Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






ROZDZIAŁ CZWARTY 6 page

– A pan przypuszcza, że to ja go zabiłem, i przyjechał mnie zaaresztować, prawda? Niech pan da spokój. Wybaczyłem temu człowiekowi już jakiś czas temu. Wie pan, panie komisarzu... – Nachylił się, jakby przechodził do bardziej konfidencjonalnych kwestii. – Nienawiść nie jest moją dobrą stroną i nic by mi nie przyniosła, mojemu synowi chyba także nie. A życia Kasi również nie wróci. Niech pan zajmuje się dalej szukaniem sprawców, może daje to panu poczucie porządku czy zadośćuczynienia, ale nas proszę zostawić w spokoju. – Zamilkł na chwilę i dodał: – Nie chcemy z tymi brudami mieć nic wspólnego.

– Ma pan jakiś pomysł, kto by to mógł być? Pan nie musiał się tym brudzić, ale może ktoś z bliskich? Szwagier? Przyjaciel? Niech mi pan podsunie jakiś trop. Zemsta wydaje się tutaj najbardziej prawdopodobnym motywem działania.

Sławomir Matlak zamyślił się i spojrzał za okno, Krzyckiemu zaś się wydawało, że odpowiedział trochę za szybko.

– Nie mam żadnego pomysłu. Kasia była jedynaczką, moja siostra jest niezamężna, nie mam więc szwagrów. A moi przyjaciele? Pan wybaczy, ale nie będę na nich nasyłał policji. – Uśmiechnął się do siebie pod nosem. – Zwłaszcza że wydaje mi się to zupełnie bezprzedmiotowe.

Wyrażał się sensownie i gładko, jak to nauczyciel. Krzycki chciał jeszcze o coś zapytać, ale nie bardzo wiedział o co. I w jakim celu. Ten człowiek był niewinny, jego mili i kulturalni teściowie również znajdowali się poza podejrzeniem. W kryminałach Agathy Christie poszukiwanym mordercą był często osobnik budzący najmniej podejrzeń, ale w tym wypadku było to zwyczajne, brutalne życie. Ci ludzie przeżyli tragedię i chcieli o niej jak najszybciej zapomnieć. Przywożąc tu dziś rano wiadomość o śmierci niszczyciela ich szczęśliwej przeszłości, raczej zburzył im z trudem wypracowany spokój niż go zaprowadził. Zgodnie z logiką śledztwa powinien porozmawiać jeszcze z rodzicami nieżyjącej Katarzyny Matlak, ale uznał to za zbędne i nieprzyjemne rozdrapywanie ran. Może kiedy indziej, jak już ustalą porządek śledztwa.

Położył wizytówkę na stoliku ze szklanym blatem i poprosił o kontakt „w razie czego”. Miał nadzieję, że morderca przyśle jakieś potwierdzenie swojego czynu, dowód wyrównania rachunku czy coś takiego.

– Oczywiście, nie omieszkam.



Krzycki pożegnał się i wyszedł na ganek. Kiedy schodził po schodach z żółtym, wrześniowym słońcem świecącym mu prosto w twarz, Matlak zawołał za nim:

– A jak pan złapie tego mordercę, niech mu pan powie, że to było niepotrzebne.

Wrócił do samochodu. Po chwili zza żywopłotu wychynął młodszy aspirant Bałyś.

– I co, szefie? Nie zgarniamy go?

– Nie.

W drodze powrotnej Krzycki znowu jechał pod słońce, zastanawiając się, jak to możliwe. Pokrótce streścił przebieg rozmowy, po czym obaj w zagadkowo pogodnych nastrojach rozważali, co dalej. Doszli do wniosku, że nie ma innego wyjścia, jak poczekać na wyniki z laboratorium i ustalić plan działania na jutrzejszym zebraniu zespołu.

Lucek przebiegał w myślach nazwy pubów, które wchodziły w grę na dziś wieczór, Andrzej zaś się zastanawiał, czy nie powinien jednak zadzwonić do Marty.

 

ROZDZIAŁ TRZECI

Tropy

Poniedziałkowe zebranie zespołu śledczego rozpoczęło się o ósmej rano od szczegółowej relacji komisarza Krzyckiego z ostatnich dwóch dni. Oprócz niego byli obecni: komisarz Rachwalski, zastępca i główny oponent Krzyckiego, podkomisarz Roman Bąbel, który właśnie wrócił ze szpitala po dłuższym składaniu się ponownie w całość, naruszoną podczas wakacyjnej interwencji, aspirant Jakub Stańczyk vel Szela, szef techników Gargulski i oczywiście młodszy aspirant Bałyś. Zebranie uhonorował swoją obecnością inspektor Opałka, który przysłuchiwał się w pełnym znaczenia milczeniu, od czasu do czasu jedynie pochrząkując. Andrzej Krzycki przede wszystkim dokładnie przedstawił te wydarzenia, w których uczestniczył sam.

– Podsumowując, możemy mieć do czynienia albo z porachunkami gangsterskimi, albo z zaprowadzaniem sprawiedliwości na własną rękę. W pierwszym wypadku należy przyjrzeć się firmie samochodowej oraz znajomym i krewnym Poprawy i Knota, w drugim – rodzinie Matlaków. Jeśli miałbym typować, stawiałbym na wariant pierwszy.

– A skąd to wiesz? W Tarnowie nie rozmawiałeś nawet ze wszystkimi domownikami. Skąd możesz wiedzieć, co to za ludzie? – rzucił natychmiast Rachwalski.

– Ponieważ wiem – mruknął Krzycki niechętnie. Był pewien, że pierwszy komentarz dobiegnie do niego spod krzywych prawicowych wąsów Mariana Rachwalskiego, i że nie będzie to komentarz przyjemny. – To się czuje.

Rachwalski skrzywił się tak, jakby ugryzł cytrynę. Był młodszy od Krzyckiego, ale okrągła, dobrze wykarmiona twarz z obwisłymi policzkami i przerzedzone włosy dodawały mu lat. Kiedy dłużej mówił, zwilżał językiem prawy kącik ust, jakby chciał go nasmarować przed kolejnym ciętym zdaniem. Oczy Rachwalskiego skupiały się wtedy na koniuszku nosa. Krzycki, widząc teraz wysuwający się język, wiedział już, że Rachwalski szybko nie odpuści, zwłaszcza gdy wśród audytorium zasiadał nadinspektor decydujący o awansach i kierowniczych stanowiskach.

– Ja bym tego nie był taki pewien. Matlak i jego teściowie to jeszcze nie cały krąg podejrzanych. Przeciwnie, trzeba zbadać środowisko tej Matlakowej, kolegów z pracy, kuzynów. Może miała kochanka? A jej ojciec? Pozory mylą. Możemy sobie gdybać o swoich przeczuciach, ale tu potrzebny jest porządny wywiad środowiskowy, obraz życia tych ludzi, zasięg intymnych kontaktów. Moim zdaniem, to jest najważniejszy trop.

Najwyraźniej szybko odnalazł się w zaprojektowanej roli szefa, gdyż ponownie oblizał kącik ust i odwrócił się do Gargulskiego:

– Czy są już wyniki? Udało się zebrać jakiś ciekawy materiał?

– Materiał zawsze się jakiś zbierze. – Gargulski ostentacyjnie skierował swoje słowa do Krzyckiego, ignorując Rachwalskiego. – Rzecz w tym, że na razie niewiele z niego wynika. Zbrodni dokonano w miejscu uczęszczanym, ślady butów są liczne i niemal nie sposób wyodrębnić z nich jedne, i to właśnie podejrzanego. Na razie próbujemy ustalić jakieś sekwencje kroków, ale to jeszcze potrwa.

– Poprawa dzwonił do mnie spod mostu, tak przynajmniej twierdził. Znaleźliśmy go w balonie kilkadziesiąt metrów dalej. Jak morderca go tam zaciągnął? Zmusił do przejścia ku gondoli czy zabił pod mostem i przeniósł ciało?

– To jest właśnie jedno z ciekawych pytań. Nie ma żadnych śladów przeciągania zwłok lub wleczenia żywego człowieka. Tak, jakby ofiara sama przeszła od mostu do balonu.

– Mógł przejść tak, żeby nie było odcisków buta?

– Jasne. Skarpa pod mostem jest częściowo wyłożona betonowymi płytami, które schodzą aż do asfaltowej alejki, ta z kolei biegnie do schodów prowadzących aż do podestu balonu.

– Poprawa nie powiedział dokładnie, gdzie jest – wtrącił się znowu Rachwalski. – Może kłamał?

– Po co miałby kłamać, skoro chciał, żebym go odebrał?

– Mógł stać po drugiej stronie ronda i czekać na ciebie. Samochód na przystanku widać z daleka.

– Człowieku, on się śmiertelnie bał i dzwonił po pomoc! Kto w takim momencie kłamie?

– Krzycki, jaki ty czasem jesteś naiwny...

– Wydaje mi się, że dla nas to nie ma większego znaczenia – wtrącił Bąbel, żeby przerwać tę wymianę zdań. – Czy dzwonił z ronda, czy też spod mostu, wszystko jedno. Ważne, żeby znaleźć jakieś ślady zabójcy. Na razie, jak rozumiem, nie mamy nic.

Andrzej zerknął z wdzięcznością na Bąbla. Lubił go, choć czasami odnosił wrażenie, że bez wzajemności. Teraz jednak Bąbel, chcąc nie chcąc, stanął po jego stronie.

– Mógł się schować w gondoli i tam morderca go dopadł – nieoczekiwanie wtrącił Lucek.

Andrzej drgnął. Nie pomyślał o tym. Grubas przykucnął w koszu balonu i stamtąd dzwonił do niego. Uciekając, dotarł w okolice ronda, zobaczył balon i odruchowo wszedł do gondoli, pewnie licząc na to, że przesiedzi tam do jego przyjazdu. Ale nie przesiedział.

– Trzeba jeszcze raz dokładnie sprawdzić ślady w balonie. Lata już z powrotem? – wtrącił ponownie Bąbel.

Jerzy Gargulski przecząco pokręcił głową.

– Miejsce jest otoczone taśmą, dwaj technicy wciąż zbierają, co się da. Jutro powinniśmy mieć jakieś wyniki.

Andrzej miał wrażenie, że tracą czas, dywagując nad różnymi możliwościami, zamiast zająć się tropami. Uznał, że czas na rozdanie poleceń.

– Mamy trzy kierunki poszukiwań. Pierwszy to ponowne przyjrzenie się miejscu i okolicznościom wypadku w Karniowicach. Trzeba porozmawiać z ludźmi na miejscu, poszukać świadków, przepytać obsługę baru, w którym Poprawa i Knot pili piwo, pogadać z pracownikami kompleksu w Tomaszowicach. Proponuję, żeby komisarz Bąbel wybrał się tam z którymś ze swoich ludzi. Skontaktujcie się również ze starszym posterunkowym Jurczakiem z komendy w Zabierzowie. Był pierwszy na miejscu wypadku – choć teraz chyba możemy już mówić o miejscu zbrodni – i może coś mu się jeszcze przypomni. I sprawdźcie dokładnie ten zakręt, z którego Knot spadł. Coś lub ktoś go zepchnął, ale na razie nie mamy pojęcia, jak to się odbyło. Drugi kierunek poszukiwań – obrócił się nie bez pewnej satysfakcji w stronę Rachwalskiego – to rodzina Matlaków w Tarnowie. Pojedziesz tam ze Stańczykiem i przeprowadzisz „porządny wywiad środowiskowy”. Sam wiesz najlepiej, Marian, jak to zrobić. Postaraj się dotrzeć do wszystkich znajomych i kolegów Matlaka i nieżyjącej Matlakowej. Trzeci kierunek poszukiwań to warsztat samochodowy POPRAWA & KNOT oraz rodziny obu nieżyjących biznesmenów. – Ostatnie słowo jakoś nie chciało mu przejść przez gardło. – Pojedziemy tam z aspirantem Bałysiem.

Andrzej Krzycki był przekonany, że trop tarnowski jest ślepy, wysyłając więc tam Rachwalskiego, miał nadzieję pozbyć się go na pewien czas. W Karniowicach widział wszystko, co chciał widzieć, i także nie spodziewał się przełomu. Pozostawało przyjrzeć się działalności Bulastych Głów pod Krakowem.

– Czy są jakieś pytania? – Omiótł zespół wzrokiem, który mówił: „Nie ma o co pytać”, ale zatrzymał spojrzenie przez chwilę na Opałce. Inspektor skinął nieznacznie jajowatą głową, sięgnął za siebie na biurko i odwrócił się z gazetą, rzucając ją na stół, prosto im pod nos. Na stronie tytułowej brukowca „SuperEkstra” było kolorowe zdjęcie balonu z napisem Kocham Kraków, z lewej strony czerwonymi literami grzmiał wielki tytuł Bestialskie morderstwo w balonie!, mniejszymi literami było zaś dopisane Krakowianie przerażeni. Jeszcze mniejsze litery na dole informowały, że policja nie ma na razie żadnych konkretnych tropów i że niejasny jest udział w sprawie jednego z krakowskich śledczych.

– Nie chciałbym was, panowie, specjalnie stresować, i tak macie dużo pracy. W związku z tym jednak – mówiąc to, stukał palcem w gazetowy papier podłej jakości – na jutro byłem zmuszony zwołać spotkanie z dziennikarzami. Będę musiał im coś powiedzieć i nie powinny to być bzdury. Czasy mydlenia oczu dziennikarzom i zasłaniania się tajemnicą śledztwa minęły. Wyniuchają wszystko prędzej od nas. Dlatego – potoczył wzrokiem po pokoju – zbierajcie się do roboty.

Wszyscy wstali, szurając krzesłami, i zaczęli wychodzić.

– Niech pan poczeka chwilę, komisarzu – Opałka lekko klepnął Krzyckiego w ramię. – Kilka słów na osobności.

Inspektor zamknął drzwi za ostatnim z policjantów, którym był aspirant Lucjan Bałyś, malowniczo przejeżdżający sobie palcem po gardle w taki sposób, żeby szef wydziału tego nie widział, ale żeby dostrzegł to Krzycki. Gdy zostali sami, inspektor stanął przed Krzyckim i spojrzał mu głęboko w oczy.

– Wiesz, że dałeś ciała? I to dwukrotnie.

– Ma pan na myśli, że w pojedynkę?

– Tak! I w dodatku nocą. Tutaj nie chodzi tylko o przestrzeganie głupich i zbędnych procedur. Mogłeś być zwabiony i załatwiony pod mostem Grunwaldzkim, i nikt z nas by nawet o tym nie wiedział!

– To nie tak, inspektorze. On zadzwonił w środku nocy. Zanim zacząłem myśleć, już byłem w drodze. Działałem odruchowo.

Trochę kłamał. Dobrze wtedy wiedział, co robi.

– Otóż to, Andrzeju! Nie masz odruchu działania zespołowego. Pierwsza twoja myśl to dopaść faceta samemu i obezwładnić go, najlepiej gołymi rękami. Nie do końca na tym polega praca w policji.

– Chodziło o czas. Domyślałem się, że Poprawa ma go bardzo mało. Wezwałem Stańczyka zaraz po przybyciu na miejsce. I tak się spóźniłem.

– Widziałeś go?

Andrzej przypomniał sobie, jak głupio się zachował, siedząc w samochodzie na przystanku, i przecząco pokręcił głową.

– Nie mam pojęcia, skąd nadszedł i jak się stamtąd wydostał. Żadnych śladów nie było.

– Wyjazd do Tarnowa także podjąłeś na własną rękę. Znowu ryzyko.

– Lucek mnie osłaniał.

Opałka jeszcze raz pokręcił głową, westchnął i podszedł do okna. Odsunął firankę i przypatrywał się przez chwilę miejscu na podwórzu, gdzie – według orientacji Krzyckiego – był ich służbowy parking.

– Przygotuj mi coś na jutro. Muszę mediom rzucić na pożarcie jakieś prawdziwe lub prawdopodobne fakty. Jeśli nie znajdziesz nic innego, wymyśl jakiś trzymający się kupy wątek narkotykowy. To zawsze działa. Co ty w ogóle sądzisz o tym wszystkim?

Andrzej nic nie odpowiedział. Lubił Opałkę nie tylko za wyrozumiałość i tolerancję dla jego odstępstw od regulaminu, z tym bowiem bywało różnie. Przede wszystkim Opałka był inteligentny, otwarty na dziwne pomysły – łapał w lot niejasne intuicje Andrzeja i pozwalał mu kierować się nimi. Nie każdy szef to potrafi. Właściwie mało który. Opałka miał również swoje mroczne tajemnice, jak to stary policjant, ale Krzycki wolał się w nie nie zagłębiać.

– Jedyna moja wskazówka to brak jakichkolwiek wskazówek. Chcesz znać, Tadeuszu, moje zdanie? Otóż wiedz, że nie mam żadnego zdania. Ponieważ interesują cię moje przeczucia, mogę ci zdradzić jedno z nich. Mam wrażenie, że żaden z tych trzech tropów do niczego nie prowadzi i podążamy nimi tylko dlatego, że tego wymagają standardowe procedury. Uwierz mi, chciałbym być złym prorokiem, ale w najbliższym czasie nic nie znajdziemy i nie będziesz miał zbyt wiele do powiedzenia dziennikarzom ani jutro, ani za tydzień czy za dwa tygodnie. Do następnego razu.

– Masz na myśli następne morderstwo?

– Tak, raczej tak.

Opałka pokiwał w zamyśleniu głową i czekał na ciąg dalszy. Ten jednak nie nastąpił. Po dłuższej chwili milczenia inspektor zapytał:

– Pojedziesz do tego warsztatu? Wolałbym, żebyście wzięli jeszcze jakichś ludzi. We dwóch możecie być wystawieni na niebezpieczeństwo. Pamiętaj, że to punkt przerzutowy. W sytuacji zagrożenia natychmiast wyjmą broń i zaczną strzelać. – Chciał coś jeszcze powiedzieć, ale zrezygnował, odwrócił się i ruszył ku drzwiom. Zatrzymał się na progu i rzucił przez ramię:

– Procedury czasem jednak się przydają. Miej oczy otwarte.

Po wyjściu inspektora Andrzej usiadł ciężko na twardym drewnianym krześle i rysował coś na pustej kartce, od czasu do czasu zerkając za okno. Zaznaczył kilka punkcików, połączył je kreskami i strzałkami, po czym przekreślił i narysował nowe. Raz czy drugi wymknęło mu się jakieś nieokreślone mruknięcie, jakby sam od siebie wymagał zaakceptowania pewnych rozwiązań i jakby jednocześnie odmawiał sobie tej akceptacji. W końcu wstał, zmiął kartkę i wrzucił do kosza, po czym wyszedł, zatrzaskując trochę za mocno drzwi. Przez szybę w drzwiach sąsiedniego pokoju dostrzegł Rachwalskiego przy telefonie. Dalej, w głębi korytarza, kręcił się Lucek, usilnie zabiegając o to, żeby jego pojawienie się w tym miejscu i o tej porze wyglądało na zupełnie przypadkowe. Andrzej minął go bez słowa i gestem ręki kazał iść za sobą. Zamknęli się w gabinecie Krzyckiego.

– Siadaj i słuchaj uważnie.

Po dziesięciu minutach wyszli – Andrzej do samochodu, Lucek w drugą stronę, w kierunku dyspozytorni.

Andrzej, przechodząc obok stanowiska Ewy, nachylił się przez szeroką ladę i szepnął jej prosto do ucha:

– Skarbie, skup się przez najbliższą godzinę na telefonie. To nie znaczy „gadaj”, tylko „nie gadaj”. I śledź mój GPS. Bardzo cię potrzebuję.

– Czyżby nareszcie wyznanie? Od razu z zaproszeniem? Dokąd pojedziemy?

– Pod Kraków. Może być namiętnie.

– Już cała drżę.

Andrzej pociągnął ją lekko za ucho, jak ojciec, który udaje, że chce ukarać kochaną córeczkę, i wyszedł. Ewa wyszczerzyła za nim zęby i wysunęła język zwinięty w trąbkę.

– Potrafisz tak?

Zignorował ją.

Od kilku dni było bardzo słonecznie, mimo to po wyjściu z budynku Krzyckiego zdziwiło uderzenie gorąca w policzki. Ruszył samochodem spod komendy i pojechał przez Łęg do Podgórza, a stamtąd w górę do Zakopianki. Na Górze Borkowskiej był dziesięć minut od wyjechania spod komendy na Mogilskiej. Przed nim rozpościerał się szeroki widok na podkrakowskie pagórki, coraz bardziej zagęszczane zabudową jednorodzinnych domów, wskutek czego okoliczne wsie szybko przekształcały się w olbrzymie sypialnie Krakowa.

Widok jaśniejących w słońcu nowych domów na przedmieściach spowodował lekkie ukłucie w piersi. Zaraz potem przypomniał sobie wczorajszy wieczór, kiedy przemógł się i zadzwonił do Marty. Wiedział, że w niedzielę mogą porozmawiać bez zbędnych ceregieli, eufemizmów i chowania się przed mężem, dziećmi czy matką. Nie kontaktowali się przez cały tydzień, czyli od czasu, gdy oboje naskoczyli na siebie i wyładowywali nagromadzone od miesięcy frustracje. Marta chciała podjąć radykalną decyzję: przeciąć ten męczący stan zawieszenia, wziąć rozwód z mężem (drugorzędnym aktorem teatralnym) i zamieszkać z Andrzejem (pierwszorzędnym policjantem). Oczywiście zabierając ze sobą dzieci, a właściwie jedno, starsza córka bowiem zaczęła właśnie studia i więcej przesiadywała ze swoim chłopakiem w akademiku niż z matką w mieszkaniu. Marta miała do pokonania dwie przeszkody – własną matkę i Andrzeja. Nie chciała matki zostawiać samej, planowała więc, że kiedy przeprowadzi się do Andrzeja, wówczas któreś z dzieci zajmie się babcią. Pomysł był trochę naciągany, ale i tak stanowił mniejszy kłopot. Problem z Andrzejem polegał na tym, że nie usłyszała dotychczas od niego jednoznacznej zgody na taki plan. Kiedy nasycili się seksem i przez chwilę rozmawiali ze sobą – udawało im się to zwykle raz w tygodniu, rzadko dwa razy – Andrzej był czuły i zapewniał ją o swojej miłości, przejmował nawet niekiedy inicjatywę w snuciu wspólnych planów. Gdy jednak postanawiała przejść do działania, powstrzymywał ją pod byle pretekstem. Tydzień temu nie wytrzymała i wygarnęła mu swoje żale, on z kolei stanowczo zabronił jej wywierać na niego „wulgarną presję” i zachowywać się jak „szczeniara z przemożnym parciem na ołtarz”. Skończyło się płaczem, pospiesznym ubieraniem się i trzaśnięciem wielkimi wrotami wejściowymi (z judaszem wielkości bulaja). Zadzwonił wczoraj – oboje mieli smutne i zrezygnowane głosy: „Tęsknię za tobą”, „Ja za tobą też”. Na tyle się jeszcze zdobyli. I na niewiele więcej.

Teraz patrzył na śliczne domy, wybudowane błyskawicznie za szczodre kredyty hipoteczne, zastanawiając się nad tym, czy potrafiłby zamieszkać z Martą w jednym z nich. Pragnął jej, zaspokajała jego potrzebę posiadania kobiety, ale nie umiał stwierdzić sam przed sobą, czy to miłość. Czuł się z tym okropnie, niemal podle. Wiedział, że robi jej nadzieję na inne, w jej przekonaniu lepsze życie, i gryzła go własna nieuczciwość, przekładająca się na dysproporcję między jej i jego rachubami. Do tego dochodziło jego tchórzostwo i wygodnictwo. Właściwie po to wczoraj dzwonił – żeby jej powiedzieć, że to nie ma sensu. Kiedy jednak usłyszał jej głos, zrobiło mu się tak bardzo przykro i poczuł taki żal, że jeszcze raz stchórzył. Czuł, że to prawie koniec – „Czy ona również to czuła?” – a jednak jakieś uporczywe pajęcze nici nadal ich łączyły i nie dawały się zerwać za pomocą jednego telefonu. Marta pragnęła za wszelką cenę wyprostować swoje pokrzywione życie, on zaś – dla własnej przyjemności – obiecał jej w tym pomóc. Korzystał z jej kredytu zaufania, tak jak szczęśliwi posiadacze domów korzystali z hojności banków, spłacał odsetki, jak długo było to możliwe, a teraz przyszedł czas spłaty całości. Tak się zaczyna kryzys. Po nim przychodzi zapaść, może nawet katastrofa. Logika rynku.

W głębi duszy czuł, że problem tkwi jeszcze gdzie indziej – i Marta pewnie również jakoś to wyczuwała. Nie chciał się wiązać, żeby zmniejszyć ryzyko nikczemności, na jaką zdobył się jego ojciec. Bierzesz na siebie odpowiedzialność, po czym zwyczajnie ci odbija i rujnujesz życie kilku istotom obok siebie, a przy okazji sobie. Gdyby był pewien, że potrafi wytrwać całe życie przy jednej kobiecie i wspólnych dzieciach, mieszkać pięćdziesiąt lat pod wspólnym dachem i z góry – z domniemanego szacunku dla zasad – odrzucać wszystkie inne projekty, zgodziłby się bez wahania. Sam walczyłby o Martę. Być może to również był rodzaj nikczemności, ale przynajmniej z redukcją kosztów.

Obiecał, że odezwie się esemesem w tygodniu. Wybacz, Marto.

Mijał salony samochodowe – te prawdziwe, autoryzowane, z czyściutkimi egzemplarzami wystawowymi, które szczerzyły równiutkie zęby grillów do potencjalnych klientów i zalecały się korzystnymi kredytami. Na przystanku autobusowym kilkoro uczniów czekało na przewóz busem do najbliższej pętli tramwajowej. Chwilę później wyjeżdżał już z miasta, zagłębiając się w pofałdowany wiejski krajobraz, gęsto pocięty asfaltowymi uliczkami i dojazdami do posesji. W terenie wyglądało to jeszcze bardziej zawikłanie niż na mapie nawigacji samochodowej. Drzewa, krzewy, strumyki, przepusty, ogrody, zagajniki, maleńkie pola i zarośnięte działki, w przyszłości budowlane. „Tu można wspaniale uciekać” – pomyślał.

Gdy przywitał go billboard POPRAWA & KNOT na łuku dwupasmowej szosy, zwolnił i odruchowo poprawił marynarkę. Pistolet ciążył w lewej górnej kieszeni, specjalnie dla niego zwężonej i usztywnionej w coś na kształt kabury. Plac samochodowy był nieznacznie oddalony od głównej szosy – dojeżdżało się do niego jedną z tych wąskich asfaltowych dróżek. Już zwalniając przed główną bramą, Andrzej czuł, że coś jest nie tak. Zwykle przed południem na takich placach jest ruch, mężczyźni kręcą się wokół samochodów, obsługa pucuje karoserie, żeby glanc i pic biły w oczy. Ktoś wjeżdża, ktoś wyjeżdża. Tutaj było pusto i martwo. Brama była nie tyle otwarta, ile ledwie uchylona, wzdłuż płotu stało wprawdzie sporo samochodów, ale nikt się nimi nie zajmował. Andrzej przeszedł przez pokryty pyłem środek placu ku dyżurce po przeciwnej stronie. Była zamknięta. Ruszył w kierunku warsztatu, ale stamtąd także nie dobiegały żadne odgłosy – rzecz ciekawa w poniedziałek przed południem – zwolnił więc kroku i spiął się w sobie. Obok trzech spuszczonych roletowych bram wjazdowych znajdowały się niewielkie drzwi – metalowe i pomalowane na niebiesko. Pchnął je i ostrożnie wszedł do środka. W małej zaciemnionej hali nie było ani ludzi, ani samochodów. Śmierdziało olejami i innymi płynami fizjologicznymi używanej motoryzacji. Mając za plecami ścianę garażu, przesuwał się powoli ku oszklonemu zapleczu po lewej stronie. Za przybrudzoną szybą z brązowymi zaciekami nic nie było widać. Wsunął prawą rękę pod marynarkę, lewą zaś uchylił drzwi do ciasnego kantorka cuchnącego starym potem kombinezonów roboczych i jeszcze mocniej smarami. I tutaj było pusto, ale ciepło. Piecyk gazowy jeszcze...


Date: 2016-01-05; view: 531


<== previous page | next page ==>
ROZDZIAŁ CZWARTY 5 page | ROZDZIAŁ CZWARTY 7 page
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.011 sec.)