Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






ROZDZIAŁ CZWARTY 5 page

– Podpowiesz mi, czego mam szukać?

– Nie wiem, Jurek. Ten facet po prostu tutaj siedział, zabójca zaś musiał go stąd zgarnąć czy w inny sposób wykurzyć. Może go tu zabił...

Urwał. Ta wersja jakoś mu nie leżała.

– Dobrze, przyślę tutaj chłopców ze sprzętem, jak skończą gondolę. Chodź, samą latarką niewiele zdziałamy. I trzeba by dokładnie zbadać sterownię tej zabawki. Ktoś ją musiał otworzyć i włączyć.

Karetka odjechała, technicy pracowali przy poręczach kosza balonu. Nad kościołem na Skałce niebo zaczęło się rozjaśniać. „Za późno – pomyślał Andrzej o wstającym słońcu. – On już jest daleko. Zrobił swoje i zagrał mi na nosie. I dobrze. Nareszcie zaczyna się coś dziać”. Zacisnął pięść i ruszył przez skrzyżowanie do swojego samochodu.

Wsiadając do toyoty, mocno trzasnął drzwiami. Trochę za mocno.

 

Spał krótko i nerwowo. O siódmej postanowił nie przedłużać tego bezcelowego miętoszenia pościeli, która wydzielała woń wielokrotnie powtarzanego koszmaru nieudanego pościgu, i poszedł do kuchni zaparzyć kawę. Później wziął prysznic. Sypiał nie najlepiej, nieprzespana noc należała do stałego repertuaru jego kawalerskich doświadczeń. Nie potrafił sobie jednak wyobrazić początku dnia bez prysznica i kawy. Są ludzie, którzy biorą prysznic wieczorem, kawę zaś piją po południu i uważają, że wszystko jest w porządku. Bzdura, wtedy właśnie nic nie jest w porządku. Nie dość, że przez cały dzień śmierdzisz nocnym potem, to jeszcze nie możesz się obudzić, z kolei kawa wypita później niż o drugiej po południu skutecznie odbiera sen do piątej rano. Woda na głowę i kofeina w krew – oto właściwie rozpoczęty dzień.

Wyjął z szafki płatki czekoladowe, wypełnił nimi miskę do połowy i zaczął się zastanawiać, czym je zaleje. W rezultacie wsypał je z powrotem do pudełka, dolał sobie do kubka kawy z dzbanka i zagapił się w okno. Ruch na ulicy w niedzielę rano był niemal zerowy, nie licząc sporadycznego dudnienia tramwajów, na które od dzieciństwa zdołał się na tyle uodpornić, że ich nie słyszał. Otworzył zakurzone okno. Słońce świeciło jasno i powietrze już się ocieplało. Wychylił się i rozejrzał: po jednej stronie skrzyżowanie, które nocą przejechał pod prąd, po drugiej – daleki widok wzdłuż ulicy Starowiślnej, aż do mostu, a za nim na horyzoncie kominy jakiejś fabryki w Płaszowie.



– To co, idziemy na rower? – mruknął do siebie i uśmiechnął się pod nosem.

Zamiast tego sięgnął po komórkę i zadzwonił do Lucka. Po trzech sygnałach usłyszał zaspane: „Co jest, szefie?”.

– Zbudziłem cię? – zapytał ze śmiechem. W odpowiedzi usłyszał niechętnie wystękane kłamstwo.

Nieraz się umawiali, że będą dzwonić do siebie w wolne dni tylko wtedy, gdy będzie to absolutnie konieczne. Niestety, w ich wypadku było to bardzo kruche postanowienie. Zwłaszcza Krzycki naruszał tę umowę, pewnie trochę z tego powodu, żeby przyuczyć młodszego aspiranta Lucjana Bałysia do trudnego i wymagającego zawodu. Teraz śmiał się do słuchawki, słysząc jęki po drugiej stronie. W niedzielne ranki Lucek – jeśli nie miał służby – raczej kładł się niż wstawał, i teraz z pewnością również występowała powyższa okoliczność.

– Nic takiego – rzucił bagatelizującym tonem, jakby chciał jedynie zaprosić go na poranną mszę. Odczekał chwilę, po czym delikatnie zarzucił haczyk: – Masz namiary na łysego? Wiesz, tego z wczoraj?

– Jakiego łysego? Nic nie pamiętam, szefie – bronił się dzielnie Lucek. Jego szanse na sukces były jednak mizerne.

– Dawaj nazwisko, adres, telefon i tak dalej. A najlepiej zgarnij to wszystko po drodze z komendy i przyjedź do mnie.

– Teraz? – Usłyszał jęknięcie po drugiej stronie.

– Nie, może być pojutrze. Do tego czasu znajdę kogoś na twoje miejsce.

Odłożył telefon, nie słuchając głuchego: „Jadę, jadę” po drugiej stronie telefonicznych łączy. Był pewien, że Lucek przyjedzie w kwadrans, choćby się niebo waliło. Już na początku współpracy jego młody pomocnik nauczył się tego, że komisarz Krzycki pozwala na różne nieścisłości regulaminowe, wysyła go do domu, kiedy nie ma nic do roboty, wygłupia się razem z nim – ale wszystko inne staje się nieważne w momencie pojawienia się konkretnej roboty. Poza tym komisarz Krzycki był najlepszy i Lucek za żadne skarby nie zamieniłby go na nikogo innego. Był również pewien, że Lucek wszystkie niezbędne teczki ma w domu i pilnie je studiuje.

Przyjechał dokładnie po piętnastu minutach, podczas których Andrzej zdążył przejrzeć Interię i odpisać Marcie, że dziś, niestety, nie będzie miał dla niej czasu. Młodszy aspirant Bałyś wcale nie wyglądał tak źle, jak można się było spodziewać, co Krzyckiego na moment zastanowiło.

– Dzień dobry, szefie! Jajecznicę z boczkiem poproszę, ostatecznie może być jajko sadzone na bekonie. Do tego chrupiącą bułeczkę z masłem i kawę z mlekiem, bez cukru.

Komisarz już otwierał usta, żeby wyprowadzić Lucka z fatalnego błędu, ale tamten go uprzedził:

– Spoko, wisienki mam w słoiczku – rzucił scenicznie i wyjął zza pleców siatkę z zakupami. – Czy w tych odrapanych ruderach występują kuchnie?

Andrzej wskazał palcem kierunek i chciał przy tym coś powiedzieć, ale w końcu machnął ręką, wyjął Luckowi spod pachy teczkę z dokumentami i rzucił sobie na biurko. Wynoszenie akt z komendy nie było całkiem legalne, ale w poniedziałek rano przecież je odniesie.

– Słyszałeś o Bulastej Głowie numer dwa? – krzyknął Andrzej w stronę kuchennych drzwi, skąd już zaczęły dochodzić odgłosy krzątaniny. Lucek nie wyglądał na chłopaka, który spędził noc tak, jak zwykł to robić dotychczas. Kroił, smażył, rozstawiał sztućce i talerze, a przy tym pogwizdywał jak Ratatuj. Brakowało mu tylko kucharskiej czapy. Zanim Krzycki zdążył na dobre otworzyć teczkę i przyjrzeć się jej zawartości, jajecznica z boczkiem była gotowa. Pachniało wspaniale.

– Tak, ale proszę mi opowiedzieć. Zapraszam do stołu. Jak pan się tam znalazł, szefie?

Zabrali się do jedzenia. Krzycki, przełykając kęsy fantastycznej jak na jego gust jajecznicy, relacjonował ze szczegółami zdarzenia ostatniej nocy. Lucek jadł i kiwał głową na przemian, siorbiąc kawę. Od czasu do czasu mruczał do siebie: „Ciekawe, ciekawe”.

– Co „ciekawe, ciekawe”? To nie jest film, aspirancie Bałyś! Pojedziemy do Karniowic jeszcze raz i przyjrzymy się dokładniej tej skale. Jurczak miał rację, to nie był wypadek. Obie Bulaste Głowy zostały zamordowane tego samego dnia. – Zamilkł na krótko, jakby coś sobie przypomniał, po czym kontynuował: – Teraz rozumiem, dlaczego ten drugi tak dziwnie się zachowywał. On nie tylko wiedział, że to nie był wypadek – o czym powiedział mi wprost – ale był przekonany, że polowanie się nie skończyło i że to on jest następny w kolejce. Dlatego odzywał się po chamsku i agresywnie – zależało mu na zatrzymaniu. Chciał zostać u nas jak najdłużej, tylko nie bardzo wiedział, jak to zrobić. Ewa mówiła, że zanim wyszedł, nerwowo się rozglądał. Jak człowiek, na którego polują. A potem, gdy poczuł gorący oddech prześladowcy na swoim tłustym, nalanym karku, zadzwonił do mnie. Chwilę później już nie żył. Zabił go człowiek, który zaplanował sobie na wczoraj podwójną egzekucję. Wiedział, że będą w sobotę jeździć w skałkach, i udał się tam za nimi. Znając zwyczajową trasę ich przejazdu, wybrał najbardziej dogodne miejsce i sprytnie sfingował wypadek, po czym przyjechał za nami do miasta, odczekał, aż wypuścimy drugiego, i zapolował na niego nocą. Wiedział również – lub się domyślał – że łysy dzwoni po pomoc, dlatego wykonał ten numer z balonem. Żeby zająć moją uwagę i mieć czas na ucieczkę. Mógł po prostu załatwić Bulastą Głowę numer dwa pod mostem i odejść, mając co najmniej tyle czasu, ile ja siedziałem w samochodzie i czekałem. On jednak wolał ryzykować i układać spektakularną scenkę z puszczaniem trupa balonem do nieba. Niezły kombinator. I z fantazją. Jakieś pomysły?

– Mam odpowiedzieć od razu, czy mogę najpierw dopić kawę? – Młodszy aspirant Lucjan Bałyś zrobił pokerową minę.

– Lucuś, nie psuj sobie reputacji budowanej z takim mozołem na jajecznicy. – Krzycki przyjrzał mu się badawczo. – Czyżbyś coś wiedział?

– Mnie ten wypadek również nie dawał spokoju, dlatego wieczorem, kiedy pan poszedł do domu, posiedziałem jeszcze trochę w archiwum. I się dokopałem. Jeśliby pan teraz rano do mnie nie zadzwonił, i tak bym tutaj wstąpił. Wstąpił do piekieł, po drodze mu było – zarżał radośnie, jakby obrażanie kamienicy Krzyckiego sprawiało mu szczególną przyjemność. – Otóż przeciw jednemu z naszych buraków – bulaków, cha, cha! – od kilku miesięcy toczy się proces o nieumyślne spowodowanie wypadku ze skutkiem śmiertelnym. To dość dziwne, ale został wypuszczony i miał odpowiadać z wolnej stopy.

Krzycki zmarszczył czoło.

– I teraz mi to mówisz? Dlaczego nic o tym nie wiedzieliśmy?

– Proces toczył się w Olsztynie, ponieważ cała historia rozegrała się podczas wakacyjnego wyjazdu naszych dwóch pupilków nad mazurskie jeziora. Zabrali swoje zabawki i robili tam mniej więcej to samo, co tutaj w skałkach, tylko zapewne jeszcze głośniej i jeszcze dłużej, umilając spracowanemu narodowi zasłużony odpoczynek.

– Nie rozpraszaj się.

– Pewnego dnia młode małżeństwo z dzieckiem, także wczasowicze, miało nieszczęście wybrać się na spacer tą samą drogą, którą nasi ulubieńcy pędzili na swoich wspaniałych, błyszczących maszynach w oszałamiającą zieleń podolsztyńskich kniei, nieopodal Gołdapi czy innych Mikołajek. Czerwcowe słońce nieźle już prażyło i zapowiadało długie upalne lato. Roje szczęśliwych owadów wyległy na okwiecone łąki... Nie, nie! Proszę odłożyć nóż, już mówię dalej. Przejeżdżali obok pary z dzieckiem i jeden z nich fantazyjnie dodał gazu, obsypując rodzinkę żwirem i piachem, celując w chłopczyka w wózku.

– Skurwysyn! – podsumował krótko Krzycki.

– To jeszcze nic. Najlepsze przed nami. Rozwścieczona matka krzyknęła coś za nimi. Niestety, kroniki milczą, co to było, skazani więc jesteśmy na ubogie domysły. Pokazała im również rękę z wyprostowanym środkowym palcem. A wtedy ten skurwysyn, jak pan był łaskaw go określić, zawrócił, dodał gazu i rozjechał ją na oczach męża i malutkiego płaczącego synka.

– Zabił ją?

– Na miejscu. Ekspertyza wykazała, że nie było żadnych śladów hamowania. Po prostu przejechał po niej z prędkością osiemdziesięciu kilometrów na godzinę, jak – nie przymierzając – po podkrakowskim wapieniu. Został zatrzymany jeszcze tego samego dnia. Badania lekarskie nie wykazały obecności alkoholu we krwi, ale wykonano je dopiero późnym wieczorem, kilka godzin po zatrzymaniu. Prawdopodobnie drugi łysy maczał w tym palce.

– Który z nich zabił?

– Niech pan zgadnie!

Krzyckiemu wskoczył na wizję obraz klęczącego ciała z szyją przyciśniętą linką i z wybałuszonymi oczyma. Był w nich strach, który dobrze znał swoją przyczynę.

– Gondol Jerzy znad Wisły.

– Bingo! Wygrał pan wycieczkę do Tarnowa.

– Czyli ten osioł – jak on się nazywał? Maciej Poprawa – zamiast powiedzieć od razu, o co chodzi, zgrywał twardziela i jednocześnie srał w portki ze strachu, przewidując, co go czeka. Kto wie, może mu się wydawało, że to on się zemści za swojego kumpla. Dopadnie tamtego. Ciekawe, czy wiedział, kto na niego poluje?

Nagła myśl spadła na niego jak grom z jasnego nieba.

– Skąd była ta rodzina?

– Jaka rodzina? – Lucek udawał, że jest bez reszty pochłonięty nabijaniem kulki z chleba na widelec.

– Ta przejechana!

– Przecież mówię, że z Tarnowa.

Andrzej zerwał się z krzesła, niemal je przewracając.

– Jedziemy!

– Zaraz! A co ze śniadaniem? Nie dopiłem kawy!

 

W nocy szara woda staje się czarna, tak samo jest z piankowym kombinezonem do nurkowania. Cienki, ściśle przylegający do ciała, łatwo go zakryć długimi spodniami i luźną bluzą, które można bez problemu zwinąć w mały tobołek i wrzucić do wodoszczelnej torby z szelkami. Mieści się tam jeszcze ręcznik, latarka i kilka innych przydatnych drobiazgów, potrzebnych do przybycia do miasta jedną z arterii wodnych, załatwienia tego, co trzeba, i bezpiecznego powrotu. Zadziwiające, że ludzie nie dostrzegają wokół siebie rzeczy oczywistych, obsesyjnie jednak skupiają się na wybranych głupstwach. Woda jest dobra, mocna i sięga daleko. Trzeba ją tylko umieć zobaczyć.

Przycupnął za filarem i obserwował człowieka biegnącego do balonu. Prąd rzeki przyjemnie łaskotał gołe stopy i wychylał całe ciało do przodu. Gdy balon się zatrzymał i tamten mężczyzna wyszedł ze sterowni, puścił filar i dał się ponieść nurtowi, po czym zanurkował i popłynął w kierunku brzegu. Namacawszy kamienną ścianę, wynurzył się. Teraz woda sama poprowadzi go do wyjścia. Za wielkim betonowym straszydłem na wiślanych bulwarach w prawo odchodzi rzeczka, którą wydostanie się daleko poza centrum, niemal do Swoszowic, a stamtąd polami wyjdzie z miasta. Kiedy podpływał do kamiennego mostu, żeby dostać się do Wilgi i jej korytem podążać dalej na południe, dobiegło go wycie syren. Za chwilę zarządzą blokadę dróg i będą pędzić we wszystkich kierunkach różnymi pojazdami w przekonaniu, że wszelkie istoty mają się poruszać wyłącznie tam, gdzie oni coś zbudowali. Kilka razy przejadą mostkiem nad jego głową i zameldują później, że nikogo nie ma.

Pół biegnąc, pół płynąc, pokonywał kolejne kilometry. Gdy zaczęło się na dobre rozjaśniać, był już daleko za supermarketem i przekraczał główną drogę wyjazdową na południe, aby następnie polami dobiec do lasu w Konarach. Wcześniej włożył z powrotem ubranie na kombinezon. Z daleka mógł wyglądać jak mieszczuch uprawiający jogging przed wyjazdem do biura.

Uśmiechnął się, widząc przyczajony w bocznej uliczce na przedmieściach samochód policyjny. Tak, tak. Pilnujemy prawa, porządku i sprawiedliwości. Zwłaszcza sprawiedliwości.

Dwaj łysole z czterokołowców odgrywali w jego rachubach szczególną rolę z jednego prostego powodu: chodziło o dziecko. Ta nieszczęsna kobieta zwyczajnie stanęła w obronie swojego dziecka – najbardziej naturalny i święty odruch na świecie. Tak oczywisty, że aż zdumiewające, jak sądy potrafią go lekceważyć. A przecież nic nie daje większego prawa do działania niż właśnie elementarny odruch opieki nad bezbronnym. I jeśli matka ginie, nie wolno pozostawiać zbrodniarza bez kary, inaczej ten świat się zawali. Po prostu nie wolno.

 

Drogę do Tarnowa pokonali w niewiele ponad godzinę tylko dlatego, że był niedzielny poranek. Po drodze Lucek dzielił się zebranymi poprzedniego wieczoru informacjami. Bulaste Głowy, czyli Maciej Poprawa i Rafał Knot, prowadzili plac samochodowy przy jednej z głównych dróg wyjazdowych i Krzycki dopiero teraz skojarzył ich z wielkim szyldem reklamowym POPRAWA & KNOT, który niezmiennie cieszył go swoją udatnością. Jak podejrzewano, handel wyklepanymi wrakami samochodów nie był jedynym źródłem ich dochodów – i raczej nie głównym. Kilka razy tropy narkotykowe doprowadziły śledczych do salonu samochodowego, ale niczego nie udało się znaleźć.

– Niewykluczone, szefie, że macki sięgają głęboko, aż pod nasze policyjne koszule. Zawsze zdążą posprzątać. Grzeczne dzieci.

– Lucek, mów mi po imieniu!

– Nie wiem, czy potrafię. Boję się.

– Czego?

– Że już nie będzie tak fajnie – zasępił się nagle i zamilkł na chwilę.

Krzycki także milczał.

– Zawsze tak było, że jak z kimś się trochę bardziej skumplowałem, to zaraz potem coś się psuło. Straciłem wszystkich najlepszych kolegów ze szkoły, ponieważ za bardzo ich lubiłem.

Młodszy aspirant Bałyś mówił o tym tak, jakby streszczał stary, nudny film. Andrzej zerknął na niego znad kierownicy. „Nie, Lucek. To nie dlatego” – pomyślał. Lucek jakby usłyszał tę myśl, dorzucił bowiem:

– Jeden kiedyś mi nawet wprost powiedział, że chyba nie lubi pedziów. Czy ja wyglądam na pedzia?

– Szczerze? – Andrzej zaśmiał się krótko.

– W ludziach najbardziej nie cierpię nieszczerości. Pewnie dlatego czasem ta praca tak mnie wkurza. Powinienem być poetą.

– Myślisz, że poeci są szczerzy?

– A czy w wierszu można kłamać?

– Nie wiem, nie znam się na tym. Pisujesz wiersze? Przynieś do poczytania.

– Szefie, ta rozmowa zmierza w zupełnie niezaplanowanym kierunku. Bardzo proszę skoncentrować się na śledztwie i przeprowadzać przesłuchania tych, którzy znajdują się w kręgu podejrzanych lub świadków wykroczenia. Inne sytuacje wychodzą poza ramy naszych służbowych kompetencji.

Andrzej świetnie się bawił.

– Jeśli się nie mylę, ktoś tu coś mówił o szczerości.

Wyobraził sobie Lucka Bałysia jako romantyka pochylonego nad kartką papieru i ocierającego z policzka przyschnięte łzy, po czym wysyłającego te wstydliwe twory pod pseudonimem na konkurs poetycki do domu kultury w Nowej Soli albo Lubartowie. Do szczupłego blondyna o jasnych niebieskich oczach i delikatnych dłoniach ten obrazek nawet nieźle pasował i ktoś mógłby się cudnie nadziać, próbując na przykład siłą uwieść tego chłopaczka o wyglądzie hermafrodyty. Andrzej nieraz miał okazję podziwiać na treningach zwinność i siłę Lucka, który nie tylko był najszybszy i najlepszy w samoobronie, ale także znał jakieś wschodnie techniki obezwładniania, przewracania, kopania, łamania, ogłuszania i innych przydatnych w ich zawodzie umiejętności.

– Lucuś, masz śliczny kędziorek na czole.

– Niestety, błędna odpowiedź. Panu już dziękujemy – Lucek demonstracyjnie odwrócił się do okna. Przez chwilę udawał naburmuszonego, po czym wrócił do przerwanego wątku: – Chce pan się czegoś dowiedzieć czy nie?

Jechali pod słońce i Andrzej opuścił klapę z nadszybia.

– Teraz opowiedz mi o tym procesie w Olsztynie.

Lucka ucieszyła zmiana tematu i z werwą zaczął relacjonować. Okazało się, że Knot miał tam rodzinę, nie mówiąc o lokalnych układach z tamtejszymi handlarzami, i tak pokombinował, że sędzia nie dopatrzył się możliwości matactwa czy utrudniania śledztwa, pozwalając Poprawie wrócić do domu. Śledztwo niby się toczyło, ale na razie była tylko jedna rozprawa, na której obrońca Poprawy przedstawił jakieś zaświadczenie lekarskie – i tyle. Następny termin był nieznany.

– A Bulaste Głowy nadal uprawiają swój przyjazny dla środowiska sport. To znaczy, uprawiali do wczoraj, ponieważ właśnie ktoś im wyłączył baterie. Myśli pan, szefie, że to on? – Lucek kiwnął głową przed siebie.

Andrzej nic nie odpowiedział, przemknęły mu jednak przez głowę dwie refleksje. Po pierwsze, że to byłoby zbyt proste: mąż mści się za śmierć żony, zabija dwóch typów jednego dnia, po czym siedzi w domu i czeka na ich przyjazd, żeby wykpić się tanim kłamstwem, tuląc do piersi zapłakanego synka półsierotę. Oczywiście zabójcy często bywają idiotami, ale to podobno jakiś nauczyciel. Po drugie, że miałby większą ochotę zapudłować tego sędziego z Olsztyna niż faceta, który chce pomścić żonę, bestialsko zabitą na jego oczach. Żadnej z tych myśli nie można było odmówić trafności, zachował je jednak na razie dla siebie.

Przed Tarnowem zamilkli na chwilę, skupiając się na tym, co ich czeka. Andrzej miał świadomość, że działają nieregulaminowo, jeśli zaś Opałka, szef wydziału, się dowie, będzie awantura i przywoływanie poprzednich przykładów, których, niestety, inspektor miał na Krzyckiego kilka w zanadrzu. Dlatego, chcąc zachować minimum bezpieczeństwa, kazał Bałysiowi wysiąść wcześniej i sprawdzić teren, potem zaś jakoś go asekurować. Nie bardzo wiedzieli, na czym ta asekuracja miałaby polegać, w każdym razie Krzycki nie chciał, aby obaj wchodzili drzwiami frontowymi. Wysadził więc Lucka przed zakrętem i powoli podjechał ulicą Cichą pod numer dziewiętnasty, czyli dom Matlaków – rodziny, która przez Bulastą Głowę numer dwa straciła córkę, żonę i matkę. Ludzie działający w bólu i rozpaczy potrafią być nieobliczalni, dlatego Krzycki wysiadał ostrożnie, licząc się ze wszystkim, nawet z tym, że za moment poczuje pchnięcie w klatkę piersiową albo w szyję – i to będzie ostatnie, co poczuje. Niedziela, dziewiąta rano, spokojna uliczka zalana słońcem – świetna sceneria do niespodziewanego strzału z okna na poddaszu. „Hola, hola, Krzycki! To nie film”. Dom nie miał zresztą poddasza. Komisarz nacisnął klamkę furtki. Zamknięte. Rozejrzał się, ale nikogo nie zobaczył. Już miał przeskoczyć przez ogrodzenie, kiedy nadjechał samochód.

W chwili gdy czerwony volkswagen passat zatrzymał się przed bramą domu numer dziewiętnaście i wysiadł z niego niewysoki smutny trzydziestoparoletni mężczyzna z czarnym wąsikiem i w grubych okularach, Krzycki już wiedział, że przyjechali niepotrzebnie. W samochodzie z przedniego siedzenia patrzyła na niego starsza kobieta, przypuszczalnie teściowa, z tyłu zaś zapewne jej mąż odpinał malucha z dziecięcego fotelika. Krzycki miał ochotę natychmiast odjechać, ale coś trzeba było powiedzieć ludziom, którzy pytająco spoglądali na niego. Machinalnie powtórzył w pamięci kilka razy numer rejestracyjny.

– Dzień dobry! Czy pan Sławomir Matlak? Chciałbym chwilę porozmawiać. – Podsunął mu pod nos legitymację.

– Proszę wejść – odparł obojętnie mężczyzna z wąsikiem. – Wprowadzę tylko samochód na podwórze.

Usiedli w przeszklonym przedsionku. Krzycki mógł nie wierzyć, że właśnie wracają z kościoła i że Matlak całą noc był w domu z rodziną, mógł wątpić w to, że poprzedniego dnia pojechali w odwiedziny do krewnych w Tuchowie, choć pewnie świadków było ze trzydziestu, mógł także dać się nabrać na słaby głos, lekko drżące dłonie i zrezygnowaną minę Sławomira Matlaka, ale nie był w stanie podważyć wiarygodności jego reakcji na wieść o śmierci Poprawy. Oczy mu się rozszerzyły, wyszeptał: „Naprawdę?”, po czym je zamknął i głęboko westchnął. Pytanie: „Jak to się stało?”, padło chwilę później.

– Został zamordowany dziś w nocy.

Kobiety zwykle wykrzykują wtedy: „Mój Boże!” albo „Jezus Maria!”. Mężczyźni milczą lub pytają: „Kto to zrobił?”. Sławomir Matlak podniósł wzrok na Krzyckiego i powiedział:


Date: 2016-01-05; view: 636


<== previous page | next page ==>
ROZDZIAŁ CZWARTY 4 page | ROZDZIAŁ CZWARTY 6 page
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.012 sec.)