Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






Samotny głos człowieczy

Niedawno byłam taka szczęśliwa. Dlaczego? Zapomniałam. Wszystko tamto zostało w jakimś innym życiu. Nie rozumiem. Nie wiem, jak mogłam zacząć żyć od nowa. Zachciało się żyć. Oto śmieję się, opowiadam. A tak tęskniłam. Byłam jak sparaliżowana. Chciało się z kimkolwiek rozmawiać, ale ten ktokolwiek nie powinien być człowiekiem. Zajdę do cerkwi, tam cichutko, jak bywa w górach. Cichuteńko. Tam można zapomnieć o życiu. I rankiem obudzić się. Szukam ręką. Gdzie on? Jego poduszka, jego zapach. Maleńki nieznany ptaszek biega po parapecie z maleńkim dzwoneczkiem i budzi, nigdy wcześniej takiego dźwięku, takiego głosu nie słyszałam. Gdzie on? Nie wszystko potrafię przekazać, nie wszystko wypowiedzieć. Nie pojmuję, jak mogę żyć. Wieczorem córka podejdzie.

– Mamo, odrobiłam już lekcje.

Tu wspomnę, że mam dzieci. A gdzież on?

– Mamo, guzik mi się urwał. Przy szyj.

Jak mam iść za nim? Spotkać się. Zamknę oczy i myślę o nim, dopóki nie usnę. We śnie przychodzi, ale tak przelotnie, szybko. I od razu znika. Słyszę nawet jego kroki. Dokąd odchodzi? Gdzie jest? A tak nie chciało mu się umierać. Patrzy przez okno i patrzy. W niebo. Podłożę mu jedną poduszkę, drugą, trzecią. Żeby miał wysoko. Długo umierał. Cały rok. Nie mogliśmy się rozstać. (Długo milczy).

Nie, nie bój się, oduczyłam się płakać. Chcę mówić. Ale nie mogę jak inni powiedzieć sobie, że nie pamiętam. Jak mówi to sobie moja przyjaciółka. Nasi mężowie umarli tego samego roku, razem byli w Czarnobylu. Wybiera się już za mąż. Nie, nie osądzam. Samo życie. Trzeba przeżyć. Ma dzieci. Ale mnie nie opuszcza dziwna myśl, co męczy, jakby nie była moja, jakbym ją gdzieś przeczuwała: oto widziałam to, czego inni jeszcze nie widzieli. Coś strasznego otworzyło się nam wcześniej niż innym.

Wyjechał do Czarnobyla w dzień moich urodzin. Goście jeszcze siedzieli za stołem, przeprosił ich. Pocałował mnie. A samochód już czekał pod oknem. Dziewiętnastego października tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego szóstego roku. Dzień moich urodzin. On – monter, jeździł po całym Związku Sowieckim, a ja czekałam na niego. Tak ciągnęło się latami. Żyliśmy, jak żyją zakochani – pożegnania i powitania. A wtedy? Strach owładnął tylko naszymi mamami, jego i moją. U mnie i u niego lęku nie było. Dlaczego? – myślę teraz. Czy wiedzieliśmy, dokąd jedzie? Ot, wziąć by od ucznia z sąsiedztwa podręcznik fizyki do dziesiątej klasy, choćby przekartkować. Chodził tam bez czapki. Jego podwładnym przez rok wszystkie włosy wypadły, a u niego, odwrotnie, czupryna stała się gęstsza. Nikogo z nich już nie ma. Cała brygada, siedmiu ludzi, wszyscy zmarli. Młodzi. Jeden za drugim. Pierwszy skończył po trzech latach. No, myśleli: trudno, los. Za nim drugi, trzeci, czwarty. Teraz każdy zaczął czekać, kiedy on. Oto, czym żyli! Mąż zmarł ostatni. Montażyści-wysokościowcy. Odłączali prąd w opuszczonych wsiach, łazili po słupach. Po wymarłych domach, ulicach. Cały czas na wysokości. Wzrostu miał prawie dwa metry, wagi – dziewięćdziesiąt kilogramów – cóż mogłoby takiego zabić? Długo nie lękaliśmy się. (Nieoczekiwanie uśmiecha się).



Jaka byłam szczęśliwa! Wraca – w domu święto, zawsze, kiedy wracał, było święto. Wkładałam długą, piękną koszulę nocną. Lubiłam drogą bieliznę, zawsze miałam dobrą, ale ta koszula była szczególna. Odświętna. Dla naszego pierwszego dnia. Nocy. Znałam całe jego ciało na pamięć, wszystko to całowałam. Bywało, nawet przyśni mi się sen, że jestem jakąś częścią jego ciała – tacyśmy byli nierozdzielni. Bez niego bardzo tęskniłam, fizycznie wręcz bolała mnie jego nieobecność. Kiedy rozstawaliśmy się, na jakiś czas traciłam orientację – gdzie jestem, na jakiej ulicy, jaki to czas.

Przyjechał z już powiększonymi węzłami chłonnymi na szyi, rękami je wymacałam, były niewielkie, ale spytałam:

– Pokażesz się lekarzowi?

– Przejdzie – uspokajał.

– I jak tam w Czarnobylu?

– Zwyczajna robota. Ani brawury, ani paniki. Jak wszędzie.

W stołówce na parterze dawano szeregowym kluski, konserwy, ale na piętrze dla kierownictwa, generałów były owoce, czerwone wino, woda mineralna. Czyste obrusy. Każdy miał dozymetr. A im na całą brygadę nie dali ani jednego.

Jaka byłam szczęśliwa! Jeździliśmy z nim nad morze. Zapamiętałam, że morza tak wiele jak i nieba było wszędzie. Przyjaciółka też jeździła z mężem i wspomina:

– Morze jest groźne. Wszyscy bali się zarazić cholerą.

O czymś takim pisano w gazetach. A ja pamiętam inaczej. W jaskrawym kolorze. Pamiętam, że morze było wszędzie, jak niebo. Niebieskie, niebieściutkie. A obok on. Urodziłam się dla miłości. W szkole dziewczęta marzyły: która pójdzie na studia, która wyjedzie na komsomolską budowę, a ja chciałam wyjść za mąż. Kochać tak bardzo, najbardziej, jak Natasza Rostowa[99]. Tylko kochać. Ale nie mogłam nikomu przyznać się do tego, albowiem w tym czasie, powinniście pamiętać, wskazane było marzyć wyłącznie o komsomolskim placu budowy. To nam kładli do głowy. Rwali się na Syberię, w nieprzebytą tajgę. Na studia się nie dostałam, nie starczyło punktów, poszłam do pracy w centrali telefonicznej. Tam poznaliśmy się. I to ja sama, można powiedzieć, ożeniłam się z nim, prosiłam go:

– Ożeń się ze mną. Tak cię kocham!

Zakochałam się po uszy. Taki piękny chłopiec. Leciałam do siódmego nieba. Tak, sama go prosiłam:

– Ożeń się ze mną.

(Uśmiecha się).

To znowu zamyślam się i szukam pocieszeń: a może śmierć nie jest końcem, on tylko zmienił się i żyje gdzieś w innym świecie? Pracuję w bibliotece, czytam wiele książek, spotykam się z różnymi ludźmi. Chcę rozmawiać o śmierci. Pojąć. Szukam pocieszenia. W gazetach, w książkach wyczytuję. Idę do teatru, jeżeli tam o tym, o śmierci. Czuję fizyczny ból bez niego, nie mogę sama jedna.

Nie chciał iść do lekarza.

– Niczego nie czuję. Nic nie boli – mówił.

A węzły chłonne stały się już wielkie jak kurze jajo. Siłą zaciągnęłam do samochodu i odwiozłam do polikliniki. Skierowali do onkologa. Jeden z lekarzy popatrzył, wezwał drugiego.

– Oto jeszcze jeden czarnobylec.

I już go nie wypuścili. Za tydzień zrobili operację: wycięli całą tarczycę, krtań i zastąpili je takimi rurkami. Tak. (Milknie). Tak, teraz wiem, że to był jeszcze szczęśliwy czas. Boże! Jakimiż bzdurami zajmowałam się wtedy: biegałam po sklepach, kupowałam podarki lekarzom – pudełka cukierków, importowane alkohole, bomboniery. Brali. A on śmiał się ze mnie:

– Lekarze nie są bogami. A chemii i promieniowania tutaj starczy dla wszystkich. Dadzą i bez cukierków.

Ale pędziłam na koniec miasta po tort „ptasie mleczko” albo po francuskie perfumy. A wszystko w tamtych czasach tylko po znajomości, spod lady.

Wypisali. Jedziemy do domu! Dali mi specjalną szprycę, pokazali, jak się nią posługiwać. Miałam go karmić przez tę szprycę. Wszystkiego się nauczyłam. Cztery razy na dzień gotowałam coś świeżego, obowiązkowo świeżego, mieliłam to w maszynce do mięsa, przecierałam przez sitko i potem nabierałam w szprycę. Przekłuwałam jedną z rurek, największą, która szła do żołądka, lecz on przestał czuć zapachy, rozróżniać.

– Smakuje? – pytam.

Nie wie.

Pomimo wszystko co jakiś czas biegaliśmy do kina. I całowaliśmy się tam. Zawiśliśmy na cieniuteńkiej niteczce, a wydawało się nam, że znowu zaczepiliśmy się o życie. O Czarnobylu staraliśmy się nie mówić. Nie wspominać. Zaklęty temat. Nie dopuszczam go do telefonu. Przechwytuję. Jego ludzie umierają jeden po drugim. Zaklęty temat. Aż kiedyś rankiem budzę go, podaję chałat, a on nie może wstać. I powiedzieć nic nie może. Przestał mówić. Oczy wielkie, wielgachne. Wtedy się przeraził. Tak. (Znowu milknie).

Zostawał nam jeszcze rok. Przez cały ten rok umierał. Z każdym dniem było mu gorzej i gorzej, a przecież nie wiedział, że jego ludzie umierają. Wciąż żyliśmy nadzieją. Niemożliwe jest tak żyć. Także dlatego, że nikt nie wie, co takiego czeka nas po „tym”. Mówią – Czarnobyl, piszą – Czarnobyl, ale nikt nie wie, co to. Coś strasznego objawiło się nam pierwszym. Teraz u nas wszystko inaczej niż u innych: rodzimy się nie tak, umieramy nie tak jak wszyscy. Spytasz: jak umierają po Czarnobylu? Człowiek, którego kochałam, kochałam tak, że nie mogłabym kochać go bardziej, jakbym go sama urodziła, na moich oczach się zmieniał. Wycięli węzły chłonne, ich brak naruszył krążenie krwi, i nos się przesunął, powiększył się trzykrotnie, i oczy już jakieś inne – rozeszły się w różne strony, nieznajomy blask pojawił się w nich. Mają wyraz, jakby to nie on, a ktoś inny stamtąd patrzył. Potem jedno oko całkiem się zamknęło. A czego ja się boję? Jednego, żeby siebie nie zobaczył. Nie zapamiętał takiego. Ale zaczął mnie prosić, pokazywać rękami, żeby przynieść lustro. A ja to wybiegam do kuchni, że czegoś zapomniałam, nie słyszałam, a to cokolwiek wymyślam. Dwa dni tak go oszukiwałam, trzeciego dnia pisze mi w zeszyciku wielkimi literami i z trzema wykrzyknikami: „Daj lustro!!!”. Mieliśmy zeszycik, pióro, ołówek, z takim obrazem oswoiliśmy się już, bo nawet szeptem nie mógł mówić. Pełna niemota. To ja biegiem do kuchni, brzękam rondlami. Nie widziałam, nie słyszałam. Znowu pisze mi: „Daj lustro!!!” – i z tymi wykrzyknikami. Przyniosłam mu lustro, najmniejsze. Spojrzał, chwycił się za głowę i kołysze się, i kołysze na łóżku. Ja zagaduję do niego:

– Niedługo poprawisz się i pojedziemy z tobą gdziekolwiek w zapadłą wieś. Kupimy tam dom i będziemy żyć, jeśli nie chcesz w mieście, gdzie wielu ludzi. Będziemy żyć sami.

Nie oszukiwałam go, pojechałabym z nim gdzie bądź, żeby tylko był, a jaki – nieważne. Nie oszukiwałam go.

Nie wspominam o niczym, co chciałabym przemilczeć. A przeżyłam wszystko. Daleko zajrzałam, może dalej niż śmierć. (Zastanawia się).

Miałam szesnaście lat, kiedy się poznaliśmy. Był starszy ode mnie o siedem lat. Dwa lata się spotykaliśmy. Bardzo lubię w Mińsku rejon przed pocztą główną, ulicę Wołodarskiego, tam pod zegarem wyznaczył mi spotkanie. A mieszkałam naprzeciw kombinatu kombajnowego i jeździłam trolejbusem nr 5, który nie zatrzymywał się przed pocztą, ale trochę dalej, przy sklepie z odzieżą dziecięcą. Troszeczkę zawsze się spóźniam, żeby przemknąć obok i zobaczyć, westchnąć: jakiż piękny chłopiec czeka na mnie! Przez dwa lata nie odróżniałam zimy od lata. Prowadził na koncerty. Na moją ulubioną Edytę Piechę[100]. Nie biegaliśmy na tańce, na plac taneczny[101], nie umiał tańczyć. Całowaliśmy się i całowali. Nazywał mnie: „Maleńka moja”.

Dzień urodzin, znów mój dzień urodzin. Dziwne, ale wszystko, co dla mnie najważniejsze, przypadało dosłownie na ten dzień, ot, i nie wierz po tym w los. Stoję pod zegarem: o piątej spotkanie, a jego nie ma. O szóstej roztrzęsiona, we łzach brnę na swój przystanek, przechodzę ulicę, oglądam się, jakbym poczuła – biegnie za mną na czerwonym świetle w podkoszulku. Pojechaliśmy do niego do domu, przebrał się i postanowiliśmy obchodzić moje urodziny w restauracji. Ale w restauracji nie udało się, był wieczór, nie ma wolnych miejsc, a wsuwać piątkę albo dziesiątkę (tamtych pieniędzy) portierowi, jak inni, ani on, ani ja nie umieliśmy.

– Wiesz co – poszedł na całego – kupimy w sklepie szampana, garść ciastek i pójdziemy do parku, tam poświętujemy.

Pod gwiazdami, pod gołym niebem! Taki był. Na ławce w parku Gorkiego przesiedzieliśmy do rana. Takich urodzin w życiu nie miałam. I wtedy powiedziałam mu:

– Ożeń się ze mną. Tak cię kocham!

– Jesteś jeszcze maleńka – roześmiał się.

A nazajutrz zanieśliśmy zgłoszenie do urzędu.

Jakaż byłam szczęśliwa! Niczego bym nie zamieniła w życiu, nawet gdy ktokolwiek obok ostrzeże, że gwiazdy zapowiadały. W dzień ślubu nie znalazł swego paszportu, cały dom przetrząsnęliśmy. Zapisali nas w urzędzie na jakimś świstku.

– Córeczko, to zły znak – płakała moja mama.

Potem paszport odnaleźliśmy w jego starych spodniach na strychu. Miłość! To nawet nie była miłość, lecz długie zakochanie. Kiedy tańczyłam rankiem przed lustrem: jestem piękna, młoda, a on mnie kocha! Teraz zapominam swojej twarzy, tej twarzy, jaką miałam dla niego. Nie widzę jej w lustrze.

Można o tym mówić? Nazywać słowami. To tajemnica. Dotąd nie rozumiem, co to było. Do ostatniego naszego miesiąca. Wołał mnie nocą. Miał pragnienia. Kochał bardziej niż wcześniej. Za dnia, kiedy patrzyłam na niego, nie wierzyłam w to, co następowało nocą. Nie chcieliśmy się rozstawać. Pieściłam go, głaskałam. W tych chwilach wspominałam wszystko, co najradośniejsze i najszczęśliwsze. Jak przyjechał z Kamczatki z brodą. Moje urodziny w parku na ławce. „Ożeń się ze mną”. Trzeba mówić więcej? Można? Sama szłam do niego, jak idzie mężczyzna do kobiety.

Cóż mogłam mu dać oprócz lekarstw? Jaką nadzieję? Tak bardzo nie chciał umierać. Tylko swojej mamie o niczym nie opowiadałam. Nie pojęłaby mnie. Odsądziła. Przeklęła. Wszak to nie zwyczajny rak, którego wszyscy także się boją, ale czarnobylski, jeszcze straszliwszy. Lekarze wyjaśnili mi: porażenia metastazy wewnątrz organizmu, szybko by umarł, lecz one podeszły wierzchem, po ciele, po twarzy. Coś czarnego na nim narosło. Zapodział się podbródek, zniknęła szyja, język wywaliło na wierzch. Pękały naczynia, zaczynały się krwotoki.

– Oj – krzyczę – znowu krew.

Z szyi, z ust, z uszu. Ze wszystkich stron. Niosę zimną wodę, kładę kompresy – nie pomaga. Coś strasznego. Cała poduszka zalana. Misę podstawiam, miednicę. Strumyki ciurkają.

I ten dźwięk. Spokojny taki i drewniany. Dotąd po nocach go słyszę. Dopóki jest świadom, klaska w dłonie – to nasz bezsłowny znak: woła! Wzywaj pogotowie. Nie chciał umierać. Miał czterdzieści pięć lat. Dzwonię na pogotowie, ale tam już nas znają, nie chcą jechać.

– W niczym nie możemy pomóc mężowi.

A choćby zastrzyk! Narkotyk. Sama dam, nauczyłam się, ale daję – siniak pod skórą, nie rozchodzi się. Jeden raz dobiłam się, przyjechali. Młody lekarz przybliżył się do niego i natychmiast odskoczył.

– Powiedz, czy on nie jest zwyczajnym czarnobylcem? Z tych, co tam przebywali?

– Tak – odpowiadam.

I on, nie przesadzam, wykrzyknął:

– Mileńka moja, oby to się jak najszybciej skończyło! Widziałem, jak umierają czarnobylcy.

A mąż świadom, słyszy to. Dobrze jeszcze, że nie wie, nie domyśla się, że już sam jeden został ze swojej brygady.

Innym razem przysłali z polikliniki pielęgniarkę, jednakże tylko postała w korytarzu, nawet do mieszkania nie weszła.

– Oj, nie mogę! – powiedziała.

A ja mogę? Wszystko mogę. Cóż mam wymyślić? Skąd pomocy? A on krzyczy. Boli go. Cały dzień krzyczy. Wtedy znalazłam wyjście: wlewałam w niego przez tę szprycę butelkę wódki. Odurzy się. Zapomni. Nie ja to wymyśliłam, inne kobiety podpowiedziały. Z takiej samej biedy. Przyjdzie jego matka.

– Dlaczegoś puściła go do Czarnobyla? Jak mogłaś? – czyni mi wyrzuty.

A mnie wtedy nie mogło przyjść do głowy, że trzeba było nie puścić, a jemu, na pewno, że mógł nie jechać. To już był inny czas niż wojenny. Kiedyś go spytałam:

– A teraz nie żałujesz, żeś tam pojechał?

Kręci głową, że nie. W zeszycie pisze:

– Umrę, sprzedaj auto, koła zapasowe, a za Tolika (to jego brat) za mąż nie wychodź.

Podobałam się Tolikowi.

Wyjawię małą tajemnicę. Siedzę kiedyś obok niego. Śpi. Ma takie piękne włosy. Wzięłam i cichutko ucięłam kosmyk. Otworzył oczy, zobaczył, co mam w rękach, uśmiechnął się. Został jego zegarek, książeczka wojskowa i medal czarnobylski.

(Po milczeniu).

A taka byłam szczęśliwa! W porodówce, pamiętam, dniami siedzę przy okienku, czekam na niego, wyglądam. Nic sensownego nie rozumiałam: co ze mną, kiedy? Ale gdy tylko spojrzę na niego! Nie mogłam napatrzeć się, gdy czułam, że to może się kiedyś skończyć. Rankiem karmię dziecko i lubuję się, że on jest przy mnie. Pamiętam, jak sunie, idzie ulicą. Jestem dobrą bibliotekarką, ale nie pojmuję, jak można kochać pracę. Kochałam tylko jego jedynego. I nie mogę bez niego. Krzyczę po nocach. W poduszkę, żeby dzieci nie usłyszały.

I ani na chwilę nie wyobrażałam sobie, że nie ma go w domu, że nie jesteśmy razem. Moja mama, jego brat – przygotowywali mnie, naciskali, że lekarze radzą, obiecują poprawę. Słowem: jest pod Mińskiem specjalny szpital, gdzie wcześniej umierali tacy tam beznadziejni. Afgańcy bez rąk, bez nóg. A teraz tam przywożą czarnobylców.

– Tam mu będzie lepiej – przekonywali. – Lekarz zawsze w pobliżu.

Nie chciałam o tym słyszeć. Wtedy jego przekonali i zaczął prosić:

– Zawieź mnie tam. Nie męcz się.

A ja to proszę o zwolnienie, to w pracy urlop na swój rachunek wypraszam, z uwagi na sytuację. Według prawa zwolnienie dają tylko do wyjścia z chorym dzieckiem, a urlop na swój rachunek nie więcej jak na miesiąc.

A on cały nasz zeszycik zapisał. Dałam mu słowo, że go tam odwiozę. Pojechałam samochodem z jego bratem. Na skraju wsi, co nazywa się Grebienka, stał wielki drewniany dom, obok rozwalająca się studnia. Toaleta przy drodze, jakieś staruszki w bogobojnej czerni. Nawet z samochodu nie wyszłam. Nocą całuję go.

– Jak mogłeś mnie o to prosić? Nigdy tego nie zrobię! Nigdy!

Całego go wycałowałam.

Najstraszniejsze były ostatnie tygodnie. Pół godziny sika w półlitrowy słoik. Oczu nie podnosi. Wstyd mu.

– Jak możesz tak myśleć?! – Całuję go.

W ostatnim dniu zdarzyła się taka minuta: otworzył oczy, usiadł, uśmiechnął się i powiedział:

– Waliuszka!

Umierał sam. Człowiek umiera sam.

Wcześniej zadzwonili z jego pracy.

– Przyniesiemy czerwony dyplom – powiedzieli.

– Twoi ludzie chcą przyjść – mówię mu. – Dyplom wręczyć.

Kręci głową: nie, nie! Ale odwiedzili. Jakieś pieniądze przynieśli, dyplom w czerwonym papierze z fotografią Lenina. Wzięłam to i myślę: Za co umiera? W gazetach piszą, że to nie tylko Czarnobyl, że to komunizm się skończył. A profil na czerwonym papierze ten sam.

Chcieli mu chłopcy jakieś dobre słowo powiedzieć, ale on nakrył się kołdrą, przykryłam mu twarz dwoma takimi płatkami z gazy. Gdy ktoś prosił, żeby pokazać, odkrywałam. Jedna z kobiet zemdlała. A kiedyś kochała się w nim, byłam o niego zazdrosna.

– Daj ostatni raz popatrzeć.

– Patrz.

Nie opowiedziałam, że kiedy umarł, nikt nie mógł do niego dojść, wszyscy się bali. A krewnym u nas nie wolno myć i ubierać. Takie są nasze słowiańskie zwyczaje. Przywieziono z kostnicy dwóch sanitariuszy, poprosili o wódkę.

– Widzieliśmy – przyznali – niejedno: porozbijanych, pociętych, trupy dzieci po pożarze, ale coś takiego pierwszy raz. Najstraszniej ze wszystkich umierają czarnobylcy.

(Cichnie).

Umarł i leżał gorący. Nie wolno było się do niego zbliżyć. Zatrzymałam w domu zegar. Siódma rano. I zegar nasz aż do dziś stoi, nie odzywa się. Zegarmistrza wezwaliśmy, rozłożył ręce.

– Tu nie mechanika i nie fizyka, ale metafizyka – oświadczył.

Pierwsze dni bez niego. Spałam dwa dni, nie mogłam zbudzić się, wstanę, popiję wody, nie mogę jeść i znów padam na poduszkę. Obecnie wydaje mi się to niezrozumiałe: jak mogłam usnąć? Gdy umierał mąż przyjaciółki, rzucał w nią naczyniami, że taka młoda, piękna. A mój tylko patrzył na mnie i patrzył. W naszym zeszyciku zapisał:

– Umrę, spal mój proch. Chcę, żebyś się nie bała.

Dlaczego tak postanowił? Chodzą słuchy, że czarnobylcy i po śmierci „świecą się”. Sama czytałam, że mogiły czarnobylskich strażaków pod Moskwą w Mitino ludzie obchodzą z daleka, swoich zmarłych koło nich nie grzebią. Martwi martwych się boją, nie mówiąc o żywych. Dlatego że nikt nie wie, co to takiego Czarnobyl. Jedynie fragmenty. Przeczucia.

Przywiózł z Czarnobyla biały ubiór, w którym pracował. Spodnie, odzież ochronna. I tak ten jego ubiór leżał u nas na antresoli do jego śmierci. Potem mama postanowiła:

– Trzeba wyrzucić wszystkie jego rzeczy.

Bała się. A ja nawet tego jego ubrania strzegłam. Przestępczyni. Mam w domu dzieci. Córkę i syna. Wywieźli ubranie za miasto i zakopali. Wiele książek przeczytałam, żyję wśród książek, ale niczego nie mogę wyjaśnić. Przywieźli urnę. Nic strasznego, rękę tam włożyłam i coś miękkiego, jak muszelki na brzegu morza w piasku, to pewnie kostki miednicy. Dotykam jego rzeczy, nie słyszę, nie czuję, a jakbym obejmowała. Nocą, pamiętam, siedzę koło niego. I nagle jakiś dymek. Drugi raz zobaczyłam ten dymek nad nim w krematorium. Jego dusza. Nikt jej nie widział, a ja widziałam. Mam odczucie, że jeszcze raz się spotkaliśmy.

Jaka byłam szczęśliwa! On jedzie w delegację, a ja dni, godziny liczę do naszego spotkania. Fizycznie bez niego nie mogę. Pojedziemy z nim do jego siostry na wsi, wieczorem ona pokazuje:

– Tobie pościeliłam w tym pokoju, a jemu w tamtym.

Popatrzymy jedno na drugie i śmiejemy się. Nie wyobrażaliśmy sobie, że można spać oddzielnie, w różnych pokojach. Tylko razem. Nie mogę bez niego. Swatali. Brat jego oświadczał się. Są tacy podobni. Ale mnie się wydaje, że jeśli ktokolwiek inny dotknie mnie...

Kto go mi zabrał? Jakim prawem? Przynieśli wezwanie z czerwonym paskiem dziewiętnastego października tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego szóstego roku. Jak na wojnę.

(Pijemy herbatę. Oglądam rodzinne fotografie. Weselne. I kiedy już chcę się pożegnać, ona przygląda mi się).

Jak dalej żyć? Nie wszystko powiedziałam. Nie do końca. Byłam szczęśliwa. Do utraty rozumu. Może nie trzeba mojego imienia? Niech pozostanie tajemnicą. Modlitwy odmawia się w tajemnicy. Szeptem. Za siebie. (Milknie). Nie, nazwijcie mnie. Na Boga, nazwijcie. Chcę zrozumieć. Chcę pojąć: dlaczego daje cierpienia? Po co one są? W pierwszym okresie wydawało się, że po wszystkim zjawi mi się coś ciemnego. Obcego.

A co mi pomogło? Wyciągnęło ku życiu? Wróciło do niego? Mój syn. Mam jeszcze jednego syna. Nasz z nim syn. Od dawna choruje. Dorósł, ale widzi świat oczyma dziecka. Oczyma pięcioletniego malca. Chcę z nim być. Marzę, aby zamienić mieszkanie i żyć w pobliżu Nowinek, gdzie jest szpital psychiatryczny. Tam jest on, syn. To rada lekarzy: żeby żyć, musi być tam. Jeżdżę tam często. Spotyka mnie.

– A gdzie tato Misza? Kiedy przyjedzie?

Kto jeszcze mnie o to zapyta? On także czeka na niego.

Będziemy czekać razem. Będę odmawiać szeptem swoją czarnobylską modlitwę. On będzie patrzeć na świat oczyma dziecka.

Walentyna Timofiejewna Panasiewicz,
żona likwidatora

Zamiast epilogu

Kijowskie biuro podróży proponuje przejażdżki do miasta Czarnobyla i wy marłych wsi. Za pieniądze, rozumie się. Zwiedzajcie jądrową mekkę.

Gazeta „Nabat”, luty 1996r.

Wiat po Czarnobylu


Date: 2016-01-05; view: 630


<== previous page | next page ==>
Chór dziecięcy | Przybyłeś ujrzeć humanoidów?
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.012 sec.)