Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






Monolog o ofierze i pasożytach

Wstaje człowiek wcześnie rano i raczej nie rozmyśla o wieczności. Jego myśli są przy chlebie powszednim. A pani chce zmusić ludzi, aby rozmyślali o wieczności. Pomyłka wszystkich humanistów.

Cóż to takiego Czarnobyl?

Przyjeżdżamy na wieś. Niewielkim niemieckim autobusem (podarowanym naszej fundacji), dzieci nas oblegają.

– Ciociu! Wujku! Jesteśmy czarnobylcami. Co przywieźliście? Dajcie nam cokolwiek – proszę.

Dajcie! Oto Czarnobyl.

Po drodze do zony spotykamy babcię w wyszywanej spódnicy, fartuchu, tobołek na plecach.

– Dokąd to, babciu? W gości?

– Idę do Marek. Na swoje podwórko.

A tam sto czterdzieści kiurów! Dwadzieścia pięć kilometrów drogi. Dzień idzie tam i dzień z powrotem. Przynosi trzylitrową bańkę, która dwa lata wisiała na jej płocie. Ale pobyła na swoim podwórzu. Oto Czarnobyl.

Co pamiętam z pierwszych dni? Jak to było? Zacząć trzeba byłoby od tamtych chwil. Żeby opowiedzieć swoje życie, trzeba zacząć od dzieciństwa. Tak i w tym przypadku. Mam swój punkt odliczania. Podobnie jak inni. Pamiętam czterdziestolecie Zwycięstwa. Wówczas były pierwsze fajerwerki w naszym Mohylewie. Po oficjalnej uroczystości ludzie nie rozeszli się, jak bywało, lecz zaczęli śpiewać. Całkiem nieoczekiwanie. Pamiętam to powszechne uczucie. Przez czterdzieści lat o wojnie zagadali wszystko, przyszła refleksja. Aż dotąd jakoś tam żyli, odbudowywali, rodzili dzieci. Tak i z Czarnobylem. Wrócimy jeszcze do niego, otworzy się przed nami głębiej. Stanie się świątynią. Ścianą płaczu. Bo, jak dotąd, nie ma reguły. Nie ma reguły! Nie ma idei. Kiury, bery – to nie refleksja. To nie filozofia. Nie światopogląd. U nas człowiek – albo ze strzelbą, albo z krzyżem. Przez całą historię. Innego człowieka, jak dotąd, nie było.

Mama moja pracowała w sztabie obrony cywilnej miasta i dowiedziała się jedna z pierwszych. Uruchomili wszystkie urządzenia. Według instrukcji, które wisiały u nich w każdym gabinecie, należało natychmiast powiadomić ludność, wydać pochłaniacze, maski przeciwgazowe itp. Otworzyli tajne magazyny, opieczętowane, zalakowane, a tam wszystko było w straszliwym stanie, niedopasowane, nie do wykorzystania. W szkołach były wojskowe maski przeciwgazowe, nawet rozmiary nie pasowały na dzieci. Wskazania urządzeń przewyższały wszelkie normy, ale nikt nic nie mógł zrozumieć, nic takiego nigdy się nie przytrafiło. Po prostu je wyłączyli. Opowiadała mama:



– Jeśliby nastała wojna, wiedzielibyśmy, co robić. Jest instrukcja. A w tym wypadku?

Któż u nas brał pod uwagę obronę cywilną? Generałowie w stanie spoczynku, pułkownicy, dla których wojna zaczyna się tak: w radiu podają oświadczenia, rządowe komunikaty, alarm powietrzny. Nie docierało do nich, że zmieniło się stulecie. Potrzebny był przełom psychologiczny. I nastąpił. Teraz wiemy: będziemy siedzieć, pić herbatę przy świątecznym stole, rozmawiać, śmiać się, a wojna już będzie trwała. Nie wiemy nawet, kiedy sczeźniemy.

A obrona cywilna to taka gra, w którą bawią się dorośli. Odpowiedzialni za narady, za szkolenie. Odrywali nas od pracy na trzy dni. Bez żadnych wyjaśnień, na ćwiczenia wojenne. Gra nazywała się „Na wypadek wojny atomowej”. Mężczyźni – żołnierze i strażacy, kobiety – z drużyn sanitarnych. Wydawano kombinezony, buty, teczki sanitarne, paczki bandaży, jakieś lekarstwa. A jakże! Naród radziecki powinien przyjąć wroga dostojnie! Tajne mapy, plany ewakuacji, wszystko to przechowywano w przeciwogniowych sejfach pod zalakowanymi pieczęciami. Według nich, po upływie minuty od alarmu powinno się zebrać ludność i wywieźć do lasu, w strefę bezpieczeństwa. Wyje syrena. Uwaga! Wojna.

Potem nagradzali pucharami, sztandarami. I, oczywiście, bankiet! Mężczyźni piją za nasze przyszłe zwycięstwo! I, naturalnie, zdrowie pań!

A niedawno, już teraz, ogłoszono w mieście alarm. Uwaga! Obrona cywilna! Było to tydzień temu. W ludziach strach, ale inny strach. To nie Amerykanie napadli, nie Niemcy, lecz coś tam w Czarnobylu. Czyżby znowu?

Osiemdziesiąty szósty rok. Kim jesteśmy? Jakich zastała nas ta technologiczna wersja wybuchu światła? Mnie? Nas? Miejscową inteligencję, mieliśmy swój krąg. Żyliśmy swoim życiem, stroniliśmy od wszystkiego, co wokół. Taka forma protestu. Mieliśmy swoje normy: nie czytaliśmy gazety „Prawda”, a dziennik „Ogoniok” przekazywaliśmy sobie z rąk do rąk. Co tylko zelżały cugle, upajaliśmy się tym. Czytaliśmy samizdaty, wreszcie trafiły do nas, w naszą głębinkę. Czytaliśmy Sołżenicyna, Szałamowa. Chodziliśmy jedni do drugich w gości, toczyliśmy niekończące się rozmowy w kuchni. Za czymś tęskniliśmy. Za czym? Że gdzieś żyją aktorzy, gwiazdy filmowe. Oto zostanę kiedyś Catherine Deneuve. Wdzieję na siebie zwariowaną chlamidę, włosy ułożę. Tęsknota za wolnością. Jest inny świat. Cudzy świat. Jakaś forma wolności. Taka była ta zabawa, gra. Ucieczka od realności. Ktoś z naszego kręgu złamał się, ktoś zapił się, ktoś wstąpił do partii, zrobił karierę. Nikt nie wierzył, że można przełamać tę kremlowską ścianę. Że się rozwali. A jeśli tak, to pluć na to, co gdzie indziej, my będziemy żyć tu. W naszym iluzyjnym świecie.

Czarnobyl. Z początku taka sama reakcja. Cóż nas obchodzi? Niech się władze martwią. To ich Czarnobyl. I daleko. Nawet na mapę nie spojrzeliśmy. Nic ciekawego. Nie potrzebowaliśmy prawdy. Ale kiedy na butelkach z mlekiem ukazały się etykietki: „mleko dla dzieci” i „mleko dla dorosłych”... Wtedy już tak! Coś nadchodzi. Nie byłam członkiem partii, jednak, jak wszyscy, człowiekiem radzieckim. Pojawił się strach:

– Coś liście rzodkiewki w tym roku jak u ćwikły...

Ale gdy wieczorem włączamy telewizor, słyszymy: „Nie ulegajcie prowokacji”. I wątpliwości się rozwiewają. A pierwszomajowa demonstracja? Nikt nas nie przymuszał, żeby iść na nią, mnie nikt nie zobowiązywał. Mieliśmy wybór. Ale nie uczyniliśmy go. Nie pamiętam tak tłumnej, tak radosnej pierwszomajowej demonstracji jak w tamtym roku. Był strach, więc chciało się, naturalnie, do stada. Żeby razem z wszystkimi. Chciało się komukolwiek nawymyślać. Kierownictwu, rządowi, komunistom. Tak teraz myślę. Stoję nad urwiskiem. Co i gdzie się oberwało? I ten obryw na samym początku. Ta nasza niewola. Nam nie była potrzebna prawda. Szczyt wolnomyślności: „Można jeść rzodkiewkę czy nie?”. Ta nasza niewola. Wewnątrz nas.

Pracowałam jako inżynier w fabryce „Chimwołokno” z grupą niemieckich specjalistów. Zakładali nowe urządzenia. Zobaczyłam, jak sobie radzą inni ludzie, inny naród, kiedy dowiedzieli się o awarii. Zgłosili, że powinien być przy nich lekarz, muszą mieć dozymetry, trzeba zrobić pomiary jodu. Słuchali swojego radia, wiedzieli, co trzeba robić. Naturalnie, niczego im wtedy nie dano. To spakowali walizki i zebrali się do wyjazdu. Kupcie nam bilety! Idźcie do domu! Wyjeżdżamy, nie możecie zapewnić nam bezpieczeństwa. Strajkowali, wysyłali telegramy do swego rządu. Drżeli o żony, dzieci (mieszkali u nas z rodzinami). O swoje życie! A my? Jak sobie radziliśmy? Ach, ci Niemcy, zawsze tacy dokładni, wykrochmaleni – to histerycy! Tchórze! Mierzą radiację w barszczu, w kotletach. Pocieszni! Nasi mężczyźni to mężczyźni! Rozpaczliwie rosyjscy! Walczą gołymi rękami (tegośmy się już naoglądali w telewizorze)! Nasze dzieci z chorągiewkami idą na demonstrację! I weterani wojny. Stara gwardia! (Zamyśla się). Tak, to także obraz barbarzyństwa – nieobecność strachu za sobą. Przecież zawsze mówimy „my”, a nie „ja”: „zademonstrujemy radziecki heroizm”, „pokażemy radziecki charakter”. Całemu światu! A „ja?” Ja nie chcę umierać. Ja się boję.

To ciekawe dziś spojrzeć za siebie. Na swoje odczucia. Jak się one rozwiewały, zmieniały. Przeanalizować je. Już dawno złapałam się na tym, że uczę się obserwować świat wokół. Wokół siebie. Po Czarnobylu sama siebie w tym utwierdzam. Zaczęliśmy uczyć się mówić „ja”. Ja nie chcę umierać. Ja się boję. A wtedy? Włączam głośno telewizor: czerwone dyplomy wręczają dojarkom, zwycięzcom w socjalistycznym współzawodnictwie. I to u nas? Pod Mohylewem? We wsi, która znalazła się w centrum cezowej plamy? Wkrótce ją przesiedlą. Głos spikera: „Ludzie harują z samozaparciem, nie oglądając się na nic”, „cuda męstwa i heroizmu”. Po nas choćby potop! Rewolucyjnym krokiem! Tak, nie byłam członkinią partii, ale cokolwiek by myśleć, człowiekiem radzieckim. „Towarzysze, nie poddawajcie się prowokacji!” – dzień i noc gromi telewizor. Wątpliwości rozwiewa. (Milczy).

Jeszcze kawy? Trzeba odetchnąć. Pozbierać myśli.

Przed nami pojmowanie Czarnobyla jak filozofii. Dwa państwa rozdzielone drutem kolczastym: jedno – zona, drugie – cała reszta. Na podgniłych słupach wokół zony, jak na krzyżach, wiszą białe ręczniki. Ludzie chodzą tam jak na cmentarz. Tam pogrzebano nie tylko ich dom, lecz całą epokę. Epokę wiary! W naukę! W sprawiedliwą ideę społeczną! Wielkie imperium rozeszło się w szwach. Rozwaliło się. Najpierw – Afganistan, potem – Czarnobyl. Kiedy rozsypało się, zostaliśmy sami. Boję się powiedzieć, że lubimy Czarnobyl. To znowu odnaleziony sens naszego życia. Naszego cierpienia. Jak wojna. O nas, Białorusinach, świat dowiedział się po Czarnobylu. To było okno do Europy. Jesteśmy jednocześnie i jego ofiarami, i jego pasożytami. Przykro mówić.

Kiedy w zonie zajdziesz do jakiegoś domu, masz poczucie, jakbyś wszedł do śpiącej królewny. Jeśli jeszcze nie rozgrabiono: fotografie, lalki, meble. Powinni być gdzieś tu ludzie. Niekiedy znajdujemy ich. Ale nie mówią o Czarnobylu, mówią, że ich oszukano. Gnębi ich tylko: dostaną wszystko, co im się należy, czy więcej? Naród nasz ma ciągle poczucie, że go oszukują. Na wszystkich etapach wielkiej drogi. Z jednej strony nihilizm, negacja, a z drugiej – fatalizm. Władzom nie wierzą, uczonym, lekarzom nie wierzą, ale sami też niczego nie przedsięwezmą. Niewinni i bezczynni tacy. W samym cierpieniu znajdują sens i usprawiedliwienie, a cała reszta jakby nieważna.

Wzdłuż pól tabliczki: „wysoka radiacja”. Na polach orka. Trzydzieści kiurów, pięćdziesiąt. Traktorzyści siedzą w odkrytych kabinach (dziesięć lat minęło, ale do tej pory nie ma traktorów z hermetycznymi kabinami), oddychają pyłem radioaktywnym. Od przeszło dziesięciu lat! Kim więc jesteśmy? Żyjemy na skażonej ziemi, orzemy, siejemy. Rodzimy dzieci. Jakież więc znaczenie naszego cierpienia? Po cóż ono? Czemuż go tyle? Obecnie wiele o tym dyskutujemy z przyjaciółmi. Że ta zona to nie bery, kiury, mikrorentgeny. To nasz naród. Czarnobyl „pomógł” – tak! – ginącemu systemowi. A dziś znów nadzwyczajność. Rozdawnictwo. Zasiłek. Jak wcześniej wbijano w mózgi: „gdyby nie wojna”, tak teraz pojawiła się możliwość zwalania wszystkiego na Czarnobyl. „Gdyby nie Czarnobyl”. Od razu z zamkniętymi oczami skowyczemy. Dajcie! Dajcie nam! Żeby było co dzielić. Koryto!

Czarnobyl to już symbol. Obraz. Ale to jeszcze nie moja praca, czy mówiąc inaczej, nie mój byt.

Jeżdżę, widzę białoruską wieś patriarchalną. Białoruską chatę. Bez toalety, ciepłej wody, ale z ikoną, studnią drewnianą, wyszywanymi ręcznikami, pościelą. Z gościnnością. Zaszliśmy do takiej chaty napić się wody, a gospodyni wydostaje ze starego kufra, starego jak ona, ręcznik i przekazuje mi:

– By pamiętać o moim podwórku.

Był las, pole. Wieś chroniła społeczność i ostatki wolności: ziemia koło domu, sad i ogród, swoja krówka. A z Czarnobyla zaczęto ich przesiedlać do „Europy”, do osiedli typu europejskiego. Można zbudować dom, lepszy, komfortowy, ale nie można postawić na nowym miejscu całego tego ogromnego świata, z którym byli związani. Pępowiną! Kolosalny cios w psychikę człowieka. Zerwanie tradycji, całej wielowiekowej kultury. Kiedy podjeżdżasz ku tym nowym osiedlom, są jak miraże na horyzoncie. Malowane, niebieskie, sine. Od razu wyobrażasz je sobie jako cudo. Nazwali je Majskij, Sołniecznyj[96]. Europejskie domy, znacznie wygodniejsze niż chatki. Toż to gotowa przyszłość. Ale w przyszłość nie można spaść na spadochronie. Ludzi zmienili w Etiopczyków. Siedzą na ziemi i czekają, kiedy przyleci samolot, przyjedzie autobus i przywiezie humanitarną pomoc. Nie, żeby ucieszyć się szansą: wyrwałem się z piekła, mam dom, czuję ziemię i powinienem dziękować swoim dzieciom, u których Czarnobyl już w krwi, w genach, że już będę wolny.

Żyją w tych apartamentach jak w bojlerach. Poruszą się, domy się rozsypią. Tam żyje zniewolony człowiek. Oblężony. W krzywdzie i strachu. Chce komunizmu. Czeka nań. Zonie potrzebny komunizm. Na wszystkich wyborach głosują tam za twardą ręką, tęsknią do stalinowskiego porządku, wojennego ładu. To dla nich synonim sprawiedliwości. Tam żyją po wojennemu: milicyjne posterunki, ludzie w wojskowych mundurach, system przepustek, czujki. Urzędnicy rozdysponujący pomoc humanitarną. Na pudełkach po niemiecku, po rosyjsku napisane: „Nie zamieniać. Nie sprzedawać”. A obok sprzedają. W pierwszym kiosku komercyjnym.

I znowu jak gra, show reklamowy. Wiozę konwój z pomocą, obcych, cudzoziemców, którzy zjeżdżają tu w imię Chrystusa, w imię czegoś tam jeszcze. A w błocie, w brudnych kufajkach i waciakach stoją moi rodacy.

– Nic nam nie trzeba! Wszystko obok rozkradają! – wołają.

To samo mówi ich spojrzenie. A oprócz tego pożądanie, by chwycić skrzynkę, pudło, cokolwiek zagranicznego. Wiemy już, gdzie jaka babcia mieszka. Jak w rezerwacie. I wtedy ogarnia mnie przeciwne, bezrozumne pragnienie, zawołać nagle:

– My wam pokażemy! Znajdziemy coś takiego, czegoście nawet w Afryce nie widzieli. Nigdzie w świecie nie ma! Dwieście kiurów, trzysta!

Marzę, że babcie przeobrażają się, niektóre wprost stają się „gwiazdami filmowymi”. Wyuczyły się monologów i łzy przywołują w tych chwilach, kiedy należy. Kiedy przyjeżdżali pierwsi cudzoziemcy, milczały, czasem płakały. A teraz oto nauczyły się mówić. Może dzieciom guma do żucia, a pudło ze zbędną odzieżą oddają. A wszystko to wraz z głęboką filozofią, z dogłębnym stosunkiem do śmierci, upływającego czasu. Nie opuszczą przecież swoich chat, rodzinnych progów za niemiecką czekoladę, gumę do żucia.

Otrząsam się i pokazuję wokół.

– Jakaż piękna ziemia!

Słońce opadło niziutko. Zalało blaskiem las, pole. Na pożegnanie nam.

– Tak – odpowiada ktoś z niemieckiej grupy, mówiący po rosyjsku – piękna, ale zatruta.

Ma w rękach dozymetr.

Rozumiem, że ten zachód drogi jest tylko mnie. To moja ziemia.

Natalia Arsieniewna Rostowa,
przewodnicząca Mohylewskiego Komitetu
„Dzieci Czarnobyla”[97]


Date: 2016-01-05; view: 510


<== previous page | next page ==>
Monolog o nieograniczonej władzy jednego człowieka nad drugim człowiekiem | Chór dziecięcy
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.008 sec.)