Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






Monolog o tym, że w życiu najstraszniejsze staje się cicho i naturalnie

Gdzieś coś się stało. Nawet nazwy nie dosłyszałam, gdzieś daleko od naszego Mohylewa. Przybiegł ze szkoły brat: wszystkim dzieciom rozdają jakieś tabletki. Widocznie naprawdę coś się stało. Wspaniale spędziliśmy świąteczny dzień 1 Maja. Wróciliśmy do domu późnym wieczorem, w moim pokoju okno pchnięte wiatrem. To przypomniało mi się później.

Pracowałam w inspekcji ochrony przyrody. Czekali tam na jakiekolwiek rozporządzenia, ale nie dostali ich. Tam w zasadzie nie było profesjonalistów. W kierownictwie pułkownicy w odstawce, byli aparatczycy, emeryci albo niewygodni. W innym miejscu podpadł, dali go do nas. Siedzą, szeleszczą świstkami. Zaszemrali, rozgadali się po wystąpieniu w Moskwie naszego białoruskiego pisarza Alesia Adamowicza”[66], który zaczął bić we wszystkie dzwony. Jakże go nienawidzili! Coś okropnego. Tu mieszkają ich dzieci i wnuki, a ten pisarz krzyczy na cały świat: ratujcie!!! Wydawałoby się, że winien zadziałać instynkt samozachowawczy. A na zebraniach partyjnych – wszyscy o pismakach. Włażą w nie swoje sprawy! A to się rozpuścili! Obowiązuje instrukcja! Subordynacja! Co on tam wie? Nie jest fizykiem! Jest KC, jest sekretarz generalny! Wtedy, być może, pierwszy raz zrozumiałam, co to takiego trzydziesty siódmy rok.

W tamtym czasie moje wyobrażenie o elektrowni atomowej było przede wszystkim ideologiczne. W szkole, na studiach uczyli nas, że to bajkowe „fabryki energii z niczego”, gdzie siedzą ludzie w białych chałatach i przyciskają guziki. Czarnobyl wybuchł na takiej wiedzy.

Na dodatek żadnych informacji. Góry papierów z nadrukiem „ściśle tajne”, „utajnić informacje o awarii”, „utajnić informacje o rezultatach leczenia”, „utajnić informacje o stopniu skażenia radioaktywnego personelu uczestniczącego w likwidacji wybuchu”.

Chodziły tylko pogłoski. Ktoś przeczytał w gazetach, ktoś słyszał, komuś powiedzieli, ktoś słuchał zachodnich rozgłośni. Tylko one w tamtym czasie informowały, jakie brać tabletki, jak je zażywać. Ale najczęstszą reakcją było: wrogowie szerzą zło, u nas wszystko cacy. Dziewiątego maja weterani udadzą się na paradę. Nawet ci, którzy gasili reaktor, jak się potem okazało, także żyli wśród pogłosek. Okazuje się, że bezpiecznie brać rękami grafit. Okazuje się...

Skądś tam pojawiła się w mieście wariatka. Chodziła po bazarze i mówiła:

– Widziałam radiację. Jest taka siniuteńka, przelewa się.



Ludzie przestali kupować na rynku mleko, twaróg. Stoi babcia z mlekiem, nikt go od niej nie bierze.

– Nie bójcie się – przekonuje – nie wypędzam krowy na pastwisko, sama jej trawę przynoszę.

Wyjedziesz za miasto, jakieś cudactwo widnieje w oddali: to pasie się krowa obwiązana celofanem, a za nią babcia także w celofanie. Śmiać się czy płakać?

Zaczęli nas wysyłać na zwiady. Mnie wyprawili do leśnego kołchozu. Leśniczowie nie zmniejszyli dostaw drewna, jaki był plan, taki i został. Włączyli na składzie urządzenie, wskazówki pokazują czort wie co. Przy deskach prawie że normalnie, a przed rzędem ze zrobionymi miotłami przekracza czerwoną kreskę.

– Skąd te miotły?

– Z Krasnopola[67].

Jak się potem okazało, najbardziej skażony rejon w naszym obwodzie mohylewskim.

– Ostatnia partia została. Wszystkie już wysłaliśmy.

I jak je teraz odnaleźć w różnych miastach?

Czegóż jeszcze wtedy doświadczyłam po raz pierwszy? Nowego, nieoswojonego uczucia, że każdy z nas ma swoje życie, że dotąd było ono jakby niepotrzebne. A tu naraz ludzie zaczęli myśleć: co jedzą, czym karmią dzieci, co bezpieczne dla zdrowia, a co nie, wyjeżdżać w inne miejsce czy nie. Każdy musiał podjąć decyzję. A przywykli żyć całą wsią, społecznością, zakładem, kołchozem. Byliśmy ludźmi sowieckimi. Stadnymi. Byłam człowiekiem sowieckim. Bardzo. Studiowałam, każdego lata jeździłam z komoddziałem. To był ruch młodzieżowy – studenckie komunistyczne oddziały. Pracowaliśmy, a pieniądze przeznaczaliśmy dla jakiejkolwiek latynoamerykańkiej partii komunistycznej. Nasz oddział dla urugwajskiej.

Zmieniliśmy się. Wszystko się zmieniło. Potrzebny jest wielki wysiłek, żeby to zrozumieć. I do tego ta nieumiejętność wypowiadania się.

Jestem biologiem. Praca dyplomowa o zachowaniu się os. Siedziałam dwa miesiące na bezludnej wyspie. Miałam tam swoje gniazdo os. Po tygodniu przyglądania się mi przyjęły mnie do swojej rodziny. Bliżej niż na trzy metry nikogo nie dopuszczały, a mnie na dziesięć centymetrów już po tygodniu. Dokarmiałam je z zapałki syropem, wprost do gniazda.

– Nie ruszaj mrowiska, to dobra forma cudzego życia – ulubione powiedzonko naszego wykładowcy.

Gniazdo os jest związane z całym lasem, i ja stopniowo także staję się częścią ich pejzażu. Podbiega myszka i sadowi się na kraju moich adidasów, dzika, leśna, ale już przyjmuje mnie jako część pejzażu, wczoraj siedziałam, dziś siedzę, jutro będę siedzieć.

Na wystawie dziecięcych rysunków o Czarnobylu: po czarnym wiosennym polu brodzi bocian. I podpis: „Bocianowi nikt nic nie powiedział”. Takie są moje odczucia.

A tamta praca? Jeździliśmy po obwodzie, pobieraliśmy próbki wody, ziemi i odwoziliśmy do Mińska. Dziewczyny burczały:

– Wozimy gorące pierożki.

Bez ochrony, odzieży specjalnej. Siedzisz na przednim siedzeniu, a za tobą próbki „świecą się”.

Sporządzaliśmy akty o zasypaniu radioaktywnego gruntu. Ziemię grzebali w ziemi. Obce człowiekowi zajęcie. Według przepisu zasypanie powinno się dokonywać z geologicznym rozpoznaniem, żeby głębokość zalegania wód gruntowych nie przekraczała czterech – sześciu metrów, a głębokość wsypania nie była zbyt wielka, ściany zaś i dno wykopu należy wyścielić folią polietylenową. Tak w przepisach. A w rzeczywistości? Żadnego rozpoznania geologicznego. Pokażą palcem i nakażą:

– Kop tutaj.

I koparka kopie.

– Do jakiej głębokości kopałeś?

– A czort go tam wie! Woda się pojawiła, to przestałem.

Sięgali aż do wody gruntowej.

Powiadają: święty naród, przestępcze kierownictwo. Jeszcze powiem, co o tym myślę.

O narodzie i o sobie.

Najtrudniejszą delegację miałam do rejonu krasnopolskiego, jak już mówiłam, najbardziej skażonego. Żeby zapobiec zmywaniu radionuklidów z pól i rzeki, należało znów postępować wedle instrukcji: przeorywać podwójne bruzdy – przerwa – jeszcze raz podwójne bruzdy i dalej w ten sposób. Trzeba przejechać w dół wszystkich małych rzek.

Do miasta wybrałam się kursowym autobusem, dalej potrzebny był samochód. Idę do przewodniczącego rajspołkomu. Siedzi w gabinecie, chwyta rękami za głowę: nikt nie zdjął planu, struktur siewu też nikt nie zmienił, jak siali groch, tak sieją, choć wiedzą, że groch bardziej wchłania radiację, jak wszystkie strączkowe. A tam miejscami czterdzieści kiurów i więcej. Nie ma do mnie głowy. Z przedszkoli pouciekały kucharki, pielęgniarki. Dzieci głodne. Chcąc zrobić operację wyrostka robaczkowego, trzeba wieźć człowieka karetką pogotowia do sąsiedniego rejonu, sześćdziesiąt kilometrów drogą jak roztrzaskana deska. Wszyscy chirurdzy wyjechali. Jaki samochód?!

Wtedy pobiegłam do wojskowych. Młodzi chłopcy, odpracowali tam pół roku. Teraz rozpaczliwie chorują. Dali na moje rozporządzenie amfibię z ekipą, nawet nie amfibię, auto zwiadowcze z kulomiotem. Bardzo żałuję, że nie sfotografowałam się na niej. Znowu romantyzm. Chorąży, który dowodził tą maszyną, cały czas łączył się z bazą:

– Sokół! Sokół! Kontynuujemy pracę.

Jedziemy naszymi drogami, przez nasze lasy, ale wojennym pojazdem. Stoją przy płotach kobiety. Stoją i płaczą. Ostatnim razem widzieli coś podobnego w czasach wojny ojczyźnianej[68]. Są w strachu, że zaczęła się następna.

Według instrukcji w traktorach, które miały zaorać te bruzdy, kabina powinna być osłonięta, hermetyczna. Widziałam taki traktor, kabina rzeczywiście hermetyczna. Stał, a traktorzysta leżał na trawie, odpoczywał.

– Rozum straciłeś? Czyżby nie uprzedzili?

– Przecież nakryłem głowę podkoszulkiem – odpowiada.

Ludzie nie rozumieli. Przez cały czas ich straszyli, przygotowywali do wojny atomowej. Ale nie do Czarnobyla.

Są tam nadzwyczaj piękne miejsca. Ocalał las, nie sadzony, prawdziwy, dawny. Kręte rzeczki, w których woda koloru herbaty i przeźroczysta. Trawa zielona. Ludzie przemykają się do lasu. Dla nich to naturalne, jakby wyjść rankiem do swojego sadu. Ale już wiedzą, że to wszystko zatrute.

Spotkaliśmy tam babcię.

– Dzieci, można pić mleczko od swojej krówki? – pyta.

My oczy w ziemię, mamy nakaz, aby zbierać dane, ale z ludnością nie obcować. Pierwszy znalazł się chorąży:

– Ile macie latek, babuleńko?

– A tak z osiemdziesiąt, a może i więcej. Dokumenty spłonęły w wojnę.

– No to pijcie.

Wiejskich ludzi żal przede wszystkim, bo niewinnie cierpieli, jak dzieci. Albowiem Czarnobyl nie wieśniak wymyślił, który ma z naturą swoje związki – sekretne, nie zaborcze, jak sto lat temu i tysiąc. Jak w boskim zamyśle. Oni nie rozumieli, co zaszło, chcieli wierzyć uczonym, znanemu oczytanemu człowiekowi, jak duchownemu. A ci zapewniali:

– Wszystko dobrze. Nic strasznego. Myjcie tylko ręce przed jedzeniem.

Zrozumiałam, nie od razu, ale po paru latach, że wszyscyśmy w tym uczestniczyli. W przestępstwie. W przekonywaniu. (Milczy).

Nie sposób sobie wyobrazić, w jakich ilościach samochodami z zony wywozili wszystko, co tu skierowano jako pomoc, by ulżyć jej mieszkańcom: kawę, wędzonki, wędliny, pomarańcze. Skrzynkami, furgonami. Takich dóbr nigdzie nie było. Żywili się więc miejscowi sprzedawcy, każdy kontroler, wszyscy ci mali i średni urzędnicy. Człowiek okazał się gorszy, niż myślałam.

I ja też byłam gorsza. Teraz wiem to o sobie. (Zastanawia się). Oczywiście, przyznaję się. Dla mnie samej to bardzo ważne.

Oto następny przykład. W pewnym kołchozie jest, załóżmy, pięć wsi. Trzy „czyste”, dwie „brudne”. Z jednej do drugiej dwa-trzy kilometry. Dwóm płacą „grobowe”[69], trzem nie. W „czystej” wsi budują zwierzęcy kompleks hodowlany. Niby to mamy czystą karmę. A skąd ją wziąć? Wiatr niesie pył z jednego pola na drugie. Ta sama ziemia. Żeby wybudować kompleks, potrzebne zezwolenia. Komisja podpisuje je, jestem w tej komisji, każdy wie, że nie wolno podpisać. Przestępstwo. Koniec końców znalazłam sobie usprawiedliwienie, że problem czystych karm nie jest sprawą inspektora ochrony przyrody.

Każdy znajdował jakieś usprawiedliwienie, wyjaśnienie. Przeprowadziłam taki rachunek ze sobą. I ogólnie biorąc, zrozumiałam, że w życiu najstraszniejsze staje się cicho i naturalnie.

Zoja Daniłowna Bruk,
inspektor ochrony przyrody


Date: 2016-01-05; view: 463


<== previous page | next page ==>
Monolog o symbolach wielkiego kraju | Monolog o tym, czy Rosjanin zawsze chce wierzyć w cokolwiek
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.008 sec.)