Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






Monolog o tym, czego nie wiemy: śmierć może być tak piękna

W tamte dni najważniejsze było pytanie: kto winien? Potem, kiedy więcej wiedzieliśmy, zaczęliśmy myśleć, co dalej. Jak ocaleć? Oswoiwszy się z myślą, że to nie na rok, dwa, ale na wiele pokoleń, cofamy się myślami – dzień po dniu.

„To” zdarzyło się w nocy z piątku na sobotę. Rankiem nikt niczego nie podejrzewał. Wysłałam do szkoły syna, mąż wyszedł do fryzjera. Gotowałam obiad. Mąż wrócił szybko ze słowami:

– W elektrowni atomowej jakiś pożar, jest nakaz, aby włączyć radio.

Zapomniałam powiedzieć, że mieszkaliśmy w Prypeci, naprzeciw reaktora. Do tej pory mam przed oczyma jasnomalinowy odblask, reaktor świecił się jakoś tak z wnętrza. To nie był zwyczajny pożar, lecz jakieś takie jarzenie. Nic podobnego nie widziałam nawet w kinie. Wieczorem ludzie wylegli na balkony, a kto ich nie miał, szedł do przyjaciół i znajomych. Mieszkaliśmy na ósmym piętrze, widoczność znakomita. Wynosili dzieci, brali je na ręce.

– Patrz! Zapamiętaj! – mówili.

I to ludzie, którzy tam pracowali. Inżynierowie, robotnicy, fizycy. Stali w czarnym pyle. Rozmawiali, oddychali, sycili się. Niektórzy dziesiątki kilometrów jechali samochodami, rowerami, żeby popatrzeć.

Nie wiedzieliśmy, że śmierć może być tak piękna.

Nie powiedziałabym jednak, że była pozbawiona zapachu. Nie była to woń wiosenna, jesienna, nie był to też zapach ziemi, ale coś całkiem innego. Piekło w gardle, w oczach, łzy same ciekły. Nie spałam całą noc i słyszałam, jak nad nami chodzili sąsiedzi, też nie spali. Coś przenosili, stukali, może się pakowali. Na ból głowy wzięłam cytramon.

Rano, kiedy się rozwidniało, spojrzałam wokół. Nie teraz to wymyśliłam, nie potem, ale wtedy przeczułam: coś tu nie tak, coś się zmieniło. Całkowicie. O ósmej rano po ulicach chodzili wojskowi w maskach przeciwgazowych. Kiedyśmy zobaczyli na mieście żołnierzy i wojenną technikę, nie zaniepokoiło nas to, a nawet uspokoiło. Skoro armia przyszła z pomocą, wszystko będzie dobrze. W głowie nie mieściło się jeszcze, iż pokojowy atom może zabijać. I że człowiek staje się bezsilny wobec praw fizyki.

W radiu przez cały dzień ogłaszali, żeby przygotowywać się do ewakuacji: wywiozą na trzy dni, a w tym czasie zmyją, przewietrzą. Dzieciom jednak nakazali wziąć z sobą podręczniki. Mąż schował do portfela dokumenty i ślubne fotografie. A jedyne, co ja chwyciłam, to chustkę na wypadek złej pogody.



Już w pierwszych dniach poczuliśmy, że jesteśmy czarnobylcami, teraz już odrębnym ludem. Autobus, którym nas wieźli, zatrzymał się na noc w jakiejś wsi. Ludzie spali na podłodze w szkole, w klubie. Nie sposób się wcisnąć. Pewna kobieta zapraszała nas do siebie:

– Chodźcie, pościelę wam na łóżku. Szkoda waszego chłopca.

A druga, co stała przy niej, odganiała ją od nas:

– Straciłaś rozum! To zarażeni.

Kiedyśmy już przesiedlili się do Mohylewa i syn poszedł do szkoły, pierwszego dnia wrócił do domu z płaczem. Posadzili go razem z dziewczynką, a ta nie chce siedzieć z napromieniowanym, bo od siedzenia z nim można umrzeć. Uczył się w czwartej klasie i tak się złożyło, że w tej klasie był jedynym z Czarnobyla. Wszyscy się go bali, nazywali „latarką”. Martwiłam się, że tak szybko kończy się jego dzieciństwo.

Gdy wyjeżdżaliśmy z Prypeci, w stronę miasta ciągnęły wojskowe kolumny ze sprzętem ochronnym. Zrobiło się strasznie. Już wtedy nie opuszczało mnie osobiste odczucie, że wszystko to dzieje się nie tylko ze mną, ale i z innymi. Płakałam, szukałam jedzenia, noclegu, obejmowałam i uspokajałam syna, ale wewnątrz nurtowała mnie nawet nie myśl, lecz stałe odczucie: oto jestem obserwatorem.

W Kijowie dano nam pierwsze pieniądze, ale nic nie można było za nie dostać: setki tysięcy ludzi ruszyły się z miejsca, wszystko wykupili, zjedli. Wielu cierpiało na cukrzycę, miało zawały, zwłaszcza na dworcach, w autobusach. Wybawiła mnie mama. W ciągu długiego życia nieraz była pozbawiona domu, zdobytego majątku. Pierwszy raz represjonowali ją w latach trzydziestych, zabrali wszystko: krowę, konia, dom. Za drugim razem – pożar, tylko mnie z ognia wyniosła.

– Trzeba żyć – pocieszała się. – Najważniejsze, że żyjemy.

Wspominałam, że siedzimy w autobusie, płaczemy. Mężczyzna na pierwszym siedzeniu gromko ruga żonę:

– Co za idiotka! Wszyscy chociaż jakieś rzeczy wzięli, a my obłożyliśmy się trzylitrowymi słoikami.

Żona uspokajała go, że po drodze odda te puste słoiki matce na marynaty. Leżały przy nich też stulitrowe bańki, przez całą drogę natykaliśmy się na nie.

Śpiewam w chórze cerkiewnym. Ewangelię czytam. Chodzę do cerkwi, bo tylko tam mówią o życiu wiecznym. Pocieszają człowieka. Nigdzie więcej takich słów nie usłyszałam, a tak chciałam je słyszeć.

Często śni mi się sen, jak idę z synem po słonecznej Prypeci. Teraz to miasto-widmo. Idziemy i przyglądamy się różom. W Prypeci było wiele róż, wielkie klomby z różami. Byłam taka młoda. Syn maleńki. Zakochana.

A cały ten strach zapomniałam. Jakbym była tylko obserwatorem.

Nadieżda Pietrowna Wyzowskaja,
wysiedlona z miasta Prypeć

Monolog o tym, jak łatwo stać się ziemią

Starałem się zapomnieć o tych dniach. Wiele było nowych odczuć. Strach. Wyrwałem się w nie zbadane, jak na Marsa. Jestem z Kurska, w sześćdziesiątym dziewiątym roku wybudowali u nas elektrownię atomową. W mieście Kurczatow. Z Kurska jeździliśmy tam na zakupy. Po kiełbasę. Atomowców[62] zaopatrywali wedle wyższej kategorii. Zapamiętałem wielki staw, w którym łowiliśmy ryby. Niedaleko od reaktora. Po Czarnobylu często o tym wspominam.

Było to więc tak: wręczają mi wezwanie i ja, jako człowiek zdyscyplinowany, tego samego dnia zjawiam się w komendanturze wojskowej. Dowódca wyznacza mi „zadanie”:

– Ani razu – powiada – nie byłeś z nami na ćwiczeniach. A nam potrzebni chemicy. Nie chciałbyś do obozu pod Mińskiem na dwadzieścia pięć dni?

Dlaczego by nie odetchnąć od rodziny, od pracy? – pomyślałem. – Pochodzę sobie po świeżym powietrzu.

Dwudziestego drugiego lipca tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego szóstego roku z rzeczami, menażką i szczoteczką do zębów o jedenastej przybyłem do punktu zbornego. Zdziwiło mnie, że trochę nas wielu jak na czas pokoju. Zamajaczyły jakieś wspomnienia z filmów wojennych. Z tego wynikało, że na dwudziestego drugiego lipca przypadł początek wojny. To zbierać się każą, to rozejść. I tak do wieczora. Wepchnęli do autobusów, kiedy zaczynało ciemnieć.

– Kto wziął alkohol, wypić – brzmi komenda. – Nocą wsiądziemy do pociągu, a rano będziemy w jednostce. Macie wyjść czyści jak ogóreczki i bez zbędnego bagażu.

Zrozumieliśmy. Piliśmy całą noc.

Rankiem odnaleźliśmy w lesie swoją jednostkę. Zebrali nas i wyczytują wedle alfabetu. Odebranie specjalnej odzieży. Dali jeden komplet, drugi, trzeci, no, myślę, poważne zadanie. A do tego dają szynel, czapkę, materac, poduszkę – wszystko na zimę. A na dworze – lato. Obiecali, że wypuszczą za dwadzieścia pięć dni.

– Cóż to, chłopaki – śmiał się kapitan, co nas wiózł. – Dwadzieścia pięć dni?! Zapadniecie w Czarnobyl na pół roku.

Nieporozumienie. Agresja. Więc dawaj nas ugadywać: komu wypadnie odległość dwudziestu kilometrów – podwójna gaża, komu dziesięć – potrójna, kto przy samym reaktorze – pomnożyć przez sześć. Jeden zaczyna liczyć, iż za sześć miesięcy wyjedzie do domu swoim samochodem, inny chciałby uciec, ale wojenna dyscyplina. Cóż to takiego radiacja? Nikt nie słyszał. Akurat przed „tym” przeszedłem kurs obrony cywilnej, przekazali nam informację sprzed trzydziestu lat: pięćdziesiąt rentgenów – dawka śmiertelna. Uczyli, jak padać, aby fala uderzeniowa przeszła nad tobą, nie poraziła. Promieniowanie jonizujące, promieniowanie termiczne. A o tym, co to radioaktywne skażenie terenu – najbardziej przerażający czynnik – ani słowa. I ci oficerowie kadrowi, którzy wieźli nas do Czarnobyla, nie tyle wyobrażali sobie, ile wiedzieli: wódki trzeba najwięcej, pomaga na radiację. Sześć dni staliśmy pod Mińskiem, sześć dni piliśmy. Kolekcjonowałem etykietki butelek z alkoholem. Początkowo piliśmy wódkę, potem, patrzę, jakieś obce napitki: nitchinol[63] i różne inne szkła. Ciekawiło to mnie jako chemika. Po nitchinolu nogi jak z waty, ale głowa trzeźwa, dajesz sobie komendę „powstań!” i padasz na ziemię.

Było to więc tak: jestem inżynierem chemikiem, kandydatem nauk; gdy mnie wezwali, pełniłem funkcję kierownika laboratorium wielkiego zakładu produkcyjnego. Jak mnie wykorzystywali? Dali do ręki łopatę, w praktyce był to jedyny mój instrument. Z tego urodził się aforyzm: na atom – z łopatą. Środki ochronne: pochłaniacze, maski przeciwgazowe, nikt się nimi nie posługiwał, bo upał był do trzydziestu stopni, nałożysz – udusisz się. Rozpisali jak uzupełniającą amunicję i zapomnieli. Jeszcze jedna kreska.

Z autobusów przesiedliśmy się do pociągu, siedzących miejsc w wagonie – czterdzieści pięć, a nas siedemdziesięciu. Spaliśmy według kolejki.

Coś nagle mi się przypomniało. Cóż to takiego – Czarnobyl? Technika bojowa i żołnierze. Myjące posterunki. Wojenna sytuacja. Rozmieścili nas w namiotach, po dziesięciu ludzi. Ktoś zostawił w domu dzieci, ktoś rodzącą żonę, ktoś nie miał mieszkania. Nikt nie narzekał. Trzeba to trzeba. Ojczyzna wezwała, ojczyzna wiedziała. Taki nasz naród.

Wokół namiotów góry puszek po konserwach. Mount Everesty. Gdzieś tam chroniony w wojskowych magazynach zapas. Na wypadek wojny. Puszki po tuszonce, kaszy perłowej. Raj dla kotów, a tych tu jak much. Wysiedlone wsie. Furtka zaskrzypi od wiatru, natychmiast odwracasz się: wyglądasz człowieka. A zamiast niego wychodzi kot.

Zdejmowaliśmy skażony pierwszy sztych ziemi, nasypywaliśmy na ciężarówki i wywozili na cmentarzyska. Sądziłem, że cmentarzysko to jakaś wymyślna inżynierska koncepcja, a to zwyczajny kurhan. Ziemię zrywaliśmy wielkimi rulonami. Jak dywan. Zielona darń z trawą, kwiatami, korzeniami. Z owadami, pająkami, robakami. Praca dla wariatów. Trzeba by przesiać całą tę glebę, by wyjąć z niej wszystkie stworzenia. Gdybyśmy nie pili po kryjomu, każdej nocy, wątpię, czy wytrzymalibyśmy. Psychika by nie wytrzymała. Setki kilometrów obdartej ziemi, bezpłodnej. Domy, saraje[64], drzewa, szosy, przedszkola, studnie zostawały jak nagie.

Rankiem trzeba się ogolić, boisz się spojrzeć w lustro, popatrzyć sobie w oczy. Bo różne myśli się pojawiały. Trudno sobie wyobrazić, żeby wróciło tu życie ludzkie. Ale zmienialiśmy szyfer, myliśmy dachy. To, że odwalamy bezsensowną robotę, rozumieli wszyscy, tysiące ludzi. Ale wstawaliśmy każdego ranka i od nowa. Niepiśmienny dziad zagada:

– Porzućcie, synowie, durną robotę, usiądźcie za stołem, odpocznijcie z nami.

Wiatr wieje. Chmury płyną. Reaktor nie zamknięty. Zdjęliśmy sztych, za tydzień wracamy, można zaczynać od nowa. A zdejmować nie ma już czego. Piach się sypie. Sens zrozumiałem pewnego razu, kiedy ze śmigłowców rozpylali specjalny roztwór, żeby zrobiła się polimerowa błonka, nie pozwalająca przemieszczać się naruszonemu gruntowi. Było to logiczne, ale nadal kopaliśmy i kopaliśmy.

Wsie były już opuszczone, choć w niektórych zostawali starcy. Zajść do zwyczajnej chaty i siąść odpocząć. Taki rytuał. Pół godziny normalnego ludzkiego życia. Ale nie wolno tam niczego jeść. Skażone. A tak chciało się posiedzieć przy stole. W starej chacie.

Zostały po nas tylko kurhany. Potem wprawdzie powinni je obłożyć betonowymi płytami, ogrodzić szczelną powłoką. Zostawiliśmy tam spychacze, łaziki, dźwigi, na których pracowaliśmy, bo metal ma szczególną właściwość zbierania i wchłaniania promieniowania. Opowiadają, że wszystko to potem gdzieś zniknęło. Rozkradli. Wierzę, u nas wszystko jest możliwe.

Pewnego razu panika: dozymetryści zbadali i okazało się, że stołówka jest wybudowana na miejscu, gdzie radiacja jest silniejsza niż tam, gdzie jeździliśmy pracować. A byliśmy już tu dwa miesiące. Taki jest nasz naród. Słupy, na których położono deski na wysokości piersi, nazywało się stołówką. Tam jedliśmy. Myliśmy się obok. Toaleta – długa transzeja w gołym polu. W rękach łopata. I przed nami reaktor.

Po dwóch miesiącach zaczęliśmy cokolwiek rozumieć. Więc dawaj wypytywać:

– Nie jesteśmy straceńcami, pobyliśmy dwa miesiące, starczy. Kiedy nas zmienicie?

Generał major Antoszkim miał z nami pogawędkę, oznajmił otwarcie:

– Niezręcznie was zmieniać. Otrzymaliście trzy komplety odzieży. Nabraliście nawyków. Zmieniać was teraz to droga rzecz i kłopotliwa.

I stara gadka, żeśmy bohaterami.

Raz na tydzień tym, którzy dobrze kopali ziemię, przed szeregiem wręczali dyplom. Wspaniały grabarz Związku Sowieckiego. Coś bezrozumnie okropnego!

Opustoszałe wioski. Żyją kury i koty. Zajdziesz do saraju, pełno jaj. Żołnierze – prawie dzieci. Kurę złapią – ognisko, butla samogonu.

Każdego dnia wypijaliśmy w namiocie trzylitrową butelkę samogonu. Ten w szachy gra, ten brzdąka na gitarze. Człowiek przyzwyczaja się do wszystkiego. Jeden napije się – i do łóżka, drugi ma ochotę krzyczeć. Dwóch pijanych siadło za kierownicę. Rozbili się. Przywieźli ich na platformie, wydostali ze zgniecionego żelastwa.

Broniłem się tym, że pisałem do domu długie listy i prowadziłem dziennik. Naszedł mnie naczelnik oddziału politycznego, zaczął wypytywać: gdzie przechowuję, co piszę? Namawiał sąsiada, żeby mnie śledził.

– Co skrobiesz? – spytał mnie sąsiad.

– Kandydacką obroniłem, piszę doktorską.

– I tak przekażę pułkownikowi, a ty to dzieło schowaj. – Uśmiechnął się znacząco.

Dobrzy byli chłopcy. Ani jednego malkontenta, tchórza. Uwierzcie: nikt nigdy nas nie zwycięży. Nigdy!

Oficerowie nie wychodzili z namiotów. Wałęsali się w domowych kapciach. Pili. Pluję na nich! Kopaliśmy, żeby mogli dostać na pagony nowe gwiazdki. Spluwam! Taki z nas naród.

Dozymetryści byli tam bogami! Wszyscy przypochlebiali się im.

– No, synku, jaką mam radiację? – pytali.

Pewien przemyślny żołnierz zorientował się w tym, wziął zwyczajną pałkę, namotał na niej powłokę. Postukał po pewnej chacie i wodzi tą pałką po ścianie.

– I co tam, synku? – pyta babcia.

– Tajemnica wojskowa, babciu.

– Powiedz, synku. Postawię ci szklankę samogonu.

– No, to dajcie!

Wypił.

– Wszystko w normie, babciu.

I poszedł dalej.

Gdzieś tak w połowie służby w końcu wydali nam dozymetry, takie maleńkie skrzyneczki, wewnątrz kryształ. Niektórzy zaczęli sobie wyobrażać: trzeba go rankiem odwieźć na cmentarzysko i zostawić, a pod koniec dnia zabrać. Im więcej radiacji, tym większy dadzą urlop. Albo więcej zapłacą. Inny na bucie umocował, żeby bliżej ziemi. Teatr absurdu. Te czujniki nie były naładowane, żeby mogły zacząć odczytywać, trzeba je było naładować wstępną dawką radiacji. Znaczy, te błyskotki, te wszystkie cacka dali dla mydlenia oczu. Psychoterapia. W gruncie rzeczy okazały się krzemowymi przyrządami, co walały się na składach od pięćdziesięciu lat. Na karcie wojskowej w końcu każdemu wpisali jednakową cyfrę: średnią dawkę promieniowania mnożyli przez liczbę dni pobytu. Zmierzyli średnią dawkę w namiotach, gdzie żyliśmy.

Ni to kawał, ni rzeczywistość. Dzwoni żołnierz do ukochanej.

– Co ty tam robisz? – niepokoi się dziewczyna.

– Tylko co wylazłem spod reaktora – zaczął chwalić się chłopak. – Zdążyłem umyć ręce...

W słuchawce zakłócenia, rozmowa przerwana. KGB słyszy.

Dwie godziny na odpoczynek. Drałujesz pod krzaczek, bo wiśnie już dojrzały, wielkie, słodkie, zerwiesz i do ust. I morwy, pierwszy raz je widziałem.

Kiedy nie było roboty, prowadzili nas na marsze. Oglądaliśmy indyjskie filmy o miłości. Do trzeciej, czwartej nad ranem. Kucharz prześpi, kasza surowa. Przywozili gazety. Pisali w nich, że jesteśmy bohaterami! Ochotnikami. Zamieszczali fotografie. Spotkać by tego fotografa!

Niedaleko kwaterowały jednostki międzynarodowe. Tatarzy z Kazania. Widziałem ich samosąd. Gonią przed szeregiem żołnierza, kopią go. Łaził po chałupach, plądrował, torbę barachła znaleźli. Byli Litwini. Po miesiącu zbuntowali się i zażądali powrotu do domu.

Kiedyś wydano rozkaz specjalny: jak najszybciej wymyć dom w pustej wsi.

– Dlaczego?

– Jutro odbędzie się tam wesele – brzmi odpowiedź.

Ze szlauchów obmyliśmy dach, drzewa, zeskrobaliśmy ziemię. Skosiliśmy łęciny ziemniaczane, ogród, trawę na podwórku. Wokoło pustać. Nazajutrz przywieźli państwa młodych. Przyjechał autobus z gośćmi, z muzyką. Prawdziwi, nie filmowi, młodzi. Mieszkali już gdzie indziej, przesiedlili się, ale namówili ich do przyjazdu tu, żeby filmować dla historii. Działała propaganda. Fabryka snów. Nawet tu broniła naszych mitów: wszędzie przeżyjemy, nawet na martwej ziemi.

Przed samym odjazdem wezwał mnie komendant.

– Coś tam wypisywał?

– Listy do młodej żony – odpowiedziałem.

– Popatrz tu... – Pokazał rozkaz o tajemnicy.

Cóż zostało w pamięci o tamtych dniach? Cień bezwiedzy. Kopanina. Gdzieś w dzienniku jest zapisane, co tam zrozumiałem. W tamte pierwsze dni. Pojąłem, że łatwo stać się ziemią...

Iwan Nikołajewicz Żmychow,
inżynier chemik


Date: 2016-01-05; view: 572


<== previous page | next page ==>
Chór narodowy | Monolog o symbolach wielkiego kraju
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.012 sec.)