Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






Chór żołnierski

Artiom Bachtjarow, kierowca, Oleg Leontijewicz Worobiej, likwidator, Wasilij Josifowicz Gusinowicz, kierowca-zwiadowca, Giennadij Wiktorowicz Demieniew, milicjant, Witalij Borisowicz Karbalewicz, likwidator, Walentin Komkow, kierowca, szeregowiec, Eduard Borisowicz Korotkow, pilot śmigłowca, Igor Litwicz, likwidator, Iwan Aleksandrowicz Łukaszuk, szeregowiec, Aleksander Iwanowicz Michalewicz, dozymetrysta, Oleg Leonidowicz Pawłow, major, lotnik, Anatolij Borisowicz Rybak, komendant oddziału obrony, Wiktor Sańko, szeregowy, Grigorij Nikolajewicz Chworost, likwidator, Aleksander Wasiliewicz Szynkiewicz, milicjant, Władimir Pietrowicz Szwed, kapitan, Aleksander Michajlowicz Jasinskij, milicjant.

– W pułku poderwał nas alarm. Dopiero w Moskwie, na Dworcu Białoruskim wyjaśnili, dokąd nas wiozą. Jeden chłopak, z Leningradu zdaje się, zaprotestował. Sądem zagrozili. Komendant powiedział przed szeregiem:

– Za kraty albo na rozstrzał pójdziesz.

A ja miałem inne uczucia. Chciałem czegoś bohaterskiego. Taki dziecięcy odruch. Podobnych do mnie było więcej. Służyły chłopaki z całego Związku Radzieckiego. Rosjanie, Ukraińcy, Kozacy, Ormianie. Był niepokój, ale wesoły taki.

Przywieziono więc nas do samej elektrowni. Biały chałat dali i czapkę białą. Gazową opaskę. Oczyszczaliśmy teren. Jednego dnia wygrzebywaliśmy i zdrapywaliśmy na dole, drugiego na wierzchu, na dachu reaktora. Wszędzie z łopatą. Tych, którzy pięli się do góry, nazywano „bocianami”. Trudno było podołać, wysiadała technika. A my pracowaliśmy. Szczyciliśmy się nawet.

***

Wjechaliśmy. Stał znak: „zakazana zona”. Nie byłem na wojnie, ale wyczuwało się coś znanego. Gdzieś z pamięci? Coś związanego ze śmiercią.

Na drogach mijaliśmy zdziczałe psy, koty. Nieraz samotnie biegły przed siebie, nie uznawały ludzi, uciekały od nas. Nie rozumiałem, co z nimi, póki nie kazali do nich strzelać. Domy opieczętowane, porzucone urządzenia kołchozowe. Ciekawie popatrzeć. Nie ma nikogo, tylko my i milicja patrolujemy. Zachodzisz do domu – portrety wiszą, a ludzi nie ma. Walają się dokumenty: legitymacje komsomolskie, zaświadczenia, dyplomy pochwalne. Z jednego domu wzięliśmy na jakiś czas telewizor, wypożyczyliśmy, ale żeby ktoś dla siebie coś brał, nie zauważyłem. Po pierwsze, było odczucie, że ludzie wkrótce wrócą. Po wtóre, że wszystko to ma związek ze śmiercią.

Jeździliśmy do tego bloku, do samego reaktora. Fotografować się. Chcieliśmy pochwalić się w domu. Strach, tak, był, ale i nieprzeparta chęć zobaczyć: cóż to takiego? Ja, na przykład, odmawiałem, miałem młodą żonę, nie ryzykowałem, ale chłopaki wypijały po dwieście gramów i jechały.



***

Porzucony dom. Zamknięty. W oknie kocię. Myślałem, że gliniane. Podchodzę – żywe. Objadło wszystkie kwiaty w doniczkach. Geranium. Jak tam zostało? Może o nim zapomnieli?

Na drzwiach napis: „Dobry człowieku, nie szukaj drogich rzeczy. U nas ich nie było. Korzystaj ze wszystkiego, ale nie marnuj. Wrócimy”. Na innych domach napisy różną farbą: „Oszczędź nas, nasz dom!”. Żegnali się z domem jak z człowiekiem. Pisali: „Odjeżdżamy rankiem” albo „Wyjeżdżamy wieczorem”, datę stawiali, nawet godziny i minuty. Napisy na kartkach z uczniowskich zeszytów. „Nie bij kotka. Szczury wszystkie wyje”. Dziecinnym pismem: „Nie zabijaj naszej Żulki. Ona dobra”.

***

Wezwali. Rozkaz: nie przepuszczać do wysiedlonych wsi miejscowych ludzi. Staliśmy czujkami w pobliżu dróg, ziemianki budowaliśmy, wieżyczki obserwacyjne. Nazwano nas „partyzantami”. Na świecie pokój, a my na służbie, po wojennemu. Wieśniacy nie rozumieli, dlaczego na przykład nie wolno zabrać ze swego podwórka wiadra, dzbana, piły albo siekiery. Przekopać grządki. Jak im wytłumaczyć? No bo tak: po jednej stronie drogi są żołnierze, nie puszczają, a po drugiej pasą się krowy, huczą kombajny i wożą zboże. Zbierają się baby i płaczą:

– Puśćcie, chłopcy. Toż to nasza ziemia. Nasze chaty.

Jajka, słoninę przynoszą, samogon.

***

Jestem wojskowym: każą – muszę. No i ten zryw bohaterski. Wmawiano go. politycy występowali. Radio, telewizja. Różni reagowali różnie: jedni chcieli udzielać wywiadów, żeby było o nich w gazecie, drudzy patrzyli na wszystko jak na pracę, trzeci znowu, spotykałem takich, żyli w przekonaniu, iż mają szansę dokonać czegoś bohaterskiego. Dużo nam płacili, choć pytać o pieniądze jakby nie przystoi. Moja pensja – czterysta rubli, a tam zarabiałem tysiąc (mowa o tych radzieckich jeszcze). Potem nam wymawiali:

– Parę dni pogrzebali łopatą, a wrócili – dawaj im samochody, segmenty meblowe bez kolejki.

Zapewne, naturalnie. Wszak był to zryw heroiczny.

Przed wyjazdem był strach. Krótko. Tam strach znikał. Gdybym tak mógł zobaczyć ten strach. Był rozkaz, robota, zadanie. Miałem chęć popatrzeć na reaktor z góry, ze śmigłowca: co się tam stało? Jak to wygląda? Ale to było zabronione. W karcie zapisali mi dwadzieścia jeden rentgenów, ale nie wierzę, że było tyle. Zadanie było proste: przylatujesz do miasta Czarnobyl (to, nawiasem mówiąc, niewielkie miasteczko, a nie coś wielkiego, jak sobie wyobrażałem), tam siedzi dozymetrysta, jakieś dziesięć – piętnaście kilometrów od elektrowni, wyznacza promieniowanie tła. Te dane potem mnożyło się przez liczbę godzin, które wylataliśmy w ciągu dnia. Stamtąd startowałem w śmigłowcu i przelatywałem nad reaktorem: tam i z powrotem, przelot w dwóch kierunkach, dziś – osiemdziesiąt rentgenów, nazajutrz – sto dwadzieścia. Nocą krążę nad nim przez dwie godziny. Wykonujemy zdjęcia w podczerwieni, kawałki rozsypanego grafitu na folii „świecą się”. Za dnia nie można ich było zobaczyć.

Rozmawiałem z uczonymi. Jeden: „Mogę ten twój śmigłowiec wylizać językiem i nic mi się nie stanie”. A drugi: „Chłopcy, czemu bez ochrony latacie? Życie chcecie sobie skrócić? Ubierajcie się szczelnie”.

Siedzenia wyłożyli ołowianymi arkuszami, wycięli osłony z blachy ołowianej na pierś, ale okazuje się, jedne bronią przed promieniami, a drugie nie. Lataliśmy od rana do nocy. Nic fantastycznego. Ciężka praca. Noc przy telewizorze, akurat odbywały się mistrzostwa świata w piłce nożnej.

Zaczęliśmy rozmyślać. Jak by się tu pozbierać? Przez rok, trzy. Jeden zachorował, drugi. Któryś umarł. Zwariował. Skończył ze sobą. Wtedy zaczęliśmy rozmyślać. A zrozumiemy cokolwiek, myślę, za dwadzieścia-trzydzieści lat. Za mną Afgan[24] (byłem tam dwa lata) i Czarnobyl (trzy miesiące) – najważniejsze momenty w życiu.

Rodzicom nie zdradziłem, że wysłali do Czarnobyla. Brat zwyczajnie kupił gazetę „Izwiestia” i znalazł tam moje zdjęcie, przynosi matce.

– Masz, patrz – bohater!

Matka się rozpłakała.

***

Jechaliśmy i wiecie, co zobaczyłem? Na poboczach drogi, w promieniach słonecznych, tęczowy blask. Coś krystalicznego błyszczało, lotne cząsteczki. Jechaliśmy w stronę Kalinkowicz, przez Mozyr. Coś się przelewało. We wsiach, gdzieśmy byli, od razu spostrzegliśmy na liściach prześwitujące dziureczki, szczególnie na wiśniach. Rwaliśmy ogórki, pomidory – a na liściach czarne dziureczki. Klęliśmy, ale jedliśmy.

Pojechałem jako ochotnik. W pierwszych dniach nie spotkałem tam nikogo obojętnego. Dopiero potem, kiedy się rozwydrzyli, ta pustka w oczach. Orderek zerwać? Ulgę zaliczyć? Bzdura! O nic takiego mi nie chodziło. Mieszkanie, samochód mam. Daczę też już miałem. To męski zawód. Hazard. Ot, jadą prawdziwi wykonawcy do prawdziwego zadania. A pozostali? Wciąż siedzą pod babskimi spódnicami. U jednego żona rodzi, u drugiego małe dziecko, u trzeciego zgaga. Klęliśmy, ale jechaliśmy.

Rozjechaliśmy się do domu. Wszystko z siebie zdjąłem, całą odzież, w której tam byłem, i wyrzuciłem do zsypu. A pilotkę podarowałem synkowi. Tak bardzo prosił. Nosił, nie zdejmując jej. Po dwóch latach postawili mu diagnozę: puchlina mózgu. Dalej dopiszcie sobie sami. Nie mogę mówić.

***

Dopiero co wróciłem z Afganu. Żyć się chciało. Żenić od razu. A tu – wezwanie z czerwonym paskiem. „Specwezwanie” – w ciągu godziny stawić się pod wskazanym adresem. Matka w płacz. Sądziła, że znowu biorą mnie na wojnę.

Dokąd wiozą? Dlaczego? Pełna niewiedza. W Słucku[25] przebrali, umundurowali i okazało się, że jedziemy w rejon Chojnik[26]. Przybyliśmy do Chojnik, a tam ludzie jeszcze nic nie wiedzą. Powieźli dalej, do wsi, a tam grają na weselu: młodzi całują się, muzyka, piją samogon. Wesele jak wesele. A my mamy rozkaz: zdjąć grunt na sztych.

Dziewiątego maja – w Dzień Zwycięstwa – przyjechał generał. W szeregi nas, pozdrowił uroczyście. Ktoś z szeregów ośmielił się spytać:

– Dlaczego ukrywają, jak promieniotwórcze jest tło? Jakie dawki pochłaniamy?

Jeden taki się znalazł. Zatem kiedy generał zniknął, wezwał go komendant jednostki i nabluzgał:

– Prowokację urządzasz! Panikarz!

W ciągu paru dni jakieś maski przeciwgazowe wydali, ale nikt z nich nie korzystał. Dwa razy pokazali dozymetry, ale do rąk nikomu nie dali. Raz na trzy miesiące wypuszczali do domu na parę dni. I jedno zalecenie: kupić wódki. Przydźwigałem dwa plecaki z butelkami. Na rękach mnie huśtali.

Przed odprawą do domu wszystkich wezwał „kagiebowiec” i przekonująco radził: nigdzie i nikomu nie opowiadać, coście widzieli. Z Afganu powróciłem, wiedziałem – będę żyć! Po Czarnobylu wszystko na odwrót: zabije dosłownie wtedy, kiedy powrócę.

***

Co zapamiętałem? Co utkwiło w pamięci? Cały dzień szwendam się po wsiach samochodem. Z dozymetrystami. I ani jedna z kobiet nawet jabłka nie zaproponuje.

***

Dziesięć lat minęło. Gdybym nie zachorował, zapomniałbym. Ojczyźnie się służy! Służba ojczyźnie – święta rzecz. Otrzymałem: bieliznę osobistą, kalesony, buty, pagony, pilotkę, spodnie, koszulę żołnierską, pasek, chlebak. I w drogę! Spychacz dali. Beton woziłem. Jakkolwiek by było – wytrzymacie. Młode chłopaki. Nieżonate. Respiratorów nie braliśmy ze sobą. Nie, jednego pamiętam. Stary kierowca. Zawsze w masce. A my nie. Ci z drogówki bez masek. My w kabinie, a oni w pyle radioaktywnym stali po osiem godzin. Dobrze płacili: trzy pensje plus delegacje. Używaliśmy. Wiedzieliśmy, że wódka pomaga. Stres rozładowuje. Nic nadzwyczajnego: wojna, znakomite narkotyczne sto gramów. Zwyczajny obrazek: pijany milicjant karze pijanego kierowcę.

Nie piszcie o cudach radzieckiego heroizmu. Były. Ale najpierw bałagan, bezhołowie, a potem cuda. Z ambrazury[27] z gołą piersią na kulomiot. A że nie powinno być takiego rozkazu, o tym nikt nie pisze. Ciskali nas tu jak piasek na reaktor. Każdego dnia wywieszali „listę bojową”: „pracują z męstwem i samozaparciem”, „wytrzymamy i zwyciężymy”. Za bohaterski czyn dali dyplom i tysiąc rubli.

***

Z początku nieporozumienie, wyobrażenie, że to zabawa. A to była prawdziwa wojna. Wojna atomowa. Nieznana: co straszne, a co nie, czego obawiać się, a czego nie? Nikt nie wiedział. Prawdziwa ewakuacja. Na dworcach. Co działo się na dworcach! Pomagaliśmy podawać dzieci przez okna wagonów. Ustalaliśmy porządek w kolejkach. Kolejki po bilety w kasach, po jod w aptekach. W kolejkach obrzucali się błotem i bili się. Wyłamywali drzwi w budkach z winem i sklepach. Rozbijali i wyłamywali w oknach żelazne kraty. Przesiedleńcy mieszkali w klubach, szkołach, przedszkolach. Chodzili wygłodniali. Pieniądze u wszystkich szybko się kończyły. W sklepach wszystko wykupione.

Nie zapomnę kobiet, co prały naszą bieliznę. Maszyn pralniczych nie było, nie pomyśleli o nich, nie zwieźli. Wszystkie te kobiety – sędziwe. Ich ręce – w pęcherzach, strupach. Bielizna nie tylko groźna, tam dziesiątki rentgenów. „Przekąście, chłopcy”, „Odpocznijcie, chłopcy”, „Młodziście, chłopcy, oszczędzajcie się”. Współczuły nam i płakały. Czy żyją gdzieś jeszcze?

Zbieramy się dwudziestego szóstego kwietnia każdego roku. Ci, co tam byli. Wspominamy ten czas. Byłeś żołnierzem na wojnie. Co złe, zapomniało się, a reszta została. Zostało to, w czym bez ciebie nie mogli się obejść. Nasz system, wojenny we wszystkim, doskonale sprawdza się w nadzwyczajnych okolicznościach. I w takich chwilach Rosjanin pokazuje, jak jest wielki! Wyjątkowy! Holendrami albo Niemcami nigdy nie będziemy. I nie będzie u nas trwałego asfaltu i wypielęgnowanych trawników. Ale bohaterowie zawsze się znajdą.

***

Powiedzieli – poszedłem. Trzeba! Byłem członkiem partii. Komuniści, naprzód! Taka sytuacja. Służyłem w milicji jako starszy sierżant. Obiecali mi nową „gwiazdkę”. Był czerwiec osiemdziesiątego siódmego roku. Trzeba obowiązkowo przejść komisję lekarską, ale mnie odesłali bez kontroli. Ktoś tam, jak się mówi, wykręcił się, przyniósł zaświadczenie, że ma wrzód żołądka, więc wzięli mnie zamiast niego. Szybko.

Jechaliśmy jako wojskowi. Spośród nas zorganizowali brygadę murarzy. Budowaliśmy aptekę. Poczułem słabość, jakąś senność. Idę do lekarza: „Wszystko w normie. Upał”. Do stołówki przywozili z kołchozu mięso, mleko, śmietanę, jedliśmy. Lekarz do niczego się nie wtrącał. Ugotują jadło, on w dzienniku odnotowuje, że wszystko w normie, ale sam tego nie jadł. Taka sytuacja. Zaczęły się truskawki. Ule pełne miodu.

Zaczynali już łazić szabrownicy. Zabijaliśmy okna, drzwi. Sklepy rozgrabione, kraty w oknach wyłamane, mąka, cukier pod nogami, cukierki. Porozrzucane słoiki. Z jednej wsi wysiedlają ludzi, a w odległości pięciu – dziesięciu kilometrów ludzie mieszkają. Rzeczy z opuszczonej wsi przerzucaliśmy do nich. Taka sytuacja. Pilnujemy, przyjeżdża były przewodniczący kołchozu z miejscowymi ludźmi, już gdzieś osiedli, domy dostali, ale wracają żyto zbierać, siać. Siano wywozili w tobołach. Znajdowaliśmy w nich wieloczynnościowe maszyny do szycia, motory. Barter: oni ci butelkę samogonu, ty im pozwolenie na przewóz telewizora. Sprzedawali, wymieniali traktory, siewniki. Za jedną butelkę, za dziesięć. Pieniądze nie obchodziły nikogo. (Śmieją się). Jak w komunizmie. Na wszystko obowiązywała taksa: kanister benzyny – pół litra samogonu, futro karakułowe – dwa litry, motocykl – jak stargujemy. Tak pół roku odbyłem, zgodnie z rozkładem służby, termin był półroczny. Potem przysyłali zmianę. Co nieco nas zatrzymali, bo z Pribałtyki odmawiali wyjazdów. Taka sytuacja. Ale wiem też, że rozkradli, wywieźli wszystko, co tylko można było wziąć i wywieźć. Zonę przewieźli tu. Znajdziesz na rynku, w komisach, na daczach. Za drutem kolczastym została tylko ziemia. I mogiłki.

***

Przybyliśmy na miejsce. Zmieniliśmy mundury.

– Awaria zdarzyła się dawno – uspokajał kapitan. Trzy miesiące temu. Teraz już nic strasznego.

– Wszystko w porządku, myjcie tylko ręce przed jedzeniem – sierżant na to.

Służyłem jako dozymetrysta. Jak się ściemnia, do naszego wartowniczego wagoniku podjeżdżają samochodami chłopcy. Pieniądze, papierosy, wódka. Byle tylko poryć w skonfiskowanym barachle. Do teczek pakowali. Dokąd wieźli? Z pewnością do Kijowa, do Mińska. Na tandetę. Pilnowaliśmy tego, co zostało. Płaszcze, buty, krzesła, harmoszki, maszyny do szycia. Zakopywaliśmy w jamach, które nazwano „bratnimi mogiłami”[28].

Przyjechałem do domu, idę na tańce, spodobała się dziewczyna.

– Poznamy się?

– A po co? Czarnobylski jesteś. Rodzić od ciebie strasznie!

***

Dobrze pamiętam. Moje oficjalne stanowisko – komendant oddziału odcinka dowództwa obrony. Ktoś w rodzaju dyrektora zony apokaliptycznej. (Śmieje się). Tak napiszcie.

Zatrzymujemy auto z Prypeci. Miasto ewakuowane, ludzi nie ma. „Pokażcie dokumenty”. Nie ma dokumentów. Bagażnik nakryty brezentem. Podnosimy brezent: dwadzieścia serwisów do herbaty, jak dziś pamiętam, segment meblowy, miękki narożnik, telewizor, dywany, rowery.

Spisuję protokół.

Przywożą mięso do zasypania w dołach. W tuszach wołowych brakuje ścięgien. Wycięli.

Spisuję protokół.

W opustoszałych wsiach biegały zdziczałe świnie. W kantorach[29] kołchozowych i w wiejskich klubach wisiały plakaty: „Dajmy Ojczyźnie chleb!”, „Chwała sowieckiemu robotnikowi wiejskiemu!”, „Nieśmiertelny czyn narodu”.

Zasypane „bratnie mogiły”. Rozstrzaskany, pęknięty kamień z nazwiskami: kapitan Borodin, starszy lejtnant. Zepchnięte groby rodzinne. Rzep, pokrzywa, łopuchy.

Dostrzegalny ogród. Za pługiem stąpa gospodarz, zobaczył nas.

– Nie krzyczcie, chłopcy. Już daliśmy podpis: wyjedziemy wiosną.

– A dlaczego teraz orzecie ogród?

– To tylko jesienne porządki.

Rozumiem, ale powinienem spisać protokół.

***

Żona zabrała dziecko i uciekła. Suka! Nie powieszę się przecież, jak Wańka Kotów. Nie rzucę się z szóstego piętra! Suka! Kiedy stamtąd przydźwigałem walizkę pieniędzy, samochód kupiliśmy. Wtedy, suka, żyła ze mną. Nie bała się. (Nieoczekiwanie śpiewa). „Nawet tysiące rentgentów nie położą ruskich genów”[30].

Świetna czastuszka. Stamtąd. Chcecie kawał? (Tu zaczyna opowiadać). Wraca mąż do domu. Spod reaktora. Żona pyta lekarza:

– Co robić z mężem?

– Umyć, objąć, dezaktywować.

Suka! Boi się mnie. Dziecko zabrała. (Nieoczekiwanie poważnie). Pracowali żołnierze, naprzeciw reaktora. Woziłem ich na zmianę i ze zmiany. Miałem, jak wszyscy, na szyi licznik-rejestrator. Po zmianie zbierałem je i zdawałem w pierwszym oddziale. Sekretarce. Tam odczytywali pomiary, zapisywali niby coś w naszych kartach, ale ile każdemu przypadło rentgenów – tajemnica wojskowa. Suki! Mija jakiś czas, mówią: „Stop! Dalej nie wolno!”. Cała ta informacja medyczna! Nawet przy wyjeździe nie powiedzieli ile? Suki! A teraz sięgają po władzę. Po portfele. Mają teraz wybory.

Jak nas leczyć? Nie przywieźliśmy żadnych dokumentów. Do tej pory je ukrywają albo w związku z tym zostały utajnione. Jak pomóc naszym lekarzom? Chciałbym teraz zaświadczenie: ile i czego tam nabrałem? Pokazałbym to swej suce. Jeszcze jej udowodnię, że przeżyjemy w jakichkolwiek warunkach i będziemy żenić się, i płodzić. A pocałujcie mnie wszyscy w d...!

***

Wzięli od nas podpis, że nie będziemy rozgłaszać. Milczałem. Od razu po wojsku zostałem inwalidą drugiej grupy. W dwudziestym drugim roku życia. Dostałem za swoje. Grafit nosiliśmy wiadrami. Dziesięć tysięcy rentgenów. Wkładaliśmy zwyczajnymi łopatami, szuflami, biorąc za zmianę do trzydziestu dziesięciorublówek. Usypaliśmy sarkofag. Gigantyczną mogiłę, w której jest pogrzebany jeden człowiek, starszy operator Walera Chodemczuk, co został pod rozwalinami w pierwszych minutach wybuchu[31]. Piramida dwudziestego wieku.

Pozostały nam jeszcze trzy miesiące służby. Wróciliśmy do jednostki, nawet nas nie przebrali. Chodziliśmy w tych samych żołnierskich koszulach, w butach, w jakich byliśmy na reaktorze. Do samego demobilu.

A jeśli nawet pozwoliliby mówić, komu mógłbym opowiedzieć? Pracowałem w zakładzie. Wysłali na wcześniejszą emeryturę.

– Przestań chorować – mówi naczelnik oddziału – bo skrócimy.

Skrócili. Poszedłem do dyrektora.

– Nie macie prawa. Jestem czarnobylcem. Ratowałem was. Broniłem!

– Nie myśmy cię tam posłali.

Po nocach budzę się od maminego głosu:

– Syneczku, czemu milczysz? Nie śpisz, leżysz z otwartymi oczami. I twarz ci płonie.

Milczę. Nikt do mnie nie może przemówić tak, żebym odpowiedział. W moim języku. Nikt nie rozumie, skąd wróciłem. Nie potrafię tego wypowiedzieć.

***

Już nie boję się śmierci. Samej śmierci. Ale nie mam pojęcia, jak będę umierać. Przyjaciel umierał. Spuchł, nadął się. Jak beczka. A sąsiad, także tam był, dźwigowy, stał się czarny jak węgiel, wysechł do rozmiarów dziecka. Nie mam pojęcia, jak będę umierać. Jedno tylko wiadomo: z moją diagnozą długo nie pociągnę. Wyczuć by tylko moment. Kulę w łeb. Byłem w Afganie. Tam z tym lżej. Z kulą.

Strzegę wycinka z gazety o operatorze Leonidzie Toptunowie[32], to on tej nocy dyżurował w elektrowni i nacisnął czerwony guzik obrony awaryjnej na kilka minut przed wybuchem. Nie zadziałało. Leczyli go w Moskwie.

– Żeby ratować, trzeba ciała – mówili lekarze.

Została jedna jedyna cała, nienaruszona plamka na plecach. Pogrzebali jak innych, na Mitinskim cmentarzu. Trumnę wyłożyli wewnątrz folią. Nad nim półtora metra płyty betonowej, z ołowianą przekładką. Przyjedzie ojciec, stoi, płacze. Obok przechodzą ludzie.

– Twój sukinsyn spowodował wybuch! – mówią.

Wszyscyśmy jednakowi. Obcy. Nawet grzebią osobno, nie tak jak wszystkich. Jak przybyszów skądś z kosmosu. Już lepiej było mi zginąć w Afganie! Uczciwie powiem, takie myśli przychodzą często. Tam śmierć była rzeczą zwyczajną. Zrozumiałą.

***

Z góry, ze śmigłowca, kiedy leciał nisko koło reaktora, oglądałem sarenki, dziki. Chude, senne. Ruszają się jak na zwolnionym ujęciu. Karmiły się trawą, co tam rosła. Nie rozumiały przecież, że trzeba uchodzić. Wraz z ludźmi uciekać.

Jechać – nie jechać? Lecieć – nie lecieć? Byłem komunistą, jak mogłem nie lecieć? Dwóch szturmowców odmówiło, że niby młode żony, dzieci jeszcze nie mają, ale zawstydzili ich, nakazali. Kariera skończona! Ponadto był męski sąd! Sąd honorowy! To, wiecie, ryzyko – on nie potrafi, a ja pójdę. Teraz myślę inaczej. Po dziewięciu operacjach i dwóch zawałach. Nie osądzam ich, rozumiem. Młodzi chłopcy. Sam jednak bym poleciał. Tak trzeba. On nie potrafił, a ja pójdę. Po męsku!

Z wysokości porażała ilość techniki: ciężkie śmigłowce, średnie śmigłowce, MI-24 – śmigłowiec bojowy. Cóż można było zrobić z bojowego śmigłowca w Czarnobylu? Albo z wojennego pilota MI-24? Lotnicy, młodzi chłopcy, wszyscy po Afganie. A nastawienie takie, że jednego starczyło na cały Afgan, nawojowali się. Stoją w lesie koło reaktora, chwytają rentgeny. Na rozkaz! Tam nie trzeba było wysyłać takiej liczby ludzi, napromieniowywać. Dlaczego? Tam byli potrzebni specjaliści, a nie materiał ludzki. Naruszony budynek, grudy walącego się gmachu i... gigantyczna liczba maleńkich ludzkich figurek. Stał jakiś niemiecki dźwig[33], ale martwy, doszedł tu i zamarł. Roboty zamierały. Przekazano tu roboty akademika Łukaczewa do poszukiwań na Marsie. Roboty japońskie. Widocznie od wysokiej radiacji spłonęło w nich całe wyposażenie. A żołnierze? Biegali w gumowych kostiumach, w gumowych rękawicach.

Przed odjazdem ostrzegli nas: w interesie państwa – nie rozpowiadać o tym, coście widzieli.

I oprócz nas nikt nie wie, co tam nastąpiło.

Nie wszystko rozumieliśmy, ale wszystko widzieliśmy.

ROZDZIAŁ II

Miara wszechrzeczy


Date: 2016-01-05; view: 664


<== previous page | next page ==>
Monolog o tym, że tylko w złu człowiek jest spełniony i jak dostąpił miłości w nieprzebiegtych słowach | Monolog o starych proroctwach
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.013 sec.)