Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






Monolog o życiu zapisanym na drzwiach

Chcę zaświadczyć, że zdarzyło się to wtedy, dziesięć lat temu, i każdy dzień przeżywam do dziś. Mieszkaliśmy w mieście Prypeć. W tym właśnie mieście. Nie jestem pisarzem. Nie opiszę. Umysłu nie starcza, żeby pojąć.

Ot, żyjesz, zwyczajny człowiek, mały, taki jak wszyscy wokół. Idziesz do pracy, wracasz, pobierasz średnią pensję, raz w roku jeździsz na urlop. I w jeden dzień raptownie przeobrażasz się w człowieka czarnobylskiego. W dekownika! W coś takiego, co interesuje wszystkich i nie obchodzi nikogo. Chcesz być jak wszyscy, a już nie wolno, nie możesz. Patrzą na ciebie innymi oczami. Zadają pytania: strasznie tam było? Jak paliła się elektrownia? Coś widział? A tak w ogóle, możesz mieć dzieci? Żona nie odeszła? W pierwszym okresie przeobraziliśmy się w dekowników. Samo słowo „czarnobylec”[14] do tej pory jest jak sygnał dźwiękowy. Wszyscy odwracają głowy w twoją stronę. Od wtedy!

Takie były odczucia w pierwszych dniach. Straciliśmy nie miasto. Życie. Z domu wyjechaliśmy w trzecim dniu. Reaktor płonął. Pamiętam, że ktoś ze znajomych powiedział: „Pachnie reaktorem”. Nieopisany zapach. O tym już było w gazetach. Przekształcili Czarnobyl w fabrykę strachów, a w rzeczy samej – w kreskówkę. Mówię tylko swoją prawdę.

Oświadczyli przez radio: kotów nie brać! To kota w walizkę! Kot nie chce, wyrywa się. Podrapał wszystkich.

Mówią: rzeczy nie brać! Wszystkiego nie wezmę, ale zabiorę jedną rzecz. Tylko jedną! Zdejmę drzwi od mieszkania i wywiozę. Drzwi zostawić nie mogę. Naszych drzwi. To nasz talizman, relikwia rodzinna. Na tych drzwiach leżał mój ojciec. Nie wiem, wedle jakiego zwyczaju, ale u nas, powiadała mama, nieboszczyka należy położyć na drzwiach od jego domu. I leży tak, dopóki nie przywiozą trumny. Siedziałem koło ojca całą noc, gdy leżał na tych drzwiach. A na tych drzwiach do samej góry nacięcia, jak rosłem. Oznaczono: pierwsza klasa, druga, siódma, przed poborem do armii. A obok, jak rósł mój syn. Moja córka. Na tych drzwiach zapisane całe nasze życie. Jakże je zostawić?

Poprosiłem sąsiada, miał samochód:

– Pomóż!

– Z tobą coś nie tego – popukał się w głowę.

Ale wywiozłem je. Nocą. Na motorze. Lasem. Po dwóch latach, kiedy nasze mieszkanie już rozgrabiono, goniła mnie milicja:



– Będziemy strzelać! Będziemy strzelać!

Pewnie wzięli za szabrownika. Drzwi z własnego domu, a jakbym ukradł.

Córkę z żoną skierowali do szpitala. Na ich ciałach rozpełzły się czarne plamy. To pojawiają się, to znikają. Wielkości pięty. A nic nie boli. Oglądali je.

– Powiedzcie, jaki wynik? – spytałem.

– Nie wam – odpowiedzieli.

– No to komu?

Wtedy wszyscy mówili: umrzemy, do roku dwutysięcznego Białorusini sczezną. Córka miała sześć lat. Układam ją do snu, a ona mi szepcze do ucha:

– Tato, ja chcę żyć, jestem jeszcze mała.

A ja myślałem, że nic nie rozumie. Wyobrażacie sobie siedem łysych dziewczynek? Siedem ich było na sali. Dość! Żona nie wytrzymała:

– Niechby umarła, zamiast się tak męczyć. Albo niech ja umrę, żeby więcej nie widzieć.

Położyliśmy ją na drzwiach. Na drzwiach, na których kiedyś leżał mój ojciec. Dopóki nie przywieźli trumienki. Maleńkiej jak pudełko dla dużej lalki.

Zaświadczam – córka umarła od Czarnobyla. I chce, żebyśmy nie zapomnieli.

Nikołaj Fomicz Kaługin, ojciec

Monolog wsi o tym, jak wołają dusze z nieba, żeby z nimi popłakać i odpocząć

Wieś Biełyj Bierieg w rejonie narowłańskim obwodu homelskiego. Mówią: Anna Pawłowna Artiuszenko, Ewa Adamowna Artiuszeńko, Wasilij Nikołajewicz Artiuszenko, Sofja Nikołajewna Moroz, Nadieżda Borisowna Nikołajenko, Aleksandr Fiodorowicz Nikołajenko, Michaił Martinowicz Lis.

– Goście do nas! Dobrzy ludzie! Nie zanosiło się na spotkanie. Żadnego znaku. Bywa, dłoń swędzi, znaczy: przywitasz się z kimś. A dziś nic nie zapowiadało. Tylko słowik całą noc śpiewał – na słoneczny dzień. Oj, za chwilę baby nasze się zbiegną. Ot, i Nadia leci.

– I wszystko przeżylim, przecierpielim.

– Oj, nie chcę wspominać. Strasznie. Wyganiali, żołnierze wyganiali. Technika wojskowa zjechała. Samochody. Jeden stary dziadek leżał. Umierał. Dokąd jechać? „Wstanę – płakał – i pójdę na mogiłki. Na własnych nogach”. A ile nam za chaty zapłacili? Ile? Patrzcie, jak tu pięknie! Któż nam za to zapłaci? Za uzdrowiskową zonę!

– Samoloty, śmigłowce, huk był. Kamazy z przyczepami. Żołnierze. No, myślę, zaczęła się wojna. Z Chińczykami albo Amerykanami.

– Mój przyszedł z zebrania kołchozowego i mówi: „Jutro nas ewakuują”. A ja: „A co z kartoflami? Wykopać nie zdążylim”. Puka do drzwi sąsiad, siedlim, wypilim i dawaj rugać przewodniczącego: „Nie pojedziem i kropka. Wojnę przeżylim, co nam radiacja. Choć ty wejdź pod ziemię, nie pojedziem!”.

– Z początku myślelim, że wszyscy umrzemy w dwa-trzy miesiące. Tak nam mówili. Agitowali. Przestrzegali. Chwała Bogu, żyjem!

– Chwała Bogu! Chwała Bogu!

– Nikt nie wie, co na tym świecie. Tu najlepiej. Znajomi. Mama powiadała: piękniejesz, radujesz się i samowolniejesz.

– Pójdziem do cerkwi, pomodlim się.

– Kiedy wyjeżdżalim, wzięłam ziemi z maminej mogiłki w woreczek: „Wybacz, że cię zostawiamy”. Nocą poszłam i nie bałam się. Ludzie pisali swoje nazwiska na chatach, na drzewach, na płotach, na asfalcie.

– Żołnierze zabijali psy. Trach-trach! Odtąd nie mogę słuchać głosów zwierzyny.

– Byłem tu brygadzistą. Czterdzieści pięć lat. Żałowałem ludzi. Na wystawę do Moskwy wozilim swój len, kołchoz wysyłał. Znaczek stamtąd przywiozłem z czerwonym dyplomem. Wtedy z szacunkiem do mnie: „Wasilij Nikołajewicz. Nikołajewicz...”. A kim ja tam, na nowym miejscu? Dziad w kapeluszu. Tu chcę umierać, kobiety wody przyniosą, w chacie napalą. Żałowałem ludzi. Wieczorem schodzą baby z pola i śpiewają, a ja wiem, że nic nie zarobią. Jedynie kreskę na roboczodniówce. A śpiewają.

– Na wsi ludzie żyją razem. To jeden świat.

– Już w mieście u syna byłam, sen mam, że śmierci wyczekuję. I nakazuję synowym: „Zawieźcie mnie na nasze mogiłki, choć pięć minut postójcie ze mną wedle chaty rodzinnej”. I z wysoka widzę, jak synowie mnie tu wiozą.

– Niechby zarażona, z radiacją, ale to moja ojczyzna. Nigdzie więcej nie żylim. Toć i ptaszkowi jego gniazdo miłe.

– Dopowiem. Mieszkałam u syna na szóstym piętrze, podejdę do okna, popatrzę w dół i żegnam się. Wydaje się, że słyszę konia, koguta. I taki żal. A to znowu śnię swoje podwórko: krowę przywiązuję i doję, doję. Przyśniło się. Nie chcę wstawać. Ja jeszcze tam. To tu, to tam.

– Za dnia żylim w nowym miejscu, a nocą na ojcowiźnie. We śnie.

– U nas zimą noce długie, siedzim, bywa, i zgadujem: kto już zmarł?

– Mój dwa miesiące leżał. Milczał, nie odpowiadał. Chodzę po podwórzu, wracam: „Mężu, jak ci?” Tylko oczy na mój głos otworzy, a już mi lżej. Niechby leżał, milczał, aby był w chacie. Jak człowiek umiera, nie wolno płakać. Przerywasz mu śmierć, długo męczyć się będzie. Wyjęłam z szafy świeczkę i włożyłam mu do ręki. Wziął i dyszy. Oczy, widzę, mętne. Nie płakałam. O jedno tylko prosiłam: „Przekaż pozdrowienie naszej córeczce i mamie kochanej”. Modliłam się, żeby razem Bóg nas wziął. Niektórzy wyproszą, ale mnie śmierci nie dał. Żyję.

– Nie boję się umierać. Nikt dwa razy nie żyje. I liść opada, i drzewo pada.

– Babki, nie płaczcie! Przodownice za wszystkie te lata, stachanówki wy! Stalina przeżyły, wojnę. Jakby się nie śmiały i nie cieszyły, dawno by wisiały. Rozmawiają dwie czarnobylskie kobiety. „Słyszałam, że u wszystkich teraz białaczka?”. „Ale tam! Wczoraj ucięłam się w palec, czerwona krew pociekła”.

– W rodzinnym kraju, jak w raju, a na obczyźnie i słońce inaczej świeci.

– Kiedyś nauczyła mnie mama, żeby wziąć ikonę i odwrócić ją, niech tak trzy dni powisi. Gdziekolwiek będziesz, z pewnością wrócisz do domu. Dwie krowy miałam i dwa cielaki, pięć świń, gęsi, kury. Psa. Rękami głowę obejmę i chodzę po sadzie. A jabłek ile! Wszystko przepadło!

– Chatę umyłam, piec pobieliłam. Trzeba zostawić chleb na stole i sól, miskę i trzy łyżki. Łyżek tyle, ile dusz w chacie. Żeby powrócić.

– A grzebyki u kur czarne były, a nie czerwone. Radiacja.

– Ta radiacja była u mnie na ogrodzie. Cały ogród pobielał, bielutki taki, jakby czymś posypany. Takimi kępkami. Myślałam, może coś z lasu przyniosło.

– Nie chcielim wyjeżdżać. Oj, nie chcielim! Chłopy pijane. Pod koła się rzucalim. Kierownictwo chodziło po domach, nakazywało: „Majątku nie brać!”.

– Zwierzyna trzy dni nie pojona. Nie karmiona. Na ubój! Przyjechał korespondent z gazety. Pijane dojarki o mało go nie zabiły.

– Przewodniczący z żołnierzami krąży wokół chaty: „Wychodź albo podpalim! O, tu kanistry z benzyną”. To ręcznik chwytam, to poduszkę.

– A w wojnę całą noc działa strzelają, sieką. Ziemiankę w lesie wykopalim. Bombardują i bombardują. Wszystko spalili, nie tylko chaty, ogrody i wiśnie też. Żeby tylko nie było wojny! Boję się jej!

– W Radiu „Erewan” pytają: „Można jeść czarnobylskie jabłka?”. Odpowiedź: „Można, ale ogryzki potem głęboko zakopać”.

– Dali dom nowy. Murowany. W ciągu siedmiu lat nie wbilim ani gwoździa. Obczyzna. Wszystko obce. Mój płakał i płakał. Tydzień robi na traktorze w kołchozie, niedzieli czeka, a przychodzi niedziela – kładzie się pod ścianą i jęczy.

– Więcej nikt nas nie oszuka, nigdzie ze swego miejsca nie dźwigniem się. Sklepu nie ma, szpitala nie ma. Świata nie ma. Siedzim przy lampie naftowej i przy łuczywie. I dobrze nam! Bo w domu.

– W mieście synowa chodziła za mną po mieszkaniu z trepkami i wycierała klamkę, stół. A wszystko za moje pieniądze kupione, wszystkie meble i żiguli. Za te, co mi dali za dom, za krówkę. Pieniądze się skończyły – mama niepotrzebna.

– Pieniądze dzieci zabrały. A co zostało – inflacja zjadła. Teraz możesz za nie dostać kilo landrynek, może i nie starczy. To, co dali za gospodarstwo, za domy.

– Dwa tygodnie piechotą szłam. I swą krówkę wiodłam. Ludzie nie wpuszczali do domu. W lesie nocowałam.

– Boją się nas. Zarażeni, mówią. Za co Bóg ukarał? Rozsierdził się na nas? Nie po ludzku żyjem, nie wedle bożych przykazań. Tracim jeden drugiego. Dlatego.

– Wnuczki latem przyjeżdżały. Przez pierwsze lata bały się. A teraz nawiedzają, żywność biorą, wszystko, co dasz, pakują. „Babciu – pytali – czytałaś książkę o Robinsonie?”. Żył jak i my. Na bezludziu. Przywiozłam ze sobą pół woreczka zapałek. Siekierę i łopatę. A teraz mam słoninę, jajka, mleko, wszystko swoje. Cukru tylko nie posiejesz. Ziemi tu, ile zechcesz. Choć sto hektarów bierz. I władzy żadnej. Nikt tu człowiekowi nie miesza. Ani kierownictwo, nikt.

– Nawet koty z nami wróciły. I psy. Wszystko wraca. Żołnierze nie puszczali. Omonowcy. Więc nocą, leśnymi dróżkami, partyzanckimi.

– Nic nam nie trzeba od państwa. Nie chcemy nic. Tylko nas nie tykajcie! Ani sklepu nie trzeba, ani autobusu. Za chlebem pieszo chodzim. Dwadzieścia kilometrów. Nie tykajcie nas! My sami sobie.

– Taborem wrócilim. W trzy rodziny. A tu wszystko rozgrabione: piec rozbili, okna, drzwi zdjęli. Podłogi, lampki, zamki, rozetki, wszystko wyrzucili. O, tymi rękami wszystko od nowa, tymi rękami. A jakże!

– Dzikie gęsi krzyczą – wiosna nastała. Pora siać. A my w pustych chatach. Dachy całe tylko.

– Milicja krzyczała. Jadą samochodami, a my w las. Jak przed Niemcami. Pewnego razu napadli nas z prokuratorem. Groził, będą sądzić według dziesiątego paragrafu. „Nawet jak dadzą rok więzienia – mówię – odsiedzę i wrócę tu”. Ich sprawa krzyczeć, a nasza milczeć. Order mam, jako kombajnista-przodownik, a ten mi grozi: „Pójdziesz za dziesiąty paragraf”.

– Każdego dnia śniła mi się moja chata. Wracałam: to ogród kopię, to pościel oblekam. I zawsze coś znajduję: to pantofle, to kurczę, ku dobremu wszystko, ku radości. Na powrót.

– Nocą Boga prosim, a za dnia milicjantów. Zapytacie mnie: „Czemuż płaczesz?”. Nie wiem, czemu. Szczęśliwam, że u siebie żyję.

– I wszystko przeżylim, przecierpielim.

– Do doktora poszłam. „Mileńki, nogi nie chcą nosić. Stawy bolą”. „Krowę trzeba zdać, babciu. Mleko zatrute”. „Oj, nie – wzburzyłam się. – Nogi bolą, kolana bolą, a krówki nie oddam. Żywicielki mojej”.

– Mam siedmioro dzieci. Wszystkie w miastach. A tu sama. Jak zatęsknię, przed ich zdjęciami usiądę i pogadam trochę do siebie. Wszystko sama jedna. Dom sama pomalowałam, sześć baniek farby położyłam. Tak i żyję. Czterech synów i trzy córki wychowałam. A mąż zmarł wcześnie. Sama.

– I z wilkiem się spotkałem: on stoi i ja stoję. Popatrzyliśmy jeden na drugiego. On w swoją stronę odskoczył i uciekł. A u mnie czapka ze strachu się podniosła.

– Wszelki zwierz boi się człowieka. Ty go nie zaczepiaj, a on cię obejdzie. Kiedyś po lesie chodziłeś, ryk zwierza usłyszałeś, do ludzi biegłeś. A teraz człowiek od człowieka stroni. Nie daj Bóg napotkać w lesie człowieka!

– Wszystko, jak w Biblii napisane, wszystko się spełnia. Tam i o naszym kołchozie napisane, i o Gorbaczowie, że zwierzchnik wielki nastanie ze znamieniem takim i wielkie państwo się rozsypie. A potem sąd Boży nastąpi. Kto w miastach żyje – zginie, a na wsi tylko pojedynczy człowiek się ostanie. Człowiek ze śladu człowieka cieszył się będzie! Nie człowiekiem samym, a śladem po nim.

– A światło u nas – lampa. Naftowa. E, tam! Baby wam nagadały. Zabijem wieprza, niesiem jak na pogrzebie albo wprost w ziemię zakopiem. Mięsto trzy dni w ziemi leży. Wódka u nas swojska, ze swego żyta.

– Mam dwa woreczki soli. Nie sprzedajem państwu! Drzew pełno – wokół las. Chata ciepła. Lampa świeci. Dobrze jest! Kozę trzymam, koziołka, trzy świnie, czternaście kur. Ziemi pod dostatkiem, trawy, ile chcesz. Woda w studni. Swoboda. Dobrze nam tu! Nie w kołchozie my tu, a w komunie. Konia jeszcze kupim. I nic nam tu więcej nie potrzeba.

– Nie do domu wrócilim, jak pewien korespondent, co tu był, dziwił się, ale sto lat do tyłu. Sierpem żniem, kosą kosim, cepami zboże na asfalcie młócim.

– We wojnę nas wygnali, w ziemiankach żylim. Brata mi zabili i siostrzeńców dwóch. Z rodziny zginęło siedemnastu ludzi. Mama płacze i płacze. A chodziła po wsi staruszka. „Żałujesz? – pyta mamy. – Nie żałuj. Kto życie oddał za innych, ten człowiek święty”. Za ojczyznę mogę wszystko. Tylko zabijać nie mogę. Jestem nauczycielką, uczyłam – człowieka kochajcie. Tylko tak uczyłam: „Dobro zawsze zwycięża”. Dzieci małe, dusze czyste.

– Czarnobyl – wojna nad wojnami. Dla człowieka nie ma nigdzie zbawienia. Ni w ziemi, ni w wodzie, ni na niebie.

– Telewizora i radia nie mamy. Żadnych nowin nie znamy, ale za to spokojniej żyjem. Nie rozsypujem się. Ludzie przyjeżdżają, przekazują: wszędzie wojna. Socjalizm niby się skończył, w kapitalizmie żyjem. Car powróci. Prawda to?

– To dzik z lasu do ogrodu wpadnie, to łoś. Ludzie rzadko. Milicjanci.

– I do mojej chaty wstąpcie.

– I do mojej. Tak dawno u mnie gość nie siedział.

– I żegnam się, i modlę. Boże ty mój! Dwa razy milicja piec mi rąbała. Wywozili na traktorze. A ja – z powrotem! Jakby puścili ludzi, na kolanach by tu wszyscy do domu przyszli. A tak? Po świecie nasze nieszczęście roznieśli. Tylko martwi wracają. Zmarłym pozwalają wracać. A żywi – nocą, lasem.

– Na Radunicę[15] wszyscy się tu rwą. Każdy chce swych wspomnieć. Milicja według list wpuszcza, dzieciom do osiemnastu lat nie wolno.

– Przyjadą, postoją przy swojej chacie. W swym sadzie, przy swej jabłoni. Z początku na mogiłkach płaczą, potem rozchodzą się po swoich podwórkach. I tam płaczą, modlą się. Świeczki stawiają. Na swoich płotach wiszą jak na przygrobnych ogrodzeniach. Bywa, że i wianek przed domem kładą. Biały ręcznik na furtce powieszą. Batiuszka modlitwę głosi: „Bracia i siostry! Cierpliwi bądźcie!”.

– Na cmentarz biorą i jajka, i bułki, co kto ma. Każdy siada przy swoich zmarłych. Wołają: „Siostro, odwiedzić przyszłam. Chodźże do nas, częstuj się”. Albo: „Mamusiu ty nasza. Tatusiu ty nasz. Tateńku”. Dusze z nieba przywołują. U kogo w tym roku ktoś zmarł, płaczą, u kogo wcześniej, nie. Porozmawiają, powspominają. Wszyscy modlą się. Kto nie umie, też się modli.

– Nocą tylko nie płaczę. Nocą za zmarłym płakać nie trzeba. Słońce zajdzie, już nie płaczę. Wspomnij, Boże, duszyczki ich. I królestwo im daj niebieskie!

– Kto nie skacze, płacze. Ot, żartownisia sprzedaje na bazarze czerwone jabłka, zachwala: „Kupujcie jabłuszka! Czarnobylskie jabłuszka!”. Ktoś radzi jej: „Nie mów, ciotka, że czarnobylskie. Nikt nie kupi”. „Opowiadasz! Biorą! Ten dla teściów, inny dla kierownika!”.

– A jeden wrócił tu z więzienia. Po amnestii. W sąsiedniej wiosce żył. Matka umarła, dom zasypali. Przyszedł do nas: „Ciotka, dajcie kęs chleba i słoniny. Podwórko wam naprawię”. Żeni się.

– Bałagan w kraju, więc i tu będą ludzie. Przed ludźmi uciekają. Przed prawem. I żyją samotnie. Obcy ludzie. Wrodzy, bez życzliwości w oczach. Napije się – podpali. Śpim nocą, a pod łóżkiem widły, siekiery. W kuchni na drzwiach – młotek.

– Wiosną wściekły lis biegał, a jak wściekły, skowyczy. I na wodę patrzeć nie może. Postaw w podwórzu wiadro z wodą i nie bój się. Ucieknie.

– My zasłużeni ludzie. Ja – partyzant, rok w partyzantce. A kiedy nasi Niemców wygnali, trafiłem na front. Na Reichstagu nazwisko swoje napisałem: Artiuszenko. Zdjąłem szynel, budowałem komunizm. A gdzie ten komunizm?

– U nas ten komunizm. Żyjemy, bracia i siostry.

– Kiedy zaczęła się wojna, nie było tego roku ani grzybów, ani jagód. Uwierzycie? Ziemia biedę przeczuwała. Czterdziesty pierwszy rok. Oj, pamiętam! Wojny nie zapomniałam. Chodziły słuchy, że przygnali naszych krewnych, kto swego rozpozna, może go zabrać. Podniosły się i pobiegły nasze baby! Wieczorem ten swego, inny cudzego przywiódł. Ale znalazł się gad. Żył jak Wszyscy, żonaty, dwoje dzieci. Doniósł do komendantury, że Ukraińców wzięliśmy. Waśkę, Saszkę. Nazajutrz Niemcy na motorach przyjeżdżają. Prosim, padamy na kolana. Ale oni wyprowadzili ich za wieś i położyli z automatów. Dziesięciu ludzi. Młodziutkich takich, dobrych. Waśkę, Saszkę. Żeby tylko wojny nie było! Jakże się jej boję!

– Kierownictwo przyjedzie, pokrzyczy, pokrzyczy, a my głusi i niemi. I przeżylim wszystko, przecierpielim.

– A ja dalej swoje. Myślę i myślę o tym, co na mogiłkach. Kto głośno odczyta, kto cicho. Inni, bywa, przekażą: „Otwórz się na oścież, żółty piasku. Otwórz się, nocy ciemna”. Z lasu doczekasz się, a z piasku nigdy. I zwracam się czule: „Iwan, jakże mi żyć?”. A on nic nie odpowiada, ni dobrego, ni złego.

– Nie mam swoich, żeby płakać po nich. To po wszystkich płaczę. Po obcych. Na mogiłki pójdę, pogadam z nimi. Nie boję się nikogo, ni nieboszczyków, ni zwierza, nikogo. Przyjedzie syn z miasta i pyta: „Czemu sama siedzisz? A jak ktoś zadusi?”. A cóż on mi zabierze? Poduszkę? W biednej chacie wszystkie nakrycia to poduszki. Jak zacznie taki bandyta leźć, najpierw głowę w okno wsunie, a ja w nią siekierką. Może i nie ma Boga, może i ktoś inny, kto gdzieś tam jest wysoko. A ja żyję.

– Zimą dziad powiesił na podwórzu zabitego cielaka, a cudzoziemców jak raz przywieźli. „Dziadku, co ty robisz?” – pytają. – „Radiację wyganiam”.

– Zdarzyło się, powiadali ludzie, pogrzebał mąż żonę, a został mu chłopczyk. Mężczyzna, pijany ze zmartwienia, zdejmuje z dzieciątka wszystko mokre i pod poduszkę. A żona – sama czy jej dusza – zjawia się nocą, wypierze, wysuszy i złoży w jednym miejscu. Pewnego razu zobaczył ją, zawołał, a ona natychmiast znikła. Rozpłynęła się. Wtenczas sąsiedzi mu poradzili: kiedy cień się zjawi – drzwi na klucz, wtedy nie zdąży uciec. Ale ona już nie przyszła. Cóż tam się stało takiego? Któż tam taki przychodził? Nie wierzycie? To powiedzcie mi, skąd się wzięły bajki? Może to prawda była? Przecież wykształceniście.

– Z czego wziął się ten Czarnobyl? Jedni bają – uczeni winni. Targają Boga za brodę, a Bóg się śmieje. A nam tutaj cierpieć! Nigdy nie żylim spokojnie. Zawsze balim się. Przed samą wojną chwytali ludzi. Trzech mężczyzn od nas. Przyjechali w czarnych samochodach i z pola zabrali, dotąd nie wrócili. Zawsze balim się.

– Jedno, co mam, to krowę. Poszłabym i oddała, żeby tylko nie było wojny. Jak ja się jej boję!

– A tu wojna nad wojnami – Czarnobyl.

– I kukułka kuka, i sroki skrzeczą. Sarenki biegają. A czy będą tu dalej, nie wie nikt. Rankiem spojrzałam na ogród – dziki zryły. Ludzi można przesiedlić, a łosia i dzika nie. Nie ma domu bez człowieka. I zwierzowi człowiek potrzebny. Wszyscy szukają człowieka. Bocian przyleciał, żuczek wypełzł. Z wszystkiego się cieszę.

– Boli, kobitki, oj, jak boli! Trzeba cicho. Trumnę niosą cicho. Ostrożnie. Nie stuknąć o drzwi albo łóżko, ani do czego dotknąć, ani w co uderzyć. Bo bieda będzie – czekaj na drugiego nieboszczyka. Wspomnij, Boże, duszyczki ich. I królestwo daj im niebieskie. A gdzie pogrzebią, tam i opłaczą. Tu wszędzie mogiłki. Wokół mogiłki. Spychacze trąbią. Buldożery. Chaty padają. Grabarze pracują i pracują. Szkołę zakopali, radę wiejską, łaźnię. Świat ten sam, ale ludzie już nie ci. Jednego nie wiem, jest dusza u człowieka? Powiada batiuszka, obiecuje, żeśmy nieśmiertelni. Jakaż ona, ta dusza? I gdzie one wszystkie na tym świecie się mieszczą? Dwa dni dziadek umierał, za piecem przyczajam się i waruję: jak też będzie ona z niego wylatywać? Poszłam doić krowę. Wskoczyłam do chaty, wołam. Leży z otwartymi oczyma. Dusza uleciała. Czyżby niczego nie było? Jakże się kiedyś zobaczym?


Date: 2016-01-05; view: 1018


<== previous page | next page ==>
Monolog o tym, o czym można pogadać z żywymi i z martwymi | Monolog o tym, że jak znajdziesz dżdżownicę, to i kura się cieszy
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.012 sec.)