Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






Monolog o tym, o czym można pogadać z żywymi i z martwymi

Nocą wilk wszedł na podwórze. Wyjrzałam przez okno, a ten stoi i świeci oczami niby reflektorami. Do wszystkiego przywykłam. Siedem lat żyję sama. Siedem lat, jak ludzie wyjechali. Nocą, bywa, siedzę, póki się nie rozjaśni. I myślę. Dziś całą noc na łóżku siedziałam, a potem wyszłam popatrzeć na słoneczko.

Najsprawiedliwszą rzeczą na świecie jest śmierć. Nikt jej nie umknie. Ziemia wszystkich przyjmie: dobrych i złych, i grzeszników. Sprawiedliwości na świecie nie ma. Trudziłam się przez całe życie, żyłam wedle sumienia, a jakoś jej nie zaznałam. Bóg gdzieś tam podzielił, jak przyszła kolej na mnie, nic nie zostało. Młody może umrzeć, a stary musi. Czekałam na ludzi. Wrócą, myślałam. Nikt nie wyjeżdżał na zawsze, ale na jakiś czas. Śmierci czekam. Umierać nietrudno, a przykro. Cerkwi nie ma. Batiuszki nie ma. Grzechów nie ma komu wyznać.

***

Jak pierwszy raz powiedzieli, że u nas radiacja, myśleliśmy: to jakaś choroba, zachorujesz – umrzesz. Nie, mówią potem, to coś takiego, co leży na ziemi i w ziemię włazi, a zobaczyć nie można. Zwierzę może widzieć i słyszeć, a człowiek nie. A to nieprawda! Widziałam. Ten cez u mnie w ogrodzie walał się, póki deszcz go nie zmoczył. Kolor miał taki ciemnawy. Leży i przesuwa się kawałkami. Przybiegam z kołchozu i wchodzę do ogródka. Taki kawałek niebieski. A dwieście metrów dalej jeszcze jeden. Wielki jak chustka na głowie. Krzyknęłam do sąsiadki, ogrody obiegłyśmy, pola. Ze cztery kawałki znalazłyśmy. Jeden był czerwonego koloru. Nazajutrz popadał deszcz. Z samego rana. I koło obiadu już nic nie było. Jak przyjechała milicja, nie było co pokazać. Tylko opowiedziałyśmy. Kawałki, o, takie. (Pokazuje rękami). Jak moja chustka. Niebieskie i czerwone.

Tak bardzo nie baliśmy się tej radiacji. Jakbyśmy jej nie widzieli, nie poznali, może i balibyśmy się, a kiedy zobaczyliśmy – już nie taka straszna. Milicja z żołnierzami postawiła znaki. U jednych przy domu, gdzie indziej na ulicy. Napisali: siedemdziesiąt kiurów, sześćdziesiąt kiurów. Od zawsze żyliśmy z kartofli, buraczków, a teraz powiedzieli – nie wolno! Ten w płacz, tamten w śmiech. Robić w ogrodzie radzili w opaskach z gazy na ustach i w gumowych rękawicach. A do tego jakiś ważny uczony przyjechał i wystąpił w klubie, że trzeba myć drzewa. Dziwactwo! Słyszał kto! Nakazali zmieniać poszwy, prześcieradła, firanki. Toż one w domu! W szafach i kufrach! Jakaż w domu radiacja? Za szkłem? Za drzwiami? Dziwactwo! Znajdziesz ją w lesie, w polu. Studnie pozamykali na kłódki, folią celofanową owinęli. Woda „groźna”. Jakże groźna, jak czysta! Nagadali bzdur: umrzecie, trzeba wyjeżdżać, ewakuować się.



Zasępili się ludzie, przestraszyli. I dawaj w nocy zakopywać dobra. Wzięłam odzież, czerwone dyplomy[12] za ciężki trud i grosze, zagrzebałam. I smutek serce przeszył! Żebym tak padła, jak łżę! A do tego słyszę, w jednej wsi żołnierze ludzi ewakuowali, a dziad z babą zostali. Przed dniem, kiedy ludzi chwytali, do autobusów wiedli, oni krówkę wzięli i w lesie zapadli. Tam przeczekali. Skąd bierze się bieda? (Płacze). Niełatwe nasze życie. Nie chcesz płakać, a łzy płyną.

Popatrzę przez okno: sroka przyleciała. Nie gnam ich. Choć bywa, że sroki jajka mi z kurnika kradną. Ale nie przeganiam. Wczoraj zając przebiegł.

Ech, gdyby tak codziennie ktoś przyszedł do domu! Niedaleko stąd, w drugiej wsi, też jedna baba żyje. Mówiłam, żeby przeniosła się do mnie. Pomoże, a i odezwać się byłoby do kogo. Nocą wszystko boli. Nogi sztywnieją, jakby mrówki po nich biegały, to nerw po mnie idzie. Wtedy biorę coś w ręce, garść ziarna i trę, trę. I uspokaja się nerw. Com się już narobiła w życiu, namartwiła. Dość, nic już nie chcę. Jak umrę, odetchnę. Dusza tam, a ciału wreszcie spokój. I córki mam, i synów. W mieście. Nigdzie stąd nie chcę. Dał Bóg lat, a nie dał szczęścia. Wiem, że starszy człowiek dokucza, dzieci obraża. Radość z dzieci, póki małe. Kobiety, co wyjechały do miasta, płaczą. To synowa się obrazi, to córka. Wrócić chcą. Mój tu w mogiłce leży, na cmentarzu. A ja z nim. (Wtem wesoło). I po co jechać? Dobrze mi tu! Wszystko rośnie, kwitnie, żyje. I muszka, i zwierz.

Wszystko pamiętam. Lecą samoloty i lecą. Każdego dnia. Niziuteńko nad głowami. Lecą na reaktor. Na elektrownię. Jeden za drugim. A u nas – ewakuacja. Przesiedlanie. Szturm na domy robią. Ludzie pozamykali się, pochowali. Bydło ryczy, dzieci płaczą. Wojna! A słoneczko świeci. Zastukali żołnierze:

– I co, gospodyni, zebrałaś się?

– Siłą będziecie mi ręce i nogi wiązać? – pytam.

Pomilczeli, pomilczeli i poszli. Młodziutcy tacy. Dzieci! Baby na kolanach przed domami pełzały. Błagały. A żołnierze pod rękę jedną, drugą i na ciężarowe. Zagroziłam, że który mnie dotknie, kijem dostanie. Wyzywałam! Gromko wymyślałam! Nie płakałam. Wtedy nie płakałam.

A potem wszystko ucichło. Pierwszego dnia nie wyszłam z domu. Opowiadali: szedł tłum ludzi, tabun bydła. Wojna! Mój mawiał, że człowiek strzela, a Bóg kule nosi. Jaki komu los! Młodsi, co powyjeżdżali, poumierali w nowym miejscu. A ja, choć o kiju, drepczę. Tęskno się zrobi – zapłaczę. Wieś pusta. I ptaszki tu wszelkie latają. I łoś chodzi, jakby nigdy nic. (Płacze). Wszystko pamiętam. Ludzie powyjeżdżali, a koty i psy zostawili. Przez pierwsze dni chodziłam i mleka im nalewałam, a psom po kęsie chleba. Biegały po podwórkach i czekały na gospodarzy. Głodne koty ogórki żarły, pomidory. Do jesieni kosiłam trawę sąsiadki przed furtką. Płot padł, podniosłam. Ludzi czekałam. Był u sąsiadki pies, Żuczek. – Żuczek – proszę – jak pierwszych ludzi spotkasz, zaszczekaj. Nocą śnię, że wywożą. Oficer krzyczy: „Gospodyni, wszystko zburzymy i zakopiemy. Wychodź!”. I wiozą mnie w jakieś nieznane miejsce. Ni to miasto, ni wieś. Ni ziemia nawet.

Zdarzyła się historia. Miałam dobrego kota. Waśkę. Zimą głodne szczury napadały, nie ma zmiłuj się. Pod pościel właziły. Ziarno w beczce – dziurkę przegryzły. Waśka, wybawca mój. Bez Waśki bym zginęła. Pogadamy sobie z nim, pojemy. A potem przepadł Waśka. Może głodne psy go dopadły? Biegały głodne, dopóki nie pozdychały. Koty były tak głodne, że zimą kocięta zjadały. Boże, przebacz! A jedną babę szczury zagryzły. Rude szczury. Prawda to czy nie, tak plotą. Ściągają tu szabrownicy. Przez pierwsze lata starczyło im dobra. Koszul, bluzek, futer. Bierz i wieź na bazar. Ot, i napiją się, piosenki śpiewają. Czort z nimi! Jeden zwalił się z roweru i usnął na drodze. Rankiem kości znaleźli i rower. Prawda to czy nie? Nie powiem. Tak plotą.

Tu żyje wszystko. Dosłownie wszystko! Jaszczurka żyje, żaba. I robak. I myszy są! Wszystko jest. A wiosną najpiękniej. Bez zakwitnie. Czeremcha pachnie. Póki nogi nosiły, sama po chleb chodziłam, w jedną stronę piętnaście kilometrów. Za młodych lat podskoczyłabym biegiem. Przyzwyczajonam. Po wojnie chodziliśmy po nasiona na Ukrainę. Tak do trzydziestu, pięćdziesięciu kilometrów. Po pudzie nosili, a ja po trzy. A teraz po domu, bywa, nie przejdę. Starej babie i latem na piecu chłodno. Milicjanci przejeżdżają przez wieś, to chleba przywiozą. Tylko co oni tu sprawdzają? Tu tylko ja i kotek. To mój drugi kot. Milicja zatrąbi, a my cieszym się, biegniem. Jemu przywiozą kostek. A mnie zapytają:

– A jeśli napadną bandyci?

– A czymże oni tu się nażrą? Cóż wezmą? Duszę? Tylko duszę mam.

Dobrzy chłopcy. Śmieją się. Bateryjki do odbiornika przywieźli, to radia posłucham. Ludmiłę Zykinę lubię, ale rzadko teraz śpiewa. Widać zestarzała się jak ja. Mój mawiał: bal skończony i skrzypki do torby!

Opowiem, jak kotka znalazłam, kiedy zabrakło mojego Waśki. Czekam dzień, dwa, miesiąc. Wszystko mówi, że zostałam sama. Ni do kogo ust otworzyć. Poszłam po wsi, po sadach, wołam: – Waśka! Waśka! – Początkowo wiele ich biegało, a potem zapadły się. Śmierć nie wybiera. Wszystkich ziemia przyjmuje. I chodzę ja, chodzę. Dwa dni wołam. Na trzeci dzień – kot siedzi przed sklepem. Przyglądamy się sobie. On rad i ja rada. – No, idziemy do domu – proszę. „Miau”. I dawaj go przekonywać: – Chcesz być sam? Wilki rozszarpią. Idziemy. Mam jajka, słoninę. – Jak mu wyjaśnić? Ludzkiego języka nie rozumie. Ale pojął. Idę przodem, biegnie z tyłu. „Miau”. – Odetnę ci słoniny. „Miau”. – Będziemy razem. „Miau”. – Nazwę cię Waśką. „Miau”. Już dwie zimy przeżyliśmy.

Nocą przyśni się, że ktoś zawołał. Głos sąsiadki: – Zina! Pomilczy i znowu: – Zina! – Tęskno mi się zrobi – popłaczę. Zajdę na mogiłki. Mama tam leży. Córeczka mała. W czasie wojny zmarła na tyfus. Jak tylko zanieśliśmy ją na mogiłki, słoneczko wyszło zza chmur. I tak świeci, świeci, choć ty wróć i płacz. I mój tam. Fiedia. Posiedzę przy wszystkich. Powzdycham. A rozmawiać można i z żywymi, i z martwymi. Żadnej różnicy. Słyszę i tych, i tamtych. Kiedym sama. I kiedy smutek.

Na wprost od tych mogiłek nauczyciel Iwan Prochorowicz Gawrilenko mieszkał, do syna na Krym wyjechał. Za nim Piotr Iwanowicz Miusskij. Traktorzysta. Stachanowiec[13], kiedyś wszyscy na tych stachanowców się wybijali. A tam dalej Misza Moichalie, kotły wytapiał. Zmarł. Wyjechał i od razu umarł. Za nim dom zootechnika Stiepana Bychowa stał. Spalił się! Nocą źli ludzie podpalili. Przyszli skądś. Stiepan długo nie pożył. Gdzieś tam pod Mohylewem pochowany. Druga wojna. Iluż ludzi straciliśmy! Kowaliow Wasilij Makarowicz, Maksim Nikiforienko. Bywa, że zamknę oczy i chodzę po wsi. No jakaż tu, mówię im, radiacja, skoro i motyl lata, i trzmiel brzęczy. I mój Waśka myszy łowi. (Płacze). O, moi wy, rozumiecie mój smutek? Przekażecie ludziom, a mnie, może być, już i nie będzie na świecie. Znajdą w ziemiance. Pod korzeniami.

Zinaida Jewdokimowna Kowalienka, samosioł


Date: 2016-01-05; view: 615


<== previous page | next page ==>
Wywiad autorki z samą sobą o przypuszczalnej historii | Monolog o życiu zapisanym na drzwiach
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.011 sec.)