Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






Samotny głos człowieczy

Nie wiem, o czym opowiadać. O śmierci czy o miłości? A może to jedno i to samo? O czym?

***

Niedawno się pobraliśmy. Chodząc ulicą, trzymaliśmy się za ręce, nawet gdy wchodziliśmy do sklepu. Mówiłam mu:

– Kocham cię.

Ot, nie wiedziałam jeszcze, jak bardzo go kochałam. Nie wyobrażałam sobie. Mieszkaliśmy w osiedlu straży pożarnej, gdzie służył. Na pierwszym piętrze. Trzy młode rodziny, dla wszystkich jedna kuchnia. A niżej, na parterze, stały samochody. Piękne samochody strażackie. To była jego służba.

Ciągle myślę: gdzie on, co z nim?

W środku nocy słyszę jakiś szum. Wyjrzałam przez okno. Zobaczył mnie.

– Zamknij okno i śpij. Pożar w elektrowni. Wrócę niebawem.

Samego wybuchu nie widziałam. Tylko płomienie. Wszystko dosłownie się świeciło. Całe niebo. Wysokie płomienie. Żar. Straszliwy żar. A jego nie ma i nie ma. Żar od tego, że beton gorzał, dach elektrowni był zalany betonem. Chodzili, wspominał potem, jak po smole. Gasili płomienie. Nogami strącali palący się grafit. Wyjechali bez brezentowych uniformów, jak stali, w koszulach. Nie uprzedzili, wezwali jak do zwyczajnego pożaru.

Czwarta godzina. Piąta. Szósta. O szóstej mieliśmy jechać do jego rodziców. Sadzić kartofle. Z miasta Prypeć[7] do wioski Spieriże, gdzie mieszkali jego rodzice, czterdzieści kilometrów. Sianie, oranie – jego ulubione prace. Matka często przypominała, że nie chcieli z ojcem puścić go do miasta, dom nawet zbudowali. Zabrali go do armii. Służył w Moskwie, w wojskach pożarniczych, i kiedy wrócił: tylko do straży pożarnej! Nic innego nie uznawał. (Milczy).

Słyszę jego głos. Żywy. Nawet fotografie tak na mnie nie działają jak głos. Nigdy mnie nie wzywa. Nawet we śnie. To ja go wzywam.

Siódma godzina. O siódmej przekazano mi, że jest w szpitalu. Pobiegłam, ale wokół szpitala stała już kręgiem milicja, nikogo nie wpuszczali. Tylko samochody pogotowia zajeżdżały. Milicjanci krzyczeli: nie zbliżać się, miejsce dla aut.

Nie tylko ja, wszystkie żony przybiegły. Wszystkie, których mężowie w tę noc znaleźli się w elektrowni. Zaczęłam szukać znajomej, była w tym szpitalu lekarzem. Chwytam ją za chałat, gdy wychodzi z auta:

– Wpuść mnie!

– Nie mogę! Źle z nim. Z nimi wszystkimi źle! – krzyczy.

– Choć popatrzeć! – Trzymam ją za chałat.

– Dobrze – mówi – lećmy. Na piętnaście – dwadzieścia minut.



Zobaczyłam go. Ociekający cały, opuchły. Oczu prawie nie ma.

– Mleka trzeba. Dużo mleka! – powiedziała znajoma. – Niech piją, nawet i po trzy litry.

– On nie pija mleka.

– Teraz będzie.

Wielu lekarzy, wiele pielęgniarek, szczególnie salowych tego szpitala, wkrótce zachoruje. Umrze. Wtedy nikt o tym nie wiedział.

O dziesiątej rano zmarł operator Szyszenok. Pierwszy. W pierwszym dniu. Przypuszczamy, że pod ruinami został Walera Chodemczuk. Nie wydobyto go. Zabetonowano. Nie wiedzieliśmy jeszcze, że wszyscy oni będą pierwsi.

– Wasieńka, co robić? – pytam.

– Wyjeżdżaj stąd! Wyjeżdżaj! Będziesz miała dziecko.

– Jestem w ciąży. Jak go zostawić?

– Jedź! Ocal dziecko! – mówi.

– Najpierw muszę przynieść ci mleko, a potem zdecydujemy.

Przybiega przyjaciółka, Tania Kibienok. Jej mąż leży w tej samej sali. Z nią jest jej ojciec, samochodem. Siadamy i jedziemy do najbliższej wsi po mleko. Jakieś trzy kilometry za miastem. Kupujemy trzylitrowe bańki z mlekiem. Sześć, żeby starczyło dla wszystkich. Od mleka straszliwie ich rwało. Ciągle tracili przytomność, dawali im kroplówki. Lekarz, nie wiedzieć czemu, twierdził, że zatruli się gazami, nikt nie mówił o radiacji.

A miasto zapełniło się wojskową techniką, zamknęli wszystkie drogi. Przestały jeździć elektryczki, pociągi. Myli ulice jakimś białym proszkiem. Martwiłam się, jak się jutro dostanę do wsi, żeby mu kupić kwaśnego mleka. Nikt nie mówił o radiacji. Tylko wojskowi chodzili w maskach. Mieszkańcy nieśli chleb ze sklepów, otwarte kosze z bułeczkami. Ciasta leżały na półkach.

Wieczorem nie wpuścili do szpitala. Morze ludzi wokół. Stałam naprzeciw jego okna, podszedł i coś do mnie krzyczał. Tak rozpaczliwie! Ktoś w tłumie przypuszczał: nocą wywiozą ich do Moskwy. Żony zbiły się w kupkę. Uradziłyśmy:

– Jedziemy z nimi. Puśćcie nas do naszych mężów! Nie macie prawa!

Biłyśmy się, przepychały. Żołnierze, już byli żołnierze, odsuwali nas. Wyszedł lekarz i potwierdził, że polecą samolotem do Moskwy, powinnyśmy przynieść ich odzież, ta, co mieli ją na sobie w elektrowni, spłonęła. Autobusy już nie jeździły, więc biegiem przez całe miasto. Przybiegamy z torbami, a samolot już odleciał. Specjalnie nas omamili. Żebyśmy nie krzyczały, nie płakały.

Noc. Po jednej stronie ulicy autobusy, setki autobusów (miasto przygotowywali do ewakuacji), po drugiej setki samochodów strażackich. Sprowadzonych zewsząd. Cała ulica w białej pianie. Idziemy. Kłócimy się, płacząc.

W radiu oświadczyli, że miasto ewakuują, możliwe, że na trzy-pięć dni, weźcie ze sobą ciepłe rzeczy i sportowe ubiory, będziecie żyć w lasach. W namiotach. Ludzie ucieszyli się nawet: na łonie przyrody! Tam przywitamy Pierwszy Maja. Niebywałe. W mieście przygotowywali szaszłyki. Brali gitary, magnetofony. Płakały tylko te, co utraciły mężów.

Nie pamiętam drogi. Możliwe, że ocknęłam się, kiedy zobaczyłam jego matkę:

– Mamo, Wasia w Moskwie! Wywieźli specjalnym samolotem!

– A my dosadziliśmy drzew w sadzie! – cieszyła się teściowa.

W ciągu tygodnia wioskę ewakuowano! Któż wiedział? Któż wtedy wiedział?

Przed wieczorem chwycił mnie kurcz. Od sześciu miesięcy byłam w ciąży. Tak mi źle. Nocą śnię, że on mnie woła. Póki żył, wzywał mnie we śnie:

– Lusia! Lusieńka!

A kiedy umarł, ani razu nie zawołał. Ani razu. (Płacze). Wstaję rankiem i myślę, pojadę do Moskwy. Sama.

– Toś ty taka? – płacze jego matka.

Zabrałam w drogę i ojca. Wziął wszystkie pieniądze, jakie mieli.

Drogi nie pamiętam. Wypadła z pamięci. W Moskwie spytałam pierwszego milicjanta, w jakim szpitalu leżą czarnobylscy strażacy.

– Szósty szpital, na Szukinskiej – powiedział.

Do tego szpitala, specjalistycznego szpitala radiologicznego, nie wpuszczają bez przepustek. Daję w łapę wartowniczce, a ta:

– Zjeżdżaj!

Znowu kogoś prosiłam, błagałam. I oto siedzę w gabinecie kierującej oddziałem radiologicznym Angeliny Wasiliewny Guśkowej[8]. Wtedy nie wiedziałam, jak się nazywa. Wiedziałam tylko, że muszę go zobaczyć. Od razu spytała:

– Masz dzieci?

Jak tu się przyznać?! Myślę, trzeba ukryć ciążę. Nie wpuści do niego! Dobrze, żem chudzina, ciąży po mnie nie widać.

– Mam – odpowiadam.

– Ile?

Myślę, trzeba powiedzieć, że dwoje. Jeśli jedno, na pewno nie wpuści.

– Chłopiec i dziewczynka – mówię.

– Dwoje. Tak. Więcej nie będzie. A teraz słuchaj: centralny układ nerwowy całkiem porażony, szpik kostny porażony w pełni.

No, pięknie, myślę, stanie się trochę nerwowy.

– Posłuchaj dalej: jak zapłaczesz, od razu wygonię. Nie wolno obejmować się i całować. Nie podchodzić za blisko. Masz pół godziny.

Ale ja wiedziałam, że stąd nie wyjdę. Jeśli wyjdę, to z nim. Tak sobie postanowiłam.

Zachodzę. Siedzą na łóżku, grają w karty i rechoczą.

– Wasia! – krzyczę do niego.

Podrywa się:

– Przepadłem, bracia! Nawet tu mnie znalazła!

Śmieszny taki, piżama na nim czterdziestego ósmego rozmiaru, a nosi pięćdziesiąty drugi. Krótkie rękawy, krótkie nogawki. Opuchlizna z twarzy już zeszła. Wlewali w nich jakiś roztwór.

– Coś tak nagle przepadł? – pytam.

A on chce mnie objąć.

– Siadaj – nie pozwala lekarz. – Nie ma czego obejmować.

W żart obrócił, że byłam chudziutka. Wtedy się zbiegli, z innych sal też. Wszyscy nasi. Z Prypeci. Tych dwudziestu ośmiu, co ich samolotem przywieźli. I co tam? Co u nas w mieście? Opowiadam, że zaczęła się ewakuacja, całe miasto wywożą na trzy albo pięć dni. Towarzystwo milczy. A były tam dwie kobiety i ta z nich, na którą przypadał dyżur w dzień awarii, zapłakała:

– Boże mój! Tam moje dzieci. Co z nimi?

Pragnęłam zostać z nim sama, choćby na minutkę. Chłopcy to wyczuli i każdy wymyślił jakiś powód, aby wyjść na korytarz. Wtedy objęłam go i pocałowałam. On się odsunął:

– Nie siadaj przy mnie. Weź stołek.

– To wszystko głupstwo. – Machnęłam ręką. – Widziałeś, gdzie nastąpił wybuch? I co tam? Byliście przecież pierwsi.

– Wcześniej od tej całej szkodliwości. Ktoś to umyślnie urządził. Wszyscy chłopcy tak sądzą.

Tak wtedy mówili. Tak myśleli. Następnego dnia, kiedy przyszłam, leżeli już osobno, każdy w oddzielnej sali. Kategorycznie zabroniono im wychodzić na korytarz. Obcować ze sobą. Przestukiwać się przez ścianę. Lekarze tłumaczyli to tym, że każdy organizm różnie reaguje na odtrucie i to, co jeden wytrzyma, u drugiego może być ponad siły. Tam gdzie leżeli, okładali szkłem nawet ściany. Z lewa, z prawa i piętro nad nimi. Wszystkich stamtąd wynieśli, ani jednego chorego. Nikogo pod nimi i nad nimi.

Trzy dni mieszkałam u moskiewskich znajomych. Mówili:

– Bierz garnek, bierz miskę, bierz wszystko, co trzeba.

Gotowałam rosół z indyka, na sześciu ludzi. Sześciu naszych chłopców. Strażaków z jednej zmiany. Wszyscy dyżurowali w tę noc: Waszczuk, Kibienok, Titienok, Prawik, Tiszczura.

W sklepie kupiłam dla wszystkich pastę do zębów, szczotki, mydło. Nic takiego w szpitalu nie było. Malutkie płócienka kupiłam. Obecnie dziwię się swoim znajomym. Na pewno bali się, nie mogli się nie bać, chodziły już różne słuchy, a jednak pozwalali mi:

– Bierz wszystko, co potrzebne. Bierz! I jak on? Co u nich wszystkich? Będą żyć?

Żyć... (Milczy). Spotkałam wtedy wielu dobrych ludzi, nie wszystkich pamiętam. Świat sprowadził się do jednego punktu. Skurczył się. On. Tylko on. Pamiętam starszą sanitariuszkę, pouczała:

– Są choroby, których się nie uleczy. Możesz tylko siedzieć i gładzić po ręce.

Nazajutrz rano jadę na bazar, stamtąd do znajomych, gotuję rosół. Wszystko przetrzeć, pokruszyć. Któryś poprosił:

– Przynieś jabłuszko.

Z sześcioma półlitrowymi banieczkami. Zawsze na sześciu! Do szpitala. Siedzę do wieczora. A wieczorem znów na drugi koniec miasta. Chyba po trzech dniach powiedzieli, że można zamieszkać w hotelu dla służby szpitalnej, na terenie szpitala. Boże, cóż za szczęście!

– Ale tam nie ma kuchni. Jakże im gotować?

– Już nie trzeba gotować. Ich żołądki przestają przyjmować pokarm.

Zaczął się zmieniać. Każdego dnia widziałam innego człowieka. Oparzeliny wychodziły na wierzch. Na ustach, języku, policzkach. Najpierw pojawiły się maleńkie plamki, potem się rozrastały. Płatami odchodziła skóra. Białymi błonami. Kolor twarzy, kolor ciała – siny, czerwony, szarobury.

Takie moje, takie kochane! Nie do opowiedzenia! Nie do opisania!

Kochałam go! Ot, nie wiedziałam jeszcze, jak bardzo go kochałam. Niedawno się pobraliśmy. Idziemy ulicą. Chwyta mnie za ręce i obraca. I całuje, całuje. Obok przechodzą ludzie, uśmiechają się.

***

Klinika ostrych nagłych chorób – czternaście dni. W ciągu czternastu dni człowiek umiera.

W szpitalu już w pierwszym dniu zbadali mnie dozymetryści. Odzież, walizka, portmonetka, pantofle – wszystko „jarzyło się”. I wszystko to zabrali. Nawet bieliznę. Nie wzięli tylko pieniędzy. W zamian dali szpitalny chałat pięćdziesiątego szóstego rozmiaru, a kapcie czterdziestego trzeciego. Odzież, powiedzieli, może przywieziemy, a może i nie, przede wszystkim musi się ją poddać „czystce”. I tak wyglądając, pokazałam mu się. Przeraził się:

– Kobieto, co z tobą?

A jednak ukradkiem gotowałam rosół. Wstawiałam czajniczek w wiadro do mycia. Tam wrzucałam kawałki kurczaka. Maleńkie takie. Potem ktoś oddał mi swój rondelek, salowa albo portierka szpitalna. Ktoś deskę, na której kroiłam zieloną pietruszkę. W szpitalnym chałacie nie mogłam sama iść na bazar, więc ktoś mi przynosił warzywa. Wszystko na próżno, nie mógł już nawet pić. Przełknąć surowego jajka. Chciałam dostać cokolwiek smacznego! Byle mogło pomóc. Wbiegłam na pocztę.

– Dziewczyny – proszę – muszę natychmiast zadzwonić do rodziców w Iwano-Frankowsku. Mój mąż umiera.

Od razu domyśliły się, kim jestem i kim jest mąż, połączyły natychmiast. Mój ojciec, siostra i brat tego samego dnia wylecieli do Moskwy. Przywieźli mi rzeczy. Pieniądze.

Dziewiątego maja. Zawsze mi mówił:

– Nie wyobrażasz sobie, jak piękna jest Moskwa! Szczególnie w Dniu Zwycięstwa, kiedy oddają salwy. Chciałbym, żebyś to zobaczyła.

Siedzę przed nim w sali, otwiera oczy.

– Teraz dzień czy wieczór? – pyta.

– Dziewiąta wieczór.

– Otwórz okno! Zaczną się salwy!

Otwieram. Siódme piętro, miasto przed nami! Bukiet ognia wzbija się w niebo.

– Obiecałem ci, że pokażę Moskwę. Obiecałem, że z okazji święta będę ci przez całe życie dawać kwiaty.

Oglądam się – spod poduszki wystają trzy goździki. Dał pielęgniarce pieniądze i kupiła. Podbiegam do niego.

– Jedyny mój! Miłości moja!

– Co nakazują lekarze? Nie wolno i całować! – wzbrania się.

Nie pozwolili mi go objąć. Ale ja podnosiłam go i sadzałam. Słałam łóżko. Wkładałam termometr. Przynosiłam i wynosiłam kaczkę.

Dobrze, że nie w sali, tylko na korytarzu zakręciło mi się w głowie, chwyciłam się parapetu. Obok przechodził lekarz, wziął mnie za rękę.

– Jesteś brzemienna? – spytał.

– Nie, nie! – krępowałam się, nie chciałam, żeby nas ktoś usłyszał.

– Nie oszukuj – westchnął.

Nazajutrz wzywają mnie do zarządzającej szpitalem:

– Czemuś mnie oszukała? – zapytała.

– Powiedziałabym prawdę, wysłaliby do domu. Święte łgarstwo!

– Coś narobiła!!!

– Ale ja z nim...

Całe życie będę wdzięczna Angelinie Wasiliewnie Guśkowej. Całe życie! Inne żony także przyjeżdżały, ale ich już nie wpuścili. Były ich matki. Mama Wołodii Prawika prosiła Boga:

– Weźmij mnie wcześniej.

Amerykański profesor, doktor Gale[9] robił operację przeszczepu szpiku kostnego. Pocieszał: jest nadzieja, mała, ale jest, organizm odporny, silny chłop! Wezwali jego rodzeństwo. Dwie siostry przyjechały z Białorusi, brat z Leningradu, gdzie służył. Młodsza, Natasza, miała wtedy czternaście lat, płakała bardzo i bała się. Jej szpik nadawał się bardziej niż innych. (Milknie). Teraz mogę o tym opowiadać. Wcześniej nie. Dziesięć lat milczałam. Dziesięć lat. (Milknie).

Kiedy dowiedział się, że chcą pobrać szpik od młodszej siostry, wzbraniał się:

– Wkrótce umrę. Nie krzywdźcie jej, ona taka maleńka. Starsza siostra, Luda, miała dwadzieścia osiem lat, była pielęgniarką, wiedziała, o co idzie.

– Byleby tylko żył – mówiła.

Widziałam operację. Leżeli obok na stołach. Wielkie okno w sali operacyjnej. Operacja trwała dwie godziny. Kiedy kończyli, Ludzie było gorzej niż jemu, miała na piersi osiemnaście nakłuć, z trudem wychodziła z narkozy. Teraz choruje, jest na rencie inwalidzkiej. Była piękną, silną dziewczyną. Za mąż nie wyszła.

Wtedy miotałam się od jednej sali do drugiej, od niego do niej. Leżał już nie w zwyczajnej sali, ale w specjalnej kabinie, za przezroczystą folią, za którą nie wolno było wchodzić. Tak przysposobioną, żeby nie wchodząc pod nią, dawać zastrzyki, stawiać nocnik. Wszystko na tasiemkach, na zamkach, nauczyłam się nimi posługiwać. Obsługiwać go. Przedzierać się do niego. Przed jego łóżkiem stał maleńki stolik. Było z nim tak źle, że nie mogłam odejść ani na minutę. Wołał mnie nieustannie:

– Lusia, gdzie jesteś? Lusieńka!

Wołał i wołał. Inne kabiny, gdzie leżeli nasi chłopcy, obsługiwali żołnierze, dlatego że sanitariusze odmówili, potrzebowali specjalnej odzieży. Żołnierze wynosili kaczki. Przecierali podłogi, wymieniali bieliznę pościelową. Wszystko robili. Skąd tam zjawili się żołnierze? Nie pytałam. Tylko on. On. A każdego dnia słyszę: zmarł, zmarł. Zmarł Tiszczura. Zmarł Titienok. Jak młotkiem po ciemieniu.

Stolec dwadzieścia pięć-trzydzieści razy na dobę. Z krwią i śluzem. Skóra zaczęła trzaskać na rękach, nogach. Ciało pokryło się wrzodami.

Kiedy ruszał głową, na poduszce zostawały kępki włosów.

– Obciąć? – pytam.

– Trzeba. Po co mi włosy?

Szybko wszystkich podstrzygli. Sama mu obcięłam. Wszystko chciałam przy nim robić sama. Gdybym mogła wytrzymać fizycznie, nie odeszłabym przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. Każdej minutki było mi żal. Chwili. (Długo milczy). Przyjechał brat i przestraszył się:

– Ja cię tu nie wpuszczę!

– To wejdzie oknem! – ojciec na to. – Po strażackiej drabinie!

Otrząsnęłam się. Wracam – na jego stoliku pomarańcza. Wielka, nie żółta, różowa. Uśmiecha się:

– Gościniec dla mnie. Bierz.

A pielęgniarka przez folię pokazuje, żeby nie jeść. I tak przy nim jakiś czas leżała, nie, żeby jeść, do niego przedostać się trudno.

– No, jedz – prosi. – Przecież lubisz pomarańcze.

Biorę ją do ręki. A on w tym czasie zamyka oczy i zasypia.

Cały czas dawali mu zastrzyki, żeby spał. Narkotyki. Pielęgniarka patrzy na mnie ze strachem. A ja? Jestem gotowa zrobić wszystko, żeby tylko nie myślał o śmierci. I o straszliwym bólu. I że się go boję. Urywek jakiejś rozmowy. W mojej pamięci. Ktoś oświadcza:

– Nie wolno ci zapominać, że masz przed sobą nie męża, nie ukochanego człowieka, lecz radioaktywny obiekt z wysokim wskaźnikiem skażenia. Jesteś samobójczynią? Weź się w garść.

A ja, jak w malignie:

– Kocham go! Kocham go!

Śpi, a ja szepczę:

– Kocham cię!

Wychodzę na szpitalny dziedziniec:

– Kocham cię!

Niosę kaczkę:

– Kocham cię!

Wspominałam, jak wcześniej żyliśmy. W naszym osiedlu. Zasypiał nocą tylko wtedy, kiedy wziął mnie za rękę. Taki miał nawyk: we śnie trzymał mnie za rękę. Całą noc.

W szpitalu biorę go za rękę i nie puszczam. Noc. Cisza. Tylko my. Popatrzył na mnie bardzo uważnie i nagle mówi:

– Tak chcę zobaczyć nasze dziecko. Jak ono?

– Jak je nazwiemy? – pytam.

– No, to już sama wymyśl.

– Dlaczego sama, skoro nas dwoje?

– Jeśli urodzi się chłopiec, niech będzie Wasia, a jeśli dziewczynka, Nataszka.

– Wasia? Już mam jednego Wasię. Ciebie! Drugiego mi nie trzeba.

Ot, nie wiedziałam, jak bardzo go kochałam! On. Tylko on. Jak ślepa! Nawet nie czułam ruchów pod sercem, choć był już szósty miesiąc. Myślałam, że moje maleństwo wewnątrz mnie jest chronione.

O tym, co było nocą w kabinie, nikt z lekarzy nie wiedział. Nie dowiadywał się. Szukały mnie pielęgniarki. Wcześniej przygadywały:

– Młodaś. Czemuś taka zamyślona? To już nie człowiek, a reaktor. Spalicie się razem.

A ja, jak pies, biegałam za nimi. Czasem stawałam pod drzwiami. Prosiłam, błagałam. A one:

– Czort z tobą! Nienormalna.

Rankiem, przed godziną ósmą, kiedy zaczynał się obchód lekarski, pokazują mi przez folię:

– Uciekaj!

Na godzinę zbiegam do hotelu. A od dziewiątej rano do dziewiątej wieczorem mam przepustkę. Nogi mi do kolan posiniały, puchły, jak tylko stawałam.

Dopóki z nim byłam, nie robili tego, ale kiedy wychodziłam, fotografowali go. Odzieży nijakiej. Goły. Tylko lekkie prześcieradełko na wierzchu. Każdego dnia zmieniałam mu je, bo na wieczór było całe we krwi. Podnoszę go i na rękach zostają mi kawałki skóry, przylepiają się.

– Najmilszy! Pomóż! – proszę. – Oprzyj się na ręce, na łokciu, żebym ci pościel wygładziła, nie zerwała szwu na wierzchu, fałdy.

Jedna rana na nim. Urobiłam sobie ręce do krwi, żeby tylko gdzieś nie zaczepić. Żadna z pielęgniarek nie mogła podejść, przecisnąć się. Jak potrzeba czegokolwiek, wołają mnie. I fotografowali. Dla nauki, mówili. Wszystkich ich bym stamtąd wyrzuciła! Krzyczałabym! Biła! Jak mogą! Całe moje. Ukochane moje.

Wychodzę z sali na korytarz. Idę pod ścianą, po dywanie, żeby ich nie widzieć. Mówię do dyżurnej pielęgniarki:

– Umiera.

– Czegóż chcesz? – odpowiada. – Dostał tysiąc sześćset rentgenów, a śmiertelna dawka czterysta. Siedzisz naprzeciw reaktora.

Całe moje. Ukochane moje.

Kiedy wszyscy zmarli, w klinice zrobiono remont. Ściany odarli z tynku, zerwali parkiet i wynieśli. Stolarkę.

Dalej. Potem. Pamiętam urywkami. Wybuch.

Nocą siedzę naprzeciw niego na stoliczku. O ósmej rano mówię:

– Wasieńka, wyjdę. Odpocznę troszkę.

Otwiera i zamyka oczy – pozwolił. Tylko dojdę do hotelu, do swego pokoju, padam na podłogę, na łóżku leżeć nie mogłam, tak wszystko bolało, a zaraz stuka salowa.

– Biegnij do niego! Woła bezustannie! – krzyczy.

I tego ranka Tania Kibienok tak mnie prosiła, błagała:

– Pojedź ze mną na cmentarz. Bez ciebie nie wytrzymam.

Grzebali Witię Kibienoka i Wołodię Prawika. Z Witią byli przyjaciółmi. Przyjaźniliśmy się rodzinami. Na dzień przed wybuchem fotografowaliśmy się u nas na osiedlu. Tacy piękni tam nasi mężowie! Weseli! Ostatni dzień naszego życia. Tacyśmy szczęśliwi!

Wróciłam z cmentarza, szybciutko do pielęgniarki:

– Co u niego?

– Piętnaście minut temu zmarł.

Jakże? Całą noc przy nim. Tylko na trzy godziny opuściłam! Stałam przy oknie i wyłam:

– Dlaczego? Za co?

Patrzyłam w niebo i wyłam. Na cały hotel. Bali się do mnie podejść.

Oprzytomniałam: na koniec muszę go zobaczyć! Zobaczyć! Zleciałam ze schodów. Leżał jeszcze w kabinie, nie wywieźli. Ostatnie jego słowa:

– Lusia! Lusieńka!

– Tylko co wyszła. Zaraz przybiegnie – uspokajała pielęgniarka.

Westchnął i ucichł.

Już się od niego nie oderwałam. Szłam z nim do trumny. Nie samą trumnę pamiętam, a wielką polietylenową torbę. W kostnicy powiedzieli:

– Chcesz, pokażemy, w co go ubierzemy.

Chcę! Odziali w paradny mundur, furażerkę na wierzch położyli, na piersi. Obuć nie obuli, nie dobrali butów, bo nogi spuchły. Paradny mundur też rozcięli, nie mogli naciągnąć, całego ciała już nie było. Wszystko – rana. W ostatnie dwa dni podniosę mu rękę, kość wychodzi, rusza się, ciało od niej odeszło. Kropelki moczu, kropelki wątroby wychodziły z potem. Zachłystywał się wnętrznościami. Obwiązuję rękę gazą i zasuwam otwór, wszystko to z niego wygrzebuję. O tym nie trzeba mówić! Nie trzeba pisać! Wszystko takie drogie. Takie ukochane.

Żadnego rozmiaru obuwia nie można było naciągnąć. Położyli do trumny bosego. Na moich oczach. W paradnym mundurze włożyli go do celofanowego worka i zawiązali. I ten worek złożyli w drewnianej trumnie. A trumnę jeszcze jednym workiem obwiązali. Celofan przezroczysty, ale tłusty jak klej. I to wszystko umieścili w cynkowej trumnie. Wcisnęli. Tylko furażerka została na wierzchu.

Wszyscy się zjechali. Jego rodzice, moi. Kupili w Moskwie czarne opaski. Przyjęła nas nadzwyczajna komisja. Wszystkim mówiono to samo: ciał waszych mężów i synów oddać nie możemy, są bardzo radioaktywne i będą pochowane na moskiewskim cmentarzu w specjalny sposób. W cynkowych trumnach, pod betonowymi płytami. I jesteście zobowiązani podpisać ten dokument. Jeśli ktoś oburzał się, chciał wywieźć trumnę do siebie, uprzedzano go, że oni, ci martwi, to teraz bohaterowie i już nie należą do rodziny. Są teraz państwowymi ludźmi. Należą do państwa.

Położyli na katafalk. Służba i jacyś wojskowi. Był też pułkownik, z rangi sądząc. I wedle rangi rozkazuje:

– Przestrzegajcie naszych rozkazów! Przestrzegajcie!

Dwie albo trzy godziny wałęsaliśmy się po Moskwie, po obwodnicy. Wracamy do Moskwy, a ten z rangą:

– Na cmentarz jechać nie radzimy. Atakują cudzoziemscy korespondenci. Zdążycie.

Rodzice milczą. Mama w czarnej chustce. Czuję, że tracę panowanie:

– Chcecie mojego męża ukrywać? Kim jest? Zabójcą? Przestępcą? Skazańcem? Kogo grzebiemy?

– Cicho, cicho, córeczko. – Mama głaszcze mnie po głowie.

– Możecie iść na cmentarz – pozwala wreszcie pułkownik. – Z niej histeryczka. – Pokazuje na mnie.

Na cmentarzu otoczyli nas żołnierze. Szliśmy pod konwojem. Nieśli trumnę. Nikogo nie wpuścili. Tylko nas. Zasypali momentalnie.

– Szybko! Szybko! – komenderował oficer.

Trumny nawet objąć nie dali. I od razu do autobusu. Ukradkiem.

Błyskawicznie kupili i przynieśli bilety powrotne. Na następny dzień. Cały czas był z nami jakiś człowiek w cywilu, z wojskową naszywką. Nie dał nawet wyjść z hotelu, aby kupić jadło na drogę. Nie daj Bóg, żebyśmy do kogokolwiek zagadali, a szczególnie ja. Jakbym wtedy mogła rozmawiać, nawet płakać nie mogłam. Dyżurna, kiedyśmy wychodzili, zebrała całą pościel, wszystkie prześcieradła. Włożyła w polietylenowy worek. Z pewnością spalili. Za hotel zapłaciliśmy sami. Za czternaście dni.

***

Klinika chorób wewnętrznych – czternaście dni. W ciągu czternastu dni człowiek umiera.

W domu usnęłam. Weszłam i zwaliłam się na łóżko. Spałam trzy doby. Przyjechało pogotowie.

– Nie umarła – powiedział lekarz. – Jej śni się jakiś straszny sen.

Miałam dwadzieścia trzy lata.

Pamiętam sen. Przychodzi do mnie moja zmarła babcia, w ubraniu, w którym ją pochowaliśmy. I ubiera choinkę.

– Babciu, skąd tu choinka? Przecież jest lato!

– Tak trzeba. Twój Wasia do mnie przyjdzie. Wyrósł w środku lasu.

Pamiętam sen: Wasia przychodzi w bieli i woła Nataszę. Naszą dziewczynkę, której jeszcze nie urodziłam. Duża już. Podrosła. Podrzuca ją pod sufit, śmieją się. Patrzę na nich i myślę, że szczęście – takie to proste. Śnię. Brodzimy z nim w wodzie. Długo, długo idziemy. Prosił zapewne, żebym nie płakała. Dawał znak. Stamtąd. Z wysoka.

(Cichnie na długo).

Po dwóch miesiącach przyjechałam do Moskwy. Z dworca na cmentarz. Do niego! I tam, na cmentarzu, zaczęły się skurcze. Kiedy tylko zaczęłam z nim rozmawiać. Wezwali pogotowie. Rodziłam u tej samej Angeliny Wasiliewny Guśkowej. Jeszcze wtedy uprzedzała mnie:

– Rodzić przyjeżdżaj do nas.

Dwa tygodnie przed terminem rodziłam.

Nie pokazali. Dziewczynka.

– Nataszeńka – nazwałam. – Tato nazwał cię Nataszką.

Na oko zdrowe dziecko. Rączki, nóżki. Miała marskość wątroby. W wątrobie dwadzieścia osiem rentgenów. Wrodzoną wadę serca. Po czterech godzinach powiedzieli, że dziewczynka zmarła. I znowu: nie oddamy ci jej!

– Jakże, nie oddacie?! To ja jej wam nie oddam! Chcecie ją zabrać dla nauki, nienawidzę waszej nauki! Nienawidzę! Na początek zabrała mi jego, a teraz chce jeszcze... Nie oddam! Pochowam ją sama. Razem z nim.

(Milczy).

Wciąż nie te słowa mówię. Nie takie. Nie powinnam krzyczeć po insulinie. I płakać nie powinnam. Dlatego i słowa nie te. Ale powiem. Tego jeszcze nie wie nikt. Kiedy nie oddałam im mojej dziewczynki, naszej dziewczynki, przynieśli mi drewniane pudełko:

– Ona – tam.

Spojrzałam. Zamknęli. Zapłakałam:

– Połóżcie ją u jego stóp. Powiedzcie, że to nasza Nataszeńka.

Na grobie nie napisano: Natasza Ignatienko. Tam tylko jego imię. Ona wszak była bez imienia, bez niczego.

Przychodzę zawsze do nich z dworna bukietami: jeden – dla niego, drugi – kładę jej w kąciku. Pełznę przy mogile na kolanach. Zawsze na kolanach.

***

Dali mi w Kijowie mieszkanie. W wielkim domu, gdzie teraz mieszkają wszyscy z elektrowni atomowej. Duże mieszkanie, dwupokojowe, o jakim z Wasią marzyliśmy.

Ale ja w nim odchodziłam od zmysłów! W każdym kącie, gdzie tylko spojrzę – wszędzie on. Zaczęłam remont, aby nie siedzieć, zapomnieć. I tak przez dwa lata. Śnię sen. Idziemy z nim, on boso.

– Czemuś wciąż nie obuty?

– Bo nic nie mam.

Poszłam do cerkwi. Batiuszka doradził:

– Trzeba kupić tenisówki wielkiego rozmiaru i włożyć komukolwiek do trumny. Napisać notkę, że dla niego.

Tak zrobiłam. Przyjechałam do Moskwy i do cerkwi. Tam bliżej do niego. Leży na cmentarzu Mitinskim. Opowiadam odprawiającemu, że tak i tak, mam oddać tenisówki.

– A wiesz, jak to zrobić? – pyta.

I objaśnił. Właśnie wnieśli zwłoki starszego dziadka. Podchodzę do trumny, podnoszę wieko i wkładam.

– Notkę napisałaś?

– Napisałam, ale nie wskazałam, na którym cmentarzu leży.

– Już go na tamtym świecie znajdą.

Nie miałam żadnej chęci do życia. Nocą stoję przy oknie, patrzę w niebo.

– Wasieńka, cóż mam robić? Nie chcę bez ciebie żyć.

Za dnia przechodzę obok przedszkola, stoję i stoję. Patrzyłabym i patrzyła na dzieci. Odchodziłam od zmysłów! Zaczęłam więc nocami prosić:

– Wasieńka, urodzę dziecko. Boję się zostać sama. Dłużej nie wytrzymam, Wasieńka!!!

A innym razem proszę:

– Wasieńka, nie chcę mężczyzny. Lepszego od ciebie nie ma. Chcę tylko dziecka.

Miałam dwadzieścia pięć lat.

Znalazłam mężczyznę. Powiedziałam mu o wszystkim. Całą prawdę. Spotykaliśmy się, ale nigdy go do siebie nie zaprosiłam. W domu nie mogłam. Tam – Wasia. Pracowałam jako cukiernik. Lepię tort, a łzy się toczą. Nie płaczę, a łzy się leją. Jedyne, o co prosiłam dziewczyny:

– Nie żałujcie mnie. Jeśli będziecie żałować, wyjdę.

Chciałam być jak wszyscy.

Przynieśli mi order Wasi. Czerwony. Długo nań nie mogłam patrzeć. Łzy napływały.

***

Urodziłam chłopca. Teraz mam kogoś, kim oddycham i żyję. Cudownie wszystko rozumie.

– Mamusiu, jeśli wyjadę do babci na dwa dni, wytrzymasz? – pyta.

Nie potrafię! Boję się rozstać z nim nawet na dzień. Szliśmy ulicą. I, czuję, padam. Tak mnie insulina rozbiła. Tam, na ulicy.

– Mamusiu, trzeba ci wody.

– Nie, stój przy mnie. Nigdzie nie odchodź.

I chwytam go za rękę. Dalej nie pamiętam. Oczy otworzyłam w szpitalu. Tak go chwyciłam, że lekarz musiał rozginać mi palce. Długo potem synek miał siną rękę. Teraz, gdy wychodzimy z domu, mówi:

– Mamusiu, tylko nie chwytaj mnie za rękę. Nigdzie od ciebie nie odejdę.

Też choruje: dwa tygodnie w szkole, dwa w domu z lekarzem. I tak żyjemy. Boimy się jedno o drugie. A w każdym kącie Wasia. Jego fotografie. Nocą z nim mówię i mówię.

***

Wraz ze mną mieszkają tu sami pracownicy elektrowni, jak mówimy, wartownicy. Całe życie tam przepracowali. Do tej pory jeżdżą tam na wachtę.

Wielu z nich cierpi na straszliwe choroby, są inwalidami, ale elektrowni nie porzucają. Gdzie i komu mogliby być dziś potrzebni? Wielu umiera. Nagle. Siedział na ławeczce – i spadł. Wyszedł, czekał na autobus – i upadł. Umierają, ale nikt ich jak dotąd nie rozpytywał. Ani o to, cośmy przeżyli. O śmierci ludzie nie chcą słyszeć. O tym wszystkim strasznym.

Ale ja opowiedziałam o miłości. Jakże go kochałam...

Ludmiła Ignatienko,
żona poległego strażaka
Wasilija Ignatienko


Date: 2016-01-05; view: 727


<== previous page | next page ==>
Informacja historyczna | Wywiad autorki z samą sobą o przypuszczalnej historii
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.029 sec.)