Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






Rozdział 15 Pojedynek na Wyspie Śmierci

W początkach świata za czasów Ymira

ni piasku, ni morza, ni chłodnych bałwanów,

nie było ziemi i nie było niebios,

ni traw nie było - lecz czeluść otchłani.

Aż Bura synowie wydźwignęli ziemię

i Midgard sławny pobudowali,

słońce południa ogrzało głazy

a bujnym kwieciem okryły się pola.

(Wieszczba Wölwy - Völuspá)

 

Twarz w zimnych, mokrych kamykach.

Słonych.

Szum morza w uszach, chłodne liźnięcia piany i wody, która cofa się, grzechocąc kamykami, i próbuje zabrać ze sobą moją prawą nogę.

W porządku.

Reasumując: leżę twarzą do dołu na plaży z otoczaków w samym przyboju i myślę.

To już coś.

Nic mnie nie boli. Mam wszystkie zęby. Poruszam palcami, a potem nogami i wiem też, że mam władzę w ciele. Mam też na sobie ubranie - mokre, lecz to jest zjawisko odwracalne.

Mam też coś w ustach. Owoc. Suszona śliwka. Trochę dziwna w smaku, upchnięta w kieszeni policzka. Jakby musująca, trochę kwaśnawa i słodka, z wędzonym posmakiem. Przynajmniej natychmiast nie umrę z głodu.

Teraz zobaczmy, czy potrafię wstać.

Wstaję, nad głową szare niebo, pod stopami szeroka czarna plaża z miliardów owalnych kamyków, ciągnąca się płaskim zboczem z lewej, za mną i przede mną. Z prawej morze, takie jak wszędzie, trochę ponure i ołowiane w barwie, ale, powiedzmy, nawet Jadran nie zawsze jest turkusowy, Morze Karaibskie też nie.

Teraz hipotezy robocze obejmujące zagadnienia: „Gdzie jestem?” oraz „Co się dzieje?”.

Umarłem.

To na później, bo ta teoria jest nieweryfikowalna. Co ja zresztą wiem o umieraniu.

Gdzieś mnie teleportowało.

Ponieważ nie wiadomo, gdzie i dlaczego, również zajmiemy się tym później.

To jakaś wysepka w archipelagu Kanarów albo Karaibów, a ja jestem wariatem, któremu się to wszystko przyśniło.

Zresztą czarny piasek występuje też... pomyślmy.

Na Bali?

To stanowczo nie jest Bali.

Czy mam amnezję?

Nazywam się Vuko Drakkainen. Skoro pamiętam nazwisko...

Midgaard.

Ludzie Ognia.

Lodowy Ogród.

Kireneni. Moi ludzie. Wojna. Wieża Szeptów, kopuła piorunów. Tak.

Moja wina.

Znajduję się więc na jakiejś wyspie w związku z rozładowaniem zasobów czynnika magicznego Lodowego Ogrodu, a także osobistych zapasów naszej pary uczonych, co zaowocowało nie wiadomo czym. A to cofa nas do punktu wyjścia.



Przy takiej ilości magicznej energii to równie dobrze może być Bali.

Wchodzę w głąb wyspy, żeby zorientować się w rozmiarach lądu. Podręczniki surwiwalu zalecają wspiąć się na najwyższe wzgórze, ale tu nie ma najwyższego wzgórza. Środek wyspy jest lekko wysklepiony, jednak nie zasługuje na aż tak dumną nazwę. Wzgórze to jest coś. Wzgórza umieszcza się na mapach, a cała ta wyspa byłaby zaledwie kropką.

To tylko hałda czarnych otoczaków pośrodku posępnego morza.

Oprócz tego nie ma tu nawet patyka. Żadnych plastikowych butelek na brzegu, więc to prawdopodobnie nie jest Ziemia.

Stąpam po kamykach, chlupie mi w butach, ale im jestem wyżej, tym większy fragment lądu obserwuję. Okrągła wyspa w kształcie soczewki, średnicy około półtora kilometra, obramowana na biało pianą przyboju.

Żadnych mew, żadnych krabów, w ogóle nic.

Najbardziej przypomina mi to tutejsze wierzenia. Na Wybrzeżu Żagli ludzie sądzą, że po śmierci żeglują w swoich pogrzebowych łodziach przez morze płomieni na taką właśnie wyspę. Wysiadają na brzegu, a potem przypływa drugi taki sam, bowiem morze płomieni rozdziela duszę na dwa aspekty. Dobry, serdeczny, honorowy, uczynny, mężny i tak dalej oraz na aspekt zły: zawistny, egoistyczny, chciwy, fałszywy, okrutny. To ten sam człowiek w dwóch postaciach, które muszą stoczyć ze sobą walkę. Kruczek polega na tym, że każda postać zależy od tego, ile takich aspektów czcigodny zmarły w sobie mieścił. Jeśli za życia był zdeklarowanym sukinsynem, to jego dobra strona wystąpi jako chuderlawy karzełek bez większych szans w konfrontacji. A od tego pojedynku zależy dalszy los delikwenta. Niebiańskie łąki lub dziedzina demonów.

Tamta wyspa tak właśnie miała wyglądać. Nic, tylko morze i czarny piasek.

Staję pośrodku i może nie widzę dokładnie całego brzegu dookoła wyspy, ale wszędzie majaczy mi morze, przynajmniej granatową obwódką nad czarną połacią wysypaną otoczakami.

Rozglądam się długo, choć tu naprawdę nie ma na co patrzeć. W życiu nie widziałem bardziej przygnębiającego krajobrazu. Dosłownie nic.

Nic pośrodku niczego.

Nic na niebie, nic na morzu, nic na wyspie.

Nic.

Po jakimś czasie dostrzegam jednak na brzegu jakiś znikomy punkcik, który nie jest usypiskiem otoczaków ani falą. Taki przecinek niewiadomej wielkości, bo tu nie ma żadnych punktów odniesienia. Równie dobrze to może być pingwin albo półmetrowy słupek.

Przecinek zaczyna jednak rosnąć i wtedy dochodzę do wniosku, że to sylwetka człowieka. A zatem to mój zły aspekt, z którym mam stoczyć mistyczny pojedynek. Albo dobry aspekt, skąd mam wiedzieć. Dość, że będziemy się bić.

Na pięści, jak sądzę, bo nigdzie tu nie widać pistoletów. Ewentualnie możemy rzucać w siebie kamyczkami. Niewiele to da, bo są wielkości skąpego hotelowego mydełka, więc pojedynek może się przeciągnąć.

Nie chce mi się.

Przez ostatnie tygodnie nic innego nie robiłem. A na koniec jeszcze rzucałem błyskawice gołymi rękami i jestem wykończony. I właściwie nie rozumiem, dlaczego miałbym iść do tutejszego raju albo piekła? Ja jestem przyjezdny. Powinienem zażądać przekazania pod właściwą jurysdykcję.

Przecinek nabiera coraz wyraźniej ludzkich kształtów i widzę, że wspiera się na jakimś kiju czy tyczce. Niedobrze, co to za sąd boży, kiedy tamten idzie z tyczką? Ja też chcę tyczkę.

Po chwili dostrzegam jeszcze jedną sylwetkę, nadchodzącą z drugiej strony, a potem jeszcze jedną z czwartej strony świata. Nic mi nie jest wiadomo, żebym miał aż tak skomplikowaną osobowość. Cztery aspekty? Dobry, zły... i co? Brzydki? I jeszcze średni? Co to jest?

Nawet nie wiem, czy stworzymy drużyny, czy wszyscy na jednego? Czy każdy z każdym?

Po chwili widzę jeszcze jedną postać, nawet całkiem niedaleko. Klęczącą postać kobiety, która przesypuje w dłoni kamyki. A pewnie, co tu można robić innego.

Idę w jej stronę, brnąc w otoczakach, bo do niej mam najbliżej. Tamci też nadchodzą, ale są jeszcze daleko.

Gdy słyszy chrzęst żwiru pod moimi stopami, podnosi głowę i wszystko staje się jasne.

- Dzień dobry - decyduję się na angielski, bo po hiszpańsku umiem wydukać ledwie parę łamanych zdań. Patrzy na mnie z osłupieniem.

- Gdzie ja jestem?

- Nie mam pojęcia. - Rozkładam bezradnie ręce. - Chyba na Midgaardzie.

- Kim pan jest?!

- Przyleciałem po panią.

- Proszę nie podchodzić! To pan mnie uwięził! Podał mi pan narkotyki! Robił pan na mnie eksperymenty! Zabił pan moje dzieci!

- Powoli, proszę pani. To była kwarantanna. Konieczna, bo robiła pani niekontrolowane cuda. Mogła pani skrzywdzić siebie albo innych.

Wlepia we mnie wzrok i nagle ma szklane, nieprzytomne oczy z jakimiś sztywnymi, zwężonymi źrenicami i już widzę, że z nią niedobrze.

- Odejdź, świnio! Co ty możesz wiedzieć o krzywdzie! Wszyscy jesteście tacy sami!

Chyba nici ze wspólnych połowów małży.

Tamci są coraz bliżej. Widzę drobne sylwetki. Dwie skryte w płaszczach z kapturami, wyższa i niższa, oraz ten z tyczką, która okazuje się mieć u góry rozszerzenie i wszystko wskazuje na to, że to włócznia. Włócznia Głupców.

Zrobił sobie kolejną.

Wywołuję Cyfral.

Nic z tego. Zupełnie nic. Usiłuję przejść w tryb bojowy, tak jak to robiłem, kiedy jeszcze go miałem, i też nic.

A tamci nadchodzą.

Jeden z dzidą, co oznacza, że każdy ma coś przy sobie. Skoro van Dyken niesie włócznię, to znaczy, że chyba wszyscy wraz ze mną nie trzeszczą od czynnika M. Jedna z sylwetek przyspiesza i zmierza do mnie truchtem. Ta większa, w kapturze.

Fjollsfinn.

Dobiega zasapany, bo grzęźnie w kamykach, i staje o kilka metrów.

- Co... co się...?

- Później, Olaf. Zdaje się, że to dalszy ciąg. Na neutralnym terenie. Najważniejsze: czy masz cokolwiek przy sobie? Coś ci zostawili?

Wkłada rękę do kieszeni płaszcza i wyjmuje coś szklistego w kształcie rekordowej marchwi.

- Mam sopel.

- Sopel... To świetnie. Ja mam śliwkę.

- Proszę?

- Suszoną - mówię i przesuwam śliwkę z jednego policzka do drugiego. - Natomiast van Dyken ma Włócznię Głupców. Opowiadałem ci. Samonaprowadzająca i tropiąca magów. Freihoff diabli wiedzą co, pewnie pepeszę. Callo też coś ma, ale pewnie nie wie co. Nie da się z nią dogadać.

- To chyba nie jest zwykła śliwka, co?

- Nie, jasne, że nie, ale ile czynnika może być w śliwce? Pomyśl. Twój sopel waży przynajmniej z pół kilograma.

- Włócznia Głupców jest jednorazowa, prawda? Zabija jednego maga? Myślę, że tu jest klucz. Zostawili nam coś, co pozwala na jednorazowe działanie.

- Mam w ustach śliwkę - cedzę z rozpaczą. - Jednorazowe działanie? Przeczyszczające?!

Staję do boju zbrojny w śliwkę. Tego jeszcze nie było.

Podchodzą i już nie ma czasu na nic.

Van Dyken patrzy na mnie z politowaniem, obracając lekko grot w moją stronę.

- Drakow. Niezniszczalny Fin.

- To ten?! - pyta Freihoff.

Jest wysoką, chudą blondyną, ostrzyżoną niemal na łyso tak, że włosy przypominają szczecinę, o jakiejś zaciętej, nieprzyjemnej twarzy, z krótkim nosem, tak zadartym, że przez dziurki widać jej potylicę.

- To przecież jakiś męski prymityw. Co to za problem? Przysłali jakiegoś tępego mięśniaka, nikt nie będzie po nim płakał.

- Przepraszam, ale przysłano mnie, żeby wam pomóc. Mam was ewakuować.

- Co?! Jak śmiesz! Jakiś durny macho z ogolonym łbem?! Na kilometr śmierdzący faszystowskim trepem?!

- Przestańcie! - Callo zaczyna dygotać i przyciska pięści do skroni.

- Zamknij się, histeryczko!

Cały czas patrzę im na ręce, ale przede wszystkim van Dykenowi. On mnie lekceważy. Muszę się zachowywać głupio. Bezmyślnie. Uśmiecham się szeroko.

- Proszę się nie denerwować. Mogę państwa zabrać do domu. Mogę wezwać prom. Po to mnie przysłano.

- Więc trzeba było na niego poczekać i wsiąść grzecznie, zamiast wtrącać się do tego, co robią mądrzejsi od ciebie. Mogłam tu zbudować społeczeństwo oparte na prawdziwej równości! Mogłam wszystko, ty durna świnio! To jedyna planeta w kosmosie, która pozwala świadomej jednostce kształtować rzeczywistość! Tu lepszy świat jest na wyciągnięcie ręki, a ty chcesz mnie stąd zabierać?

- Jeszcze chcesz edukować tubylców? - wtrąca się Fjollsfinn. - Ciągle ci mało? Chłepcesz tę krew czy jak? Wiesz, że masz nie po kolei w głowie?

- Zamknij się! - drze się Freihoff. - Zamknij się, ty oślizły moralisto z gębą pełną spleśniałych frazesów! Zamknij się albo cię zabiję, tym razem na dobre.

- Nie trać czasu - cedzi van Dyken, oblizując nerwowo wargi. - To teraz jest właściwa konfrontacja. Szansa, którą dają nam nadświadome byty! To się jeszcze nie skończyło.

- Tylko nie znowu przemoc! - wyje Passionaria. - Przestańcie! Przestańcie wreszcie zabijać! Tam były dzieci! W tamtej wiosce!

- Niech ona się zamknie - warczy van Dyken, unosząc włócznię. - Zamknij jej pysk!

- To jest dziejowa konieczność - krzyczy Freihoff. - Całe życie się mażesz! Nie zmienisz świata, głaszcząc ludzi po główkach. Jeśli chcesz nauczyć ich żyć prawidłowo, musisz ich zmusić, musisz mieć bat! Oni są głupi! Potrzebują, żeby bardziej świadomi trzymali ich za pysk! Gdybyś widziała tyle niesprawiedliwości i nierówności co ja, tobyś zrozumiała. Tylko to zatrzyma wyzysk! Tylko to zatrzyma przemoc! Tylko to może ich zmusić do szanowania mniejszości, słabszych i upośledzonych! Tylko bat! Są źli i głupi, ty szkodliwa kretynko! Jeśli chcesz, żeby się dzielili, tylko bat! Inaczej zagarną wszystko pod siebie! Wszystko zeżrą! Są nieświadomi i tylko tak możesz ich nauczyć!

Passionaria zatyka uszy.

- Przestań! Przestań! Przestań!

- Nie potrzebuję przemówień do byle kogo. I nie potrzebuję mocy piorunów. - Van Dyken unosi drzewce na wysokość barku i lekko odchyla ramię. - Ty, Drakow. Wyciągaj wszystko z kieszeni i kładź na ziemi.

- Co ty robisz? - Freihoff chowa dłoń pod swój pustynny płaszcz.

- Wyrównuję szanse - odpowiada van Dyken i jeszcze bardziej odchyla rękę, biorąc lekki zamach. - On też na pewno coś ma.

- Nic nie mam - wyjaśniam ze szczerym uśmiechem. - Tylko śliwkę. Akurat miałem ją w ustach, kiedy mnie porwało.

- Nie podchodź do niego - woła Freihoff. - To pieprzony Rambo.

- Nie potrzebuję podchodzić. Mam włócznię. Widziałeś, jak działa, co? Rambo? Nawet nie kwiknąłeś. Na nic twoje karate. Trzymaj ręce na wierzchu. A co ty masz, Fjollsfinn? Oprócz makietki na głowie?

- Mam sopel. - Norweg wyjmuje z kieszeni sopel.

- Teraz widzisz, po czyjej stronie są nadświadome byty? - krzyczy tryumfująco van Dyken. - Sopel i śliwka! To żart! Skończmy to!

Freihoff, znana też jako Nahel Ifrija, wyciąga coś, co wygląda jak krótka metalowa pałka albo okrętowy nagiel. Znajomy kształt. Zdejmuje lśniącą pochwę i macka żagiewnicy zaczyna się rozciągać do ziemi, pulsując jadem i neonowymi kolorami.

- Któryś z nich, pewnie ten zasrany pastor, bo trepa nie podejrzewam, przysłał mi skrytobójcę - syczy. - Przeprowadził moją flotę przez te zasmarkane wyspy śmierdzących dzikusów, ale potem próbował mnie zabić. Od tamtej pory się z tym nie rozstaję. Ta męska świnia próbowała mnie pchnąć szklanym sztyletem.

Passionaria Callo przygląda nam się rozszerzonymi oczami, a potem odpełza tyłem, patrząc to na bicz, to na włócznię. Ciekawe, czy wie, że będzie w razie czego następna?

- Szkoda, że można jej użyć tylko raz - żałuje van Dyken, jakby słyszał moje myśli.

Passionaria zaczyna wrzeszczeć. Wpija palce we włosy i krzyczy jak opętana, a wokół niej kamienie zaczynają się poruszać, kręcić, w końcu wznosić jak małe, grzechoczące czarne tornado, które osłania Callo wirującym walcem otoczaków.

Efektowne, pomysłowe, bez przyszłości.

Pejcz z macki toksycznego morskiego stwora oraz samonaprowadzająca wybuchowa włócznia kontra suszona śliwka i sopel lodu. Koniec zakładów!

Nahel Ifrija strzepuje nadgarstkiem, macka rozwija się na półtora metra i spada z mokrym plaśnięciem na kamyki, a potem zostaje poderwana w powietrze. Prorokini drobi tanecznym krokiem, wywijając macką nad głową. Parzydełko rozciąga się prawie na trzy metry, wiruje z miarowym wizgiem, ale ten ciągły obrót jest niepotrzebny. Nie dodaje energii, a męczy. Poza tym kręci nad głową prawą ręką, musi utrzymać stałą prędkość, żeby samej się nie chlasnąć, a to znaczy, że uderzy od prawego ucha do lewego biodra albo znad głowy pionowo w dół. W każdym razie trzeba wykonać unik w moje lewo i pod macką, możliwie skracając dystans. Równocześnie z prawej czai się van Dyken z uniesioną włócznią, na idiotycznie ugiętych nogach, z napiętymi mięśniami, Fjollsfinn trzyma się mojego boku, z soplem w dłoni, w odwróconym chwycie na wysokości ucha. Zamierza dziabać z góry na dół klasycznym Hitchcockiem? Lód topi się i spływa mu po przedramieniu. Chyba nie będzie z niego pożytku.

Freihoff nie jest aż tak bardzo głupia, bo zachodzi mnie z lewej, oddalając się od van Dykena z włócznią. Unosi górną wargę, jakby czuła smród, i szczerzy wielkie, łopatowate zęby.

- Nie rzucaj - syczy. Chyba dobrze oceniła zdolności van Dykena. Może chciało jej się spojrzeć, jak takie rzeczy robi jej własna armia. - Powalę go biczem i wtedy przybij go do ziemi. Później weźmiemy się za pastora.

To jest ten moment, kiedy jej źrenice się zwężają, a potem macka strzela skosem ze świstem. Robię pół kroku, ale wpadam na Fjollsfinna, który rzuca się na spotkanie Freihoff, odskakuję, żeby się nie przewrócić, parzydełko oplata Norwegowi przedramię i grzęźnie w zaciśniętej pięści. Cała dłoń i przedramię są zakute w członowaną lodową rękawicę, sięgającą aż po łokieć.

- Szybciej, Vuko... - rzęzi, a lodowy pancerz zaczyna gwałtownie parować. Freihoff skrzeczy z wysiłku i wściekłości, bezskutecznie szarpiąc pejczem.

Zwracam się do van Dykena, ten bierze gwałtowny zamach i rzuca. Włócznia frunie w moją stronę, lśniąc liściowatym grotem.

To nie jest takie znowu trudne. Kwestia techniki i treningu oraz odrobiny refleksu. Przede wszystkim trzeba się nauczyć odwrotnego chwytu. Drzewce łapiemy z kciukiem zwróconym do przeciwnika i wykrokiem prawą nogą, którą trzeba równocześnie skręcić piętą do przodu. Potem ruch bioder, piruet i rzut. Wystarczy kolega z kijem, parę wolnych popołudni i trochę motywacji. Ja mam motywację. Kiedyś jeden idiota rzucił we mnie z bliska włócznią i właściwie mnie zabił. Bo go zlekceważyłem. Dlatego ćwiczyłem długo i rzetelnie.

Trwa to mgnienie oka. Przechwytuję włócznię i odrzucam z obrotem, nawet o tym nie myśląc. A potem stoimy jak żywy obraz. Osłupiała Freihoff coraz rozpaczliwiej szarpiąca biczem, Fjollsfinn z ręką, na której pancerz topi się, sycząc i wzbijając kłęby białego dymu, i cofnięty o kilka kroków van Dyken przebity na wylot, z osłupieniem ściskający drewniane drzewce. Bondswif Oba Niedźwiedzie trafiony poprzednią włócznią zamienił się w ogniwo spawalnicze, ta zaczyna dopiero dymić. Zmodyfikował ją, chciał, żebym cierpiał. Widzę to w jego oczach, zanim zaczyna krzyczeć.

- Vuko... - rzęzi Fjollsfinn, a potem wrzeszczy, kiedy warstwa lodu robi się zbyt cienka i puszcza. Freihoff szarpie mackę, wywija nią nad głową. Uwalniam wszystkie etapy wizualizacji, które obracałem w głowie, żując swoją bezcenną, pełną czynnika M śliwkę, i spluwam w kobietę pestką.

Słyszę huk, ale nie jest to jakiś ogłuszający łomot.

Po prostu pestka od śliwki przekracza barierę dźwięku. Freihoff zatacza się, nadal obracając pejczem nad głową, odrzuciło ją o kilka kroków, ale trzyma się na nogach. Wciąż stoi z wyciągniętą w górę ręką, pejcz wypada jej na żwir. Patrzy w dół, niemrawo dłubiąc przy swojej pustynnej kapocie na piersi, gdzie zrobiła się ciemniejsza plama, bo płaszcz i tak był czerwony. Rozgarnia go z przodu i widzi mały owalny otworek w tunice. Czarną dziurkę, przez którą wypływa pulsujący strumień krwi. Patrzy na mnie z niedowierzaniem, a potem zanosi się kaszlem, a struga krwi cieknie jej po brodzie. Unosi nieprzytomne oczy, chwieje się, a potem schyla po swój bicz, właściwie próbuje, bo widzi, jak jej palce wydłużają się, rozdwajają, jak pojawiają się na nich liście, i rusza do ucieczki, stawiając koślawe kroki i zataczając się, ale nie daje rady zrobić nawet dziesięciu metrów, kiedy wrasta w jałowy czarny żwir, rozwijając zupełnie pokaźną, szumiącą koronę.

Wirująca osłona otoczaków rozsypuje się nagle z grzechotem, a Passionaria Callo pada na wznak i mdleje.

Fjollsfinn klęczy, kiwając się w przód i w tył, gryząc wargi, blady jak ściana, i wydaje się, że zaraz pójdzie w ślady Callo.

- Wybacz, przyjacielu - mówię, rozpinając spodnie. - Ale nie ma innego wyjścia. Tak trzeba.

A potem Fjollsfinn zasypia. Nagle, jakby dostał zastrzyk. Zostaję sam z dwojgiem pogrążonych w letargu i dwoma trupami. Siadam na brzegu morza, patrząc na fale, i obmacuję bezskutecznie kieszenie w poszukiwaniu fajki, kapciucha i krzesiwka. Nic. To sugeruje, że nawet gdyby nie odłożył miecza na Wieży Szeptów, to i tak obudziłbym się na wyspie bez niego, więc nie mam co robić sobie wyrzutów.

A potem słyszę skrzypienie wózka zaprzężonego w osła. Najpierw widzę go jako ogromną, świetlistą sylwetkę wznoszącą się na tle nieba, ale z każdym krokiem, kiedy się do mnie zbliża, gigant kroczący po niebie zmienia się w cień rzucany na niebo przez małą figurkę na koźle wózka.

Oto nadjeżdża jednooki karzeł.

- Podobno na mnie postawiłeś - mówię.

Zeskakuje na żwir. Tajemnicza poświata znika bez śladu.

- Postawiłem.

- To daj mi coś do picia. I coś na ząb też nie byłoby głupie. Nie pamiętam, kiedy ostatnio cokolwiek jadłem.

Rozwija czystą szmatkę, ukazując suchą, bezkształtną kiełbasę podobną do bolońskiej, wędzony ser, parę placków chleba posypanych grubą solą i jeszcze jakieś kłącza, które traktuję jako miejscowy odpowiednik cebuli. Obok znajduje się pękaty, opleciony sitowiem gąsiorek.

- Szkoda, że nie masz jeszcze nabitej fajki - zauważam z pełnymi ustami, kiedy stoi przy wózku i grzebie w koszu. Rzuca mi cygaro Cohiba zapakowane w metalową tulejkę oraz pudełko zapałek. Patrzę z niedowierzaniem.

- Nie rób takiej miny, jesteśmy poza światem, nie mam tu za wielu ograniczeń i nikt nie widzi. Technicznie rzecz biorąc, jestem jakimś jakby bogiem.

Przez jakiś czas jem i nie odzywam się, bo wydaje mi się, że to niekulturalnie mówić z pełnymi ustami. A potem zapalam cygaro i przez chwilę usiłuję sobie przypomnieć, czy smakuje, jak powinno.

- Obiecałeś mi parę wyjaśnień - przypominam.

- Obiecałem, ale wątpię, czy uczynią cię szczęśliwszym.

- To, czego nie wiem, nie daje mi spokoju.

- A to, co będziesz wiedział, nie da ci spać po nocach.

- Dobra: dlaczego jesteśmy tak podobni? Przecież to niemożliwe. Dzieli nas cały kosmos.

- To oczywiste. Jesteśmy podobni, ponieważ jesteśmy spokrewnieni. Pochodzimy z tego samego pnia. Tyle że my jesteśmy o wiele starsi. Kiedyś większość z nas zagubiła własne ciała, a one zaczęły się zużywać, starzeć, więc musieliśmy sięgnąć po odrobinę młodszej krwi. Ci tam, na dole, są odmłodzeni, są krzyżówką nas i was. Dostali waszą młodą krew, dostali pierwociny waszych różnych kultur i świat.

- Wysłano mnie między innymi po to, żebym sprawdził, czym jest magia.

- A czym jest magia? Umiesz to w ogóle nazwać? Czym? Czymś, czego nie ma? Czy tylko czymś, czego nie rozumiesz? Dla twoich przyjaciół tam, na dole, w Lodowym Ogrodzie, wszystko, co robisz u siebie w domu, to jeden cud za drugim.

- Dobra, to było proste pytanie. Chodziło mi o to, czym jest to coś na uroczyskach?

- To resztki. Trochę zdziczałe, a trochę oszalałe resztki.

- Jakie resztki?

- Resztki dawnego świata. Tym żył i z tego się składał. I to go zniszczyło. Jeśli możesz zrobić, cokolwiek chcesz, praktycznie z niczego, to po co się rozwijać? Po co robić cokolwiek? Zwykłe rzeczy możesz mieć bez wysiłku, a niezwykłe możesz robić na taką skalę i mogą być tak szalone, że stwarzają niebezpieczeństwo.

- Ale czym to jest?

- Masz w głowie słowo wytrych. Zaklęcie. Masz wiele takich słów, które są jak skrzynki. Wrzucasz do nich różne rzeczy, zamykasz i masz to rozwiązane. Więcej o tym nie myślisz. Teraz je wypowiem, a ty zamkniesz sobie coś w skrzynce i dasz mi z tym spokój. To, co zwiemy pieśniami bogów, to mnemosterowalne nanowektory. Zadowolony?

Milczę. Mam w głowie skrzynkę. Zamkniętą.

- Sterowane myślą...? Czyli cokolwiek strzeli mi do głowy...

- Już nie. Kiedyś tak było i doprowadziło do katastrofy. Dlatego jest blokada. Martwy śnieg. I warunki brzegowe zwane Pieśnią Ludzi. Dopóki umiesz się w nich zmieścić, dopóki umiesz myśleć tak precyzyjnie, żeby zostać zrozumianym, tak. Cokolwiek wymyślisz w tych warunkach, może się stać. O ile masz te nanowektory. A właśnie je wypaliłeś prawie z całego Wybrzeża Żagli. Co to miało być?

- Przede wszystkim próba zniszczenia Czyniących. Za wszelką cenę.

- Dopiero tu ich zniszczyłeś. Na Wyspie Śmierci. Ale jeśli to jest to, co chciałeś uzyskać, to uzyskałeś.

- Nanotechnologia sterowana umysłem. Jezu... Jeśli to wpadnie im w ręce...

- Logiczny wynik rozwoju technologii. Ciągłego rozwoju. Daj mu trochę czasu, a da podobny efekt. Coś z niczego. Cokolwiek z czegokolwiek. To nieuniknione. Magia? Każda technologia to magia. Wszystko zależy od punktu odniesienia.

- Właśnie o tym myślę. O ludziach, którzy nigdy nie chcą się zatrzymać. O Czyniących z Ziemi. Tu było tylko czworo. Tam jest dwanaście miliardów.

- Myśleli w sposób, który sprawił, że nikt nie umiał im dorównać.

- To dlatego trzymacie cały świat w średniowieczu? Żeby nie umieli sformułować rozkazu?

- Nie tylko. Żeby nie uruchomili z czasem własnego rozwoju. Wynik może być tylko jeden. Raz się tak stało i wystarczy.

- A kim wy jesteście? Kim ty jesteś, Kruczy Cieniu?

- Ja? Ja jestem głupcem. Niedorozwiniętym umysłowo i emocjonalnie. Nudzą mnie normalne sprawy dojrzałych osób. Jestem na to za głupi. Dlatego tęsknię do świata materialnego, w którym ma się ciało, są tylko dwie płcie, żeby żyć, trzeba jeść, a żeby jeść, trzeba zdobyć i przyrządzić. Gdzie ludzie mają proste potrzeby i radości. Fizyczne. To są sprawy imbecylne, ale tylko takie mnie cieszą. Więc schodzę między ludzi i bawię się. Gram. U was też są tacy, którzy nie dosięgają intelektualnie do pozostałych. I też daje im się proste zajęcia, które dla reszty nie mają znaczenia. Tu są dwa światy. Ten, w którym przechowujemy pamiątki po swojej fizycznej prezencji. Oraz ten prawdziwy, którego nie zobaczysz, bo jest informacją unoszącą się w atmosferze i przenikającą planetę.

- Jesteś informacją?

- Ty też jesteś informacją. Kwestia nośnika. To może być białko, ale może i chmura odpowiednio spolaryzowanych atomów unoszących się w atmosferze w asyście nanowektorów. Ja wolę białko, bo jestem głupkiem. Życie oparte na białku wydaje mi się prawdziwsze niż oparte na zapisie informacji. Bardziej autentyczne.

- Skoro twoi pobratymcy nie interesują się białkiem, to po co jest ta kultura tam, na dole?

- Akurat kultura została kiedyś opracowana jako bazowa na podstawie waszych kultur. Mogłaby być jakaś inna, ale ta się sprawdza i podobała się takim jak ja. Bawi nas. A istoty, nośniki, są utrzymywane na wszelki wypadek. Dlatego że kiedyś uległy częściowemu zniszczeniu i zaczęły się zużywać. Z sentymentu. Albo na zapas. No i dla zabawy takich jak ja głupków.

- Ludzie tam cierpią, walczą, umierają, kochają...

- Dlatego mi się to podoba. Jest autentyczne. Żarliwe. Też tak chcę.

- A jak wydostałem się z drzewa?

- Nie chcesz tego wiedzieć. Naprawdę. Daj sobie spokój.

- Muszę.

- Nie wydostałeś się. Umarłeś tam. Trzeba było zrobić nowy nośnik.

Milczę prawie pięć minut. Dobrze byłoby powiedzieć, że zbieram myśli albo coś porządkuję, ale tak naprawdę patrzę na morze, a w głowie mam pustkę. Blue screen. Obraz kontrolny.

- Jestem kopią?

- Jesteś, czym jesteś. Istota jestestwa to jest coś wyżej niż nośnik i informacja.

- Ile będę jeszcze żył? - Sam nie wiem, dlaczego o to pytam. Chyba z szoku.

- Tyle, ile będzie żył nośnik. Białko, nanowektory. Lepiej stąd nie odlatuj.

- Dlaczego?

- Normalnie nanowektory nie mogą żyć poza atmosferą Midgaardu. Z drugiej strony czegoś takiego jak ty dotąd nie robiono. Jesteś krzyżówką i nigdy nic nie wiadomo. Najprawdopodobniej nastąpi rozpad.

- Uchroniłem ich przed martwym śniegiem przynajmniej?

- Nie. Ale działanie zostało zmodyfikowane. Pewne postulaty wzięto pod uwagę. Pewne wysiłki należało docenić. Dość już pytań. Śpij.

Zasypiam natychmiast, na siedząco.

Budzę się na Wieży Szeptów obok leżącego nieopodal Fjollsfinna i Callo.

Jakiś czas siedzimy na wieży i patrzymy na miasto. Passionaria kołysze się tylko, obejmując własne kolana, i milczy.

Schodzimy na dół, potem jedziemy windą, ale nie zamykamy Passionarii w celi. Tam nie ma już światła, systemy, które były oparte na magii, nie działają. Trzęsie się apatycznie i cały czas powtarza, że jest jej zimno. Odprowadzamy ją do zwykłej komnaty na Górnym Zamku, jedynie zamykamy na klucz.

Potem idę na miasto poszukać moich ludzi. Jest dziwnie. Niczym w gorączkowym śnie. Spotykam Węży i amitrajskie wojsko, pętają się gdzie popadnie, jak zombie. Zaczepieni powtarzają, że tu nie jest ich miejsce i że muszą wracać do domu. Recytują coś, co chyba jest tą Pieśnią Ludzi. Równocześnie wszędzie mieszkańcy usuwają zniszczenia. Słychać młoty, gruz i zniszczone rupiecie są ładowane na wozy, niektóre gospody zostają otwarte. Nie mogę nikogo znaleźć, plączę się w tłumie wśród Amitrajów, Węży, Kirenenów, także Ludzi Ognia. Ci też bredzą o powrocie do domu i szukają swoich statków. Nikt mnie nie rozpoznaje. Czuję się jak jedyny obudzony wśród lunatyków. W gospodach ludzie pamiętają walki, wiedzą, że przed chwilą skończyła się wojna, ale jakoś tak wybiórczo. Jakby nie bardzo pamiętali, z kim i o co. W końcu docieram do portu, gdzie na targowiskach sprzątane są szczątki i resztki, a równocześnie mieszkańcy zbijają pośpiesznie nowe stragany, używając do tego elementów z drabin oblężniczych, a pomiędzy nimi snują się byli napastnicy brnący na swoje okręty. To jakiś dom wariatów.

Dziewczyna siedzi na samym końcu pirsu, przy zburzonym częściowo przysadzistym donżonie, który chronił mechanizmy łańcucha blokującego dostęp. Siedzi i kiwa się, patrząc w morze, okryta moją zapasową kurtą, o wiele na nią za dużą. Widzę pochyloną głowę i długie czarnogranatowe włosy spadające jej na plecy. Milczy i kołysze się, patrząc w horyzont.

- Wróciłem - mówię.

Zrywa się na równe nogi, a potem osuwa na pogruchotaną skałę ściany donżonu i zaczyna rozpaczliwie szlochać. Łka tak strasznie, że czuję, że zaraz serce mi pęknie. Na zmianę wczepia się we mnie i okłada pięściami, żeby po chwili obejmować mnie z całej siły. Długo tak siedzimy, zanim się uspokoi.

Potem prowadzę ją ostrożnie, jakby była z kryształu i miała się w każdej chwili potłuc, na Górny Zamek, do kwatery Nocnych Wędrowców, by tam trafić na stypę. Moją, Warfnira i N’Dele. Niektórzy mnie pamiętają.

Dobrze czasem wiedzieć coś takiego.

Gród staje na nogi szybciej, niż można by przypuszczać. Budynki odlane z bazaltu niemal półmetrowej grubości to właściwie bunkry, więc zniszczenia są mniejsze, niż się z początku wydawało. Ale tam, gdzie budowle ucierpiały najbardziej, stukają młoty kamieniarzy, miesi się zaprawę w stągwiach, a cieśle wznoszą krokwie. Koniec z cudami i temu podobnymi rzeczami. Fjollsfinn sarka na to, ale ja jestem zadowolony.

- Tak jest znacznie zdrowiej - mówię mu. - Jesteśmy ludźmi i postępujmy jak ludzie. Jak wszędzie będziesz miał na skróty, to w końcu w ogóle przestaniesz chodzić.

On jednak najbardziej cierpi z powodu okien. Nie wszystkie w twierdzy wyleciały, ale żal mu tych kryształowych. Widok napiętych na listewkach rybich pęcherzy w jego własnym mieście jest dla niego jak policzek. Cierpi też z powodu zgruchotanych witraży w miejskich chramach i w końcu w podziemnych fabrykach powstaje huta szkła.

Czas, w którym mamy takie idiotyczne problemy, jak brak kolorowego szkła, jednak wydaje się rozkoszny i jakiś jedwabisty, że wszyscy żyjemy jak w półśnie. Oszołomieni i ogłupiali.

Niby nie używaliśmy magii na co dzień, ale jakoś jej brakuje.

Świadomości, że gdzieś tam jest.

Jadran nie mówi. Poznaje mnie, parska przyjaźnie, ale teraz to zwykły koń. Zwierzę. Jeżdżę na nim, karmię go, czyszczę sierść, ale kiedy przytulam czoło do rezonatora, nie słyszę ani słowa.

Nadchodzi jednak czas, w którym trzeba podjąć jakieś decyzje. Lato się wypełnia.

Długo obaj dusimy to w sobie. I ja, i on wychodzimy na wieże popatrzeć na miasto. Myślimy.

Podczas wieczornych spotkań są takie chwile, kiedy obaj milczymy, patrząc w szkło albo płomienie na palenisku, albo na rzędy figur szachowych, i właśnie wtedy o tym nie rozmawiamy. Ja nie pytam, a on nie odpowiada.

Jemu najbardziej brakuje lodowego ogrodu za murami, eksperymentów ze stabilnym lodem, dziwnych laboratoriów, gdzie posługując się nanowektorami, usiłował wyhodować coś podobnego do ziemskich roślin. Tchnienia tajemnicy, która kryła się w mocach uroczyska. Czegoś z pogranicza alchemii.

Potem nadchodzi dzień, kiedy odwiedzam go w jego przeszklonej komnacie, do której wstawił świeżutkie sześciokątne okna, prosto z nowej huty, na razie nie idealnie przezroczyste, zielonkawe i pełne bąbelków, ale zawsze lepsze od rybich pęcherzy, i zastaję tam puste palenisko.

Pusty fotel i złożone do puzdra szachy.

Pierwsze, co widzę już po chwili, to kartka trzcinowego papieru na okrągłym stoliku pod biblioteką, tam gdzie stało ziarno. Migotliwy karbunkuł urągający grawitacji i stojący na sztorc na węższym końcu.

Teraz kryształu nie ma, a zamiast tego jest czarny otoczak przyciskający kartkę.

Dogadałem się z Jednookim. Lodowy Ogród jest teraz Twój.

F.

Nie wiem, dlaczego to zrobił. Może żeby mnie nie kusiło? Przecież mu obiecałem. Może chciał znaleźć miejsce, gdzie magia ocalała? A może nie chciał mnie zatrzymywać, gdybym postanowił wracać? Nie wiem.

Potem bardzo często mi go brakowało.

A po jakimś czasie nie można już dłużej zwlekać. To nie przypomina wyprawy wojennej, chociaż zabieramy broń. Tu się broń po prostu nosi. Na wszelki wypadek.

Biorę Nocnych Wędrowców, ale nie mamy naszych maskujących strojów ani wymyślnych pancerzy.

Passionaria Callo, mimo że puszczaliśmy ją już pod dyskretną obserwacją do miasta, najczęściej siedziała w swojej kwaterze i patrzyła apatycznie w ogień. Kiedy władała magią i była Bolesną Panią, budziła zgrozę. Teraz to tylko zgaszona neurotyczka, aktualnie w fazie depresyjnej. Chuda, nieładna Hiszpanka o kędzierzawych włosach i zaciśniętych wąskich ustach. Jakoś jest mi jej żal. Któregoś dnia poszliśmy z Sylfaną na Kamienny Targ i nakupowaliśmy Callo pamiątek z Midgaardu. Trudno było dostać coś na jej rozmiar, ale wreszcie zdobyliśmy jakieś wyszywane koszule, kiecki, trochę ozdób i biżuterii, a w końcu skórzaną torbę podróżną wypalaną w oplotowe wzory. Efekt był tylko taki, że się nad tym rozpłakała.

Jedynie Filar i Benkej nie mogą znieść Callo i mimo że się nie boją, trzymają się od niej z daleka, a w czasie rejsu starali się przebywać na drugim końcu pokładu.

Mimo to podróż przypomina raczej rejs turystyczny. Przebywamy morze. Mijamy Żmijowe Gardło, gdzie zdemontowano już machiny i port wygląda jak zwykle, szykując się na jesienny jarmark, ale znacznie skromniejszy niż zwykle. Płyniemy niespiesznie w górę rzeki, pieczemy na pokładzie mięso, gramy w deseczki.

Szumią liście, w sadach dojrzewają owoce, na brzegach rzeki nasz drakkar płoszy o świcie pijące wodę sarny czy inne daniele.

Potem cumujemy statek i wsiadamy na konie, by tak przemierzyć resztę drogi. Jedziemy bez pośpiechu, wieczorem rozpalamy ogniska, a ja coraz częściej rozpoznaję szlak i usiłuję sobie przypomnieć, jak przemierzałem go w drugą stronę, pieszo, obwieszony bronią, taszcząc siodło na ramieniu, kiedy byłem przekonany, że szukam kilkorga zagubionych naukowców. Wtedy tropiłem, czaiłem się i ani przez chwilę nie zauważyłem, jak tu jest pięknie.

Z Dworu Szalonego Krzyku nie zostało nic prócz palisady, a jego mieszkańcy zniknęli. W ogóle okolica jest niemal bezludna, mimo że po uroczyskach też nie ma ani śladu.

Kiedy docieramy w końcu w okolice dawnej stacji Midgaard II, też nie za wiele tam jest. Nawet pogorzelisko zarosło już młodymi drzewkami i krzakami. Nie mam zamiaru pokazywać go Passionarii, a ona nawet nie zauważa, że to jest to samo miejsce. Następnego dnia docieramy na wrzosowiska, gdzie znajduje się punkt spotkaniowy. Wyglądają tak samo jak wtedy, kiedy tam wylądowałem, i mam dziwaczne uczucie déja vu, zupełnie jakby rzeczy zapinały się i zapętlały. Jakby wszystko wokół dobiegało końca.

Następnego dnia idę samotnie na wrzosowiska, wyjmuję puszkę z radiolarią, otwieram i koduję meldunek. A potem stawiam ją w odpowiednim miejscu, patrząc, jak bionik budzi się w tanku, jak świetlne wzory i wyładowania przebiegają po jej ciele, aż w końcu wybucha jednym impulsem elektromagnetycznym, wystarczająco silnym, by odebrały go anteny jedynego satelity Midgaardu i przekazały dalej, do statku. Jednak wydaje mi się, że nikt tam nie czeka na sygnał.

Mylę się.

Pulsujący dźwięk pracujących pędników grawitacyjnych słyszę o świcie, leżąc na derce przy ognisku, z mieczem złożonym tuż obok głowy. Podnoszę się, patrząc z osłupieniem na obozowisko, na własny strój, na resztki królika zwisające z rożna jako obgryziony i obrany z mięsa szkielet. Wokół poniewierają się zdobione cynowe kubki, parskają i rżą nasze konie, zaniepokojone nieznanym dźwiękiem dudniącym gdzieś niezbyt głośno w niebie. Odgłos pędników jest jakiś dziwny; najwyraźniej naruszający zbyt wyraźnie Pieśń Ludzi statek zdążył się już narazić miejscowym zaklęciom. Wędrowcy budzą się w jednej chwili, sięgając po broń.

- Zostańcie - mówię. - Im mniej ludzi, tym mniejsze ryzyko. To przybył okręt zza Morza Gwiazd. Podprowadzę ją na tyle blisko, żeby ją zobaczyli, a potem wymknę się z powrotem. Nie mogą nikogo z was zobaczyć.

Idziemy sami. Passionaria i ja. Ona taszczy swoją torbę, a ja tylko miecz. Właściwie z przyzwyczajenia. Bez niego czuję się niekompletnie ubrany i jakiś nie na miejscu.

Kiedy docieramy na wrzosowisko, prom desantowy właśnie siada, rozwiewając wokół trawę i gałęzie. Cztery pędniki obrócone są w dół i zniżają ton do jałowego biegu.

- Co masz powiedzieć? - pytam Passionarii.

- To wszyscy. Tylko ja ocalałam - odpowiada mechanicznie.

- A reszta?

- Wszyscy zginęli.

- Grzeczna dziewczynka.

Prom obraca się jeszcze raz wokół osi nosem w dół, a potem wypuszcza podpory i siada, składając stabilizatory. Na kadłubie leniwie poruszają się pikselowate wzory, odzwierciedlające mniej więcej to, co znajduje się za nim. Boczne drzwi otwierają się w górę i w dół i bardziej domyślam się, niż widzę, jak niewyraźne sylwetki w kameleonich kombinezonach wyskakują na wrzosowisko niczym istoty ze szkła albo słupy powietrza drgającego od upału.

Passionaria idzie przez wrzosowisko noga za nogą, z torbą pełną pozyskanych niezgodnie z procedurami artefaktów na ramieniu.

Odwracam się i wsiąkam głębiej w zarośla, ostrożnie przemykając do obozowiska. Skradam się wśród krzaków i ogromnych pierzastych paproci, na wszelki wypadek okrężną drogą, co chwila przypadając w gęstszych zaroślach, by być pewnym, że nikt za mną nie idzie.

Załatwiają mnie jak słonia.

W pewnym momencie słyszę trzask gałązki, a potem jakiś szelest i rzucam się biegiem. Nie ubiegam nawet pięćdziesięciu metrów, kiedy słyszę ten dźwięk. Gwałtowne fuknięcie i świst naraz, a potem coś uderza mnie boleśnie pod łopatką. Stękam, a potem czuję, że zostały porażone nerwy w nogach, które przeszywają bolesne ciarki, i zwalam się z chrzęstem w jakieś krzaki. Już leżąc, sięgam wykręconą ręką za plecy i palcami sztywnymi jak mrożone parówki wyrywam przeklętą ampułkę.

A potem niosą mnie między sobą na jakiejś nylonowej płachcie, wrzosowisko przesuwa mi się przed oczami, bo wiszę twarzą w dół jak zastrzelony jeleń. Słyszę ich kroki, słyszę cichy szelest ubrania, ale nie bardzo widzę nogi, bo przelewają się na nich kształty, jakby nieostre zdjęcie wrzosowiska, i ja sam widzę nieostro.

Wrzucają mnie z blaszanym łomotem na gumowany greting w ładowni i wskakują jeden za drugim z łomotem ciężkich butów, ktoś niechcący przydusza mnie kolanem, wszędzie ostre, syntetyczne zapachy, obce i znajome zarazem, i mnóstwo bezsensownych dźwięków. Jakieś pikania, brzęczyki, narastające pulsowanie pędników, beczenie sygnału awaryjnego, wszystko się trzęsie, a ja usiłuję odzyskać władzę w nogach, bo stąd jeszcze mogę wyskoczyć. Nic z tego, mam tylko zdolność ruszania jednym ramieniem. Nadęty damski głos powtarza z tępym uporem: „Właz zewnętrzny otwarty. Właz zewnętrzny otwarty”. Prom kręci się wokół osi, rozkładając stabilizatory, ale wciąż coś jest nie tak, porykuje brzęczyk awaryjny, miga pomarańczowe światło.

Właz zewnętrzny ciągle jest otwarty, prom sunie przechylony nisko nad wrzosowiskiem i widzę Sylfanę, jak goni go, cwałując na Jadranie. Dziewczyna zeskakuje w końcu tuż przed klifem i wyciąga do mnie rękę, a ja wyciągam rękę do niej. I tak bardzo chcę jej dosięgnąć, ale pomiędzy naszymi dłońmi wciąż pozostaje sto metrów wypełnionej huraganem pustki.


Epilog 1

Wszystkie rzeczy mają swój kres

Noc nastaje po świetle poranka

Zniknie uśmiech i zniknie ślad łez

Zestarzeje się piękna kochanka

Rdza pokryje zwycięski miecz

Okuleje też rumak bojowy

Twój przyjaciel i wróg pójdą precz

Czas oszroni twych synów głowy

Tylko pieśń będzie trwać niczym cień

Tamtych dziejów, co dawno przebrzmiały

Wielkich bitew czy wielkich klęsk

Wiernych serc, które kiedyś kochały

Lodowy Ogród, „Saga o wojnie bogów” (fragment)

 

Martwy śnieg, który nadszedł tamtego lata, był inny, niż opowiadano. Zwykle twierdzono, że świat wtedy zaczyna się na nowo, pojawiają się nowe narody, a stare znikają, a ludzie pamiętają tylko swoją mowę i to, jak należy robić różne rzeczy. Jak siać, jak stawiać domy i kuć broń. Tym razem jednak ludzie pamiętali, ale jakby nie wszystko. Wiedzieli, że była jakaś wojna bogów, ale o co i dlaczego, to już im umykało. W każdym razie Amitraje zostali Amitrajami, Ludzie Ognia Ludźmi Ognia, a Kireneni zaczęli rzeczywiście życie na nowo i tylko o Wężach jakoś się nie słyszało. Albo zapadli w swoje góry, albo zapomnieli, kim są, i rozpełzli się po Wybrzeżu Żagli.

Są jednak dwie rzeczy, które trzeba jeszcze opowiedzieć, żeby historia wojny Czyniących, zwanej też wojną bogów, która omal nie zniszczyła świata, została opowiedziana do samego końca.

Kiedy odeszli i Ulf, i mistrz Fjollsfinn, wybrano mnie nowym władcą miasta. Od tamtej pory wiecznie miałem pełne ręce roboty. Wciąż leczono w lazarecie na Górnym Zamku wielu rannych z wojny, coś też trzeba było zrobić z dziećmi wyplutymi przez kraby, które były na wpół obłąkane, cały też czas trwała odbudowa i remonty zniszczonych części miasta. Zostało nam sporo statków porzuconych przez Węże i Amitrajów, więc je sprzedaliśmy, zaczęliśmy też handlować szkłem i żelaznymi narzędziami, które nasze manufaktury produkowały w dużych ilościach. Wysyłałem też okręty, by przeszukiwały Wyspy Ostrogowe, zwłaszcza od wschodniej strony.

Nocni Wędrowcy rozdzielili się. Ci, którzy byli z Braci Drzewa, oczywiście zostali w Ogrodzie, podobnie Kireneni, a Ludzie Ognia wrócili do siebie. Jednak wszyscy dokładnie pamiętaliśmy, co się wydarzyło, i wciąż łączyła nas więź. Wciąż byliśmy Nitj’sefnaar. Dlatego i Grunaldi, i Spalle, a także Sylfana co roku latem przypływają do Ogrodu. Czas mija, a każdy z nas nocą wychodzi, by patrzeć na Morze Gwiazd. Wszyscy wierzymy, że pewnego dnia znów spadnie z niego gwiazda.

Na całej wyspie to tu, to tam powstawały kireneńskie osady i rodowe siedziby dla tych, którzy nie mogli znieść mieszkania za murami miasta. Wiele z nich zbudowano z pni drzew, które kiedyś wspinały się na nasze mury, tworząc żywe drabiny. Teraz były to zwykłe pnie.

Rok po wojnie Czyniących wilcze okręty znów wyruszyły przez Wyspy Ostrogowe i dlatego szybko doszły mnie wieści o tym, co działo się w Amitraju.

Kiedy flota powróciła spod Lodowego Ogrodu, wybuchła wojna domowa. Panował głód i tyrania Czerwonych Wież. Dopóki żyła prorokini, mająca na każde skinienie moc imion bogów, rządził strach. Ale Czyniąca zginęła, a wraz z nią odeszła większość mocy uroczysk. Część kapłanów miała własne zapasy, lecz brakowało im umiejętności Nahel Ifrii i szybko moc obróciła się przeciwko nim, tak jak bywało wcześniej. Wieść o śmierci prorokini obiegła cały kraj. Najpierw zbuntowały się tymeny wojska z północnych prowincji, a wkrótce cały kraj ogarnęła pożoga. Jak donieśli mi moi szpiedzy, wojsko po kilku miesiącach walk zdobyło Maranahar, a potem ustanowiło własnego cesarza, który zasiadł na Tygrysim Tronie. Ponoć rozkazał stracić wszystkich kapłanów Podziemnej, a potem zaczął przywracać te same prawa, które ustanawiał mój ojciec. Ja jednak patrzyłem na to z daleka, zadowalając się raportami moich szpiegów. Żyłem tu, w swoim mieście, wśród mojego ludu i tak miało pozostać.

Wszystkie te zajęcia sprawiały, że nawet nie zauważyłem, jak zleciał czas. A upłynął ponad rok, kiedy Benkej przyszedł do mnie i powiedział, że do zewnętrznej przystani wpłynął okręt spoza Wybrzeża Żagli, z dziwnymi znakami na żaglu. Wtedy siedziałem w tawernie w Nowym Kirenenie, ubrany w zwykłą kurtę i nikt nie zwracał na mnie uwagi.

Kiedy przyszedłem do portu, tamten statek podawał właśnie cumy, a na pokładzie kręciło się sporo dziwnie ubranych ludzi. Zobaczyłem między nimi kireneńskie kurtki i serce stanęło mi w piersi. A potem rzucono na nabrzeże trap z desek i pierwszym, który zszedł na ląd, był maleńki rudy chłopiec w kireneńskiej kurcie i z malutkim nożem u pasa.

Zszedł na pirs z wielkim trudem i bardzo uważnie, a potem obdzielił mnie przedziwnie poważnym spojrzeniem. Pochyliłem się i spytałem, kim jest, a on rzekł:

- Jestem Brus syn Snycerza z klanu Żurawia. A kim ty jesteś?

- Jestem władcą tego miejsca i chcę cię przywitać w Lodowym Ogrodzie.

- Bez matki nigdzie nie idę - powiedział stanowczo.

- Słusznie - odrzekłem. - Bo i ja nie chcę nigdzie iść bez twojej matki.

Potem wiele rzeczy zdarzyło się w moim życiu, ale żadna nie należała już do tej opowieści, poza jedną. Przyszedł taki czas, kiedy coraz rzadziej spotykałem ludzi innych niż Nocni Wędrowcy, którzy cokolwiek wiedzieli o tych sprawach, a zwłaszcza o człowieku zza Morza Gwiazd, który zwał się Ulf Nitj’sefni. Przypomniałem sobie wtedy o historii mojego życia, którą zacząłem spisywać podczas mojego samotnego życia w Kawernach. Wziąłem więc zwoje i trzcinki i postanowiłem dopisać resztę, żeby przetrwała w opowieści.

Imię Ulfa czasami spotykało się w różnych bajędach. Zwłaszcza opowiadano różne bzdury o tym, jak zginął. Mówiono, że spłonął na wieży podczas wojny Czyniących. Mówiono, że odszedł w lasy i żyje gdzieś w Ziemi Ognia wśród wilków. Mówiono, że popłynął na morza.

Prawda zaś jest taka, że pożarły go gwiazdy.

Wiem to, bo to widziałem. Ja, Filar syn Oszczepnika, ostatni władca Tygrysiego Tronu dynastii Tendżaruk, tohimon klanu Żurawia, Pan Lodowego Ogrodu.


Epilog 2

4°39’57”N

8°34’55”E

Gdzieś w delcie Douala,

Kamerun Północny

 

Bar był blaszanym barakiem niegdyś wymalowanym białą farbą. Przy kontuarze siedziało się na beczkach po żelowanym wodorze, ale obok na piasku znajdował się stół zbity z desek, zaopatrzony w dwie ławy i nakryty strzechą palmowych liści. Wszędzie kręcili się Afrykanie, jedni w koszulkach i szortach, drudzy w białych dżelabach i zawojach. Wszyscy handlowali, krzyczeli i słuchali muzyki, wśród mangrowców wznoszących się na splątanych korzeniach barwy błota. Za barakiem sunęła brązowa woda jednej z niezliczonych odnóg rzeki, piwo marki „33” było ciepłe i zalatywało jakby zaskrońcem, słońce prażyło przez wysokie chmury, a barman po raz dziesiąty pytał, czy jest geologiem. Niechętnie odpowiadał twierdząco, bo taką miał legendę. W odpowiedzi słyszał tyradę w łamanej miejscowej francuszczyźnie o tym, jakim przekleństwem dla Afryki są poszukiwania geologiczne.

Piwo kosztowało tysiąc franków i nie dało rady płacić czipem.

W takich chwilach przypominał sobie, dlaczego jest za stary na pracę w terenie.

- Pan jest geologiem? Monsieur? - tym razem zapytał duży Murzyn w białym T-shircie, z łysą głową i wianuszkiem siwego zarostu wokół ust. - Bo dziesięć kilometrów stąd zakopała się w błocie cała toyota pańskich kolegów.

Westchnął i skinął głową, a potem napił się ciepłego „33” z butelki.

- Tak, jestem geologiem.

Murzyn podszedł do baru i kupił sobie Castela, po czym wrócił do stołu z oszronioną butelką, co było już zdecydowanie irytujące.

- Przepraszam, czekam na kogoś - powiedział geolog.

Murzyn jakby nie usłyszał, napił się piwa i odstawił butelkę na stolik, po czym wyjął paczkę sudanów i zapalił.

- Najbardziej brakowało mi normalnego piwa - po


Date: 2016-01-03; view: 716


<== previous page | next page ==>
Rozdział 14 Wieże Czyniących | Pan Ryšánek a pan Schlegl
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.039 sec.)