Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






Rozdział 14 Wieże Czyniących

Krwią krzyczą mury

I ściany krzyczą krwią

Ciągnąć za sznury

I mocno trzymać broń!

Napiąć cięciwy!

Trebuszety w pion!

Martwi czy żywi

Nie damy miasta wziąć!

Choć pękną bramy

I pęknie wiele serc

Wrót nie oddamy!

Nie pozwolimy przejść!

Posłuchaj, wrogu!

Każdy, kto ujmie broń

Umrze na progu

A nie da domu wziąć!

Lodowy Ogród, pieśń Braci Drzewa

 

To był ostatni raz, kiedy tak siedzieliśmy. Ostatnia kolacja Nocnych Wędrowców, Fjollsfinna i Ulfa. Ostatni raz, kiedy patrzyliśmy w spokojny ogień na palenisku, mięso leżało na srebrnych półmiskach, pachnąc pieczenią i ziołami, łamaliśmy placki świeżego chleba, a wino piliśmy z kryształowych pucharów.

Obaj, i Ulf, i mistrz Fjollsfinn, byli poważni i skupieni. Rozmawiali ściszonymi głosami. Mówili w języku Wybrzeża, ale i tak niewiele mogłem z tego zrozumieć. Fjollsfinn skubał mięso i odrywał małe kawałeczki chleba, za to Nitj’sefni odcinał pospiesznie kawały pieczeni, popijał długimi łykami i mówił, żując z pełnymi ustami, gestykulując przy tym nożem.

- Sprawa jest prosta: jesteś w stanie to zrobić? Zakładając, że nie będzie innego wyjścia, że w powietrzu będzie i tak tyle czynnika, że czajniki zaczną recytować Szekspira i tak dalej. Potrafisz w razie czego rozładować Ogród?

- Z oczywistych względów nigdy nie próbowałem - odpowiadał mu Fjollsfinn. - Jeśli dobrze rozumiem, chcesz wywołać coś w rodzaju reakcji łańcuchowej. Teoretycznie jest to możliwe. Teoretycznie. Tylko nikt nie wie, co wtedy nastąpi. Na logikę będzie to efektowne samobójstwo z jedną korzyścią: nie zostawimy im po sobie nic.

Umiem zapamiętywać także rzeczy, w których nie widzę sensu. Nauczono mnie, dlatego potrafię powtórzyć to, co mówili, mimo że nie rozumiem tych słów. Zawsze tak się działo, kiedy chodziło o sprawy związane z imionami bogów i Czyniącymi. Tyle że tym razem to, o czym rozmawiali, przejmowało mnie zgrozą, choć nie bardzo wiedziałem dlaczego.

- A forty? - zapytał Fjollsfinn.

- Na pewno nie do końca i do ostatniego człowieka. Zależy, co się będzie działo. Dopóki będą używali środków konwencjonalnych, trzymamy umocnienia. Jesteśmy w stanie.

- Trzeba przygotować drogi ewakuacji dla załóg. Na wszelki wypadek.



- To już jest robione. - Ulf popukał palcem w nadgarstek, zaś Fjollsfinn pokiwał głową, najwyraźniej rozumiejąc doskonale, o co tamtemu chodzi.

- A co potem? Jeśli zaczniemy tracić umocnienia?

- Słynny numer „dwóch magów na wieżach”, klasyka gatunku. Słuchaj, zróbmy sobie obaj takie stożkowate kapelusze.

Fjollsfinn parsknął. Rozmawiali jak obłąkani. Ani jedno słowo, które wypowiadali, nie miało sensu.

Przez chwilę milczeli.

- Gdyby co... - zaczął Fjollsfinn.

- Wiem. Ale nie dojdzie do tego - odpowiedział Ulf.

- Chciałbym mieć twoją wiarę.

- Powinieneś. Jesteś w tym lepszy ode mnie. Poza tym pomyśl o nich. O nich wszystkich.

Nie miałem pojęcia, o czym mówią. A rozmawiali długo.

Nadeszli na trzeci dzień w południe po przybyciu floty Amitraju.

Niebo nad horyzontem ciemniało, nadciągały chmury czarne jak dym płonącej smoczej oliwy, choć nad nami wciąż płynęły zwyczajne obłoki, tylko że czuło się coś dziwnego w powietrzu, które zrobiło się jakby ciężkie i gwizdało w uszach.

- Będzie burza? - zapytałem Ulfa, który wpatrywał się w horyzont.

- Będzie coś znacznie gorszego - odpowiedział. - To znaczy burza pewnie też, to wystarczająco operetkowe. Tym razem rzecz nie skończy się na oszczepach i pociskach. Musimy być gotowi na te, perkele, pieśni bogów, czy jak to cholerstwo zwać.

Zawiał wiatr, ale nie przynosił ulgi. Podobnie czułem się kiedyś w pustyni, gdy nadeszła burza piaskowa. Trwoga, zmęczenie i takie uczucie, jakbym miał zemdleć. Ulf pykał ze swojej fajki, a zapach bakhunu wydał mi się mdląco słodki.

- Fjollsfinn, zaczyna się! - zawołał Ulf do miedzianej rury.

Z oddali od zachodu coś nadciągało. Jakby wielka ciemna chmura, ale była jakaś dziwna i płynęła pod wiatr. Po jakimś czasie wydało mi się, że składa się z drobniutkich miotających się punkcików.

- To ptaki - powiedział Ulf. - Tysiące ptaków.

Było lato i nikt nie spodziewałby się na niebie chmary ptaków lecących na południe. Nigdy nie robiły tego o tej porze i nigdy w takim pośpiechu. Leciały zbite w ogromną, zasłaniającą pół nieba ławicę, wymieszane ze sobą, duże i małe, najróżniejsze. Kiedy dotarły do nas, dosłownie obsiadły miasto, oblepiając dachy, hełmy wież i parapety murów. Spojrzałem na Ulfa, ale wzruszył jedynie ramionami.

Po dłuższym czasie znowu coś zaczęło się dziać, tylko że teraz na wodzie. Gdziekolwiek spojrzałem, tam toń migotała, jakby ktoś cisnął w nią garść nowych szelągów. Na powierzchni pojawiały się nagle wąskie paski piany, a potem płetwy jak ostrza szabel i ostre fale podobne do szyku klina, a od czasu do czasu z wody wynurzały się długie szyje morskich stworów, a czasem ich płaskie, większe od łodzi grzbiety. Wszystkie płynęły w naszą stronę z wielką prędkością, a potem zaczęły skręcać, opływając miasto i wyspę. Było ich mnóstwo. A także ryby. Wielkie, ogromne i całkiem małe, wszystkie wymieszane ze sobą. Migotały i rwały przed siebie.

- Ryby?! - spytałem niepewny, czy rzeczywiście to widzę.

- Ryby, ptaki, płaskudy - odparł Nitj’sefni. - Ucieka przed nimi wszystko, co żyje. Sam bym wiał, gdybym był rybą.

Chmura nadciągała znad horyzontu, przetykana migotaniem błyskawic, a pod nią rozciągała się zasłaniająca pół widnokręgu plama mroku.

Pełna żagli.

- Semafor, do wszystkich fortów wybrzeża: Gotuj się, nadchodzą! - zawołał Ulf. - Bęben do wszystkich murów: Gotuj się, nadchodzą! Domy zamykać, wszyscy z ulic! Wszystkie dzielnice: Kto nie na murze, kryj się! Wszystkie załogi na mury! Nadchodzą!

Tłukłem w bęben, powtarzając sygnały:

Nadchodzą!

Nadchodzą!

Nadchodzą!

Nadchodzili.

Spowici w mrok, z wydętymi żaglami, tnąc ciemne niczym ołów morze. W całym grodzie kładły się ramiona trebuszetów, odchylały łuczyska balist, skrzypiały torsje skręcone ze ścięgien kamiennych wołów i żył morskich potworów, terkotały zapadki i łomotały koła. Balistarzy uwijali się wokół machin, zakładając pociski, blokując spusty i zapinając uchwyty.

Ulf naciągnął swoje pozbawione palców rękawice z pancernymi karwaszami, uderzył pięścią w dłoń, a potem przetoczył głową na karku i poruszył barkami, aż coś zachrupotało mu w kościach.

- No dawać, vittumainenen! Skończmy to dzisiaj!

Odgłos gromu przewalił się po całym horyzoncie. Blaszane chorągiewki na szczytach miejskich wież zaczęły nagle wirować z dziwnym furkotem. Nie zwracały się z wiatrem, ale kręciły w kółko. Powietrze zrobiło się jakieś jakby kłujące, czułem, że jeżą mi się wszystkie włosy na ciele.

Flota nadciągała. Po staremu rozdzieliła się i część popłynęła wokół północnego brzegu, by zaatakować forty na drugim końcu, tam, gdzie nie było skał i wysokich klifów i dałoby się wylądować. Tylko że teraz były to i okręty Węży, ściągnięte z całego Wybrzeża Żagli, i galery Floty Północnej.

Wędrowiec otworzył stojący obok wielki dzban i wsunął do środka ręce, a kiedy je wyjął, były całe pokryte migotliwym pyłem, niczym ze zmielonego kryształu, który po chwili zniknął.

Po ciemnym niebie nadciągającym razem z wrogą flotą sunęły dwa czarne, ogromne kształty o trójkątnych skrzydłach i długich ogonach. Nie miałem pojęcia, co to jest, ale było wielkie.

Wszystkie ptaki wzbiły się w powietrze z ogłuszającym skrzeczeniem i trzepotem skrzydeł.

Na szczytach wież pojawiły się tańczące niebieskawe płomyki, wszystko, co było żelazne, zaczęło lekko brzęczeć.

Ulf splunął.

- Wywerny - powiedział takim tonem, jakby wymawiał przekleństwo, a ja zrozumiałem, że tak się nazywa to, co widzę na niebie.

- Do Fjollsfinna: Obsadzić hydronetki od portów po czwarty mur, woda na przepusty, czekać.

Bębniłem.

Okręty i galery zaczęły strzelać od ostatnich rzędów po te, które stały najbliżej. Krople ognia wzbiły się z rykiem w niebo i skrzyżowały ze strumieniem naszych pocisków.

Ulf odrzucił pięści na boki i wygiął się w tył.

- Perkele osua! - zawył przeraźliwie.

Pociski wroga posypały się na porty, na Kawerny i inne nadmorskie dzielnice, wbijając się pomiędzy dachy i pozostawiając wiszące w powietrzu warkocze dymu. Huk trafień zmieszał się z uderzeniem gromu, który przetoczył się po niebie.

Nasze pociski zaczęły nagle pierzchać na boki, ale Ulf wydał z siebie przeraźliwy ryk furii i złożył razem ręce, oszczepy i płonące ceramiczne kule znów skręciły na cel i runęły na flotę. Wśród sunącej na nas ściany okrętów gdzieniegdzie pojawił się pomarańczowy płomień strzelający od razu huczącym słupem, wyższym od drzewa, kilka żagli zapadło się w dół pod ciężarem strzaskanych masztów.

W sąsiednią wieżę z przeraźliwym trzaskiem trafił piorun, wydawało mi się, że czuję ten dźwięk nawet w zębach.

- Pudło - oznajmił Ulf. - Lepiej się schowaj, zaczynają na mnie polować.

Pokręciłem jedynie głową, stojąc przy bębnie.

Nie mogłem oderwać wzroku od wielkich czarnych kształtów na niebie, podobnych do utkanych z nocy latawców. Widziałem, że wokół nich biją pioruny, a one nic sobie z tego nie robią, tylko krążą nad miastem. Potwory...

Co mogliśmy zrobić?

To wszystko trwało jakieś trzy, cztery dni. Dni pełne chaosu, krwi i ognia. Wtedy noce stały się jasne od pożarów, a poranki ciemne od dymu i burzowych chmur. Nie wiem, co działo się nocą, a co we dnie, bo wiecznie zdawało się ani jasno, ani ciemno. Był to jeden czas mroku, kiedy nie istniało słońce ani niebo.

Stałem przy bębnie i tłukłem w membrany, przyjmując oraz przekazując rozkazy.

Pamiętam te przeklęte wywerny, jak spadały na miasto z przeraźliwym wrzaskiem, od którego cierpły zęby.

Były większe od okrętów i sunęły, nakrywając skrzydłami niebo, z paszczami pełnymi trzeszczących piorunów. Kiedy przelatywały, wydawało się, że są wiotkie niczym muślin. Najpierw jedna przefrunęła wzdłuż muru Kawern, a potem druga nad murem oporowym, oplatając mur błyskawicami z przeraźliwym łomotem, w którym utonął krzyk ginących ludzi.

Nitj’sefni wrzeszczał coś o jakiejś wodzie i jakichś syfonach, a ja tłukłem w bęben, zamieniając jego słowa na rytm uderzeń, które grzęzły w hałasie i nikt ich nie słyszał.

Ktoś na murze oporowym zdołał obrócić na kołach jedną z tych wielkich, strzelających pod górę balist i jakimś cudem trafił przelatującego nad nim potwora, ale to nic nie dało, oszczep śmignął tylko w niebo, jakby ciało stwora było kłębem dymu. Po jednym ataku nie miały jednak więcej piorunów i wzbiły się w nakrywającą wyspę burzową chmurę po więcej.

Pociski odlatywały i nadlatywały.

Basteje portu krzyczały głosem bębnów o pomoc, lecz nie można było ich zrozumieć.

Zwęgleni... Demony... Obróceni w popiół...

Z nadmorskich dzielnic dobiegały przeraźliwe wrzaski ludzi i od czasu do czasu dudniący, niski ryk, od którego trzęsły się mury i pękały uszy, mimo że prawie nie było go słychać. Nie umiałbym tego mądrzej wytłumaczyć. Kiedy się rozlegał, pomiędzy budynkami migotał blask ognia, który zaraz przygasał. Ulicami snuły się obłoki gęstej, świetlistej mgły, zachowywały się, jakby były żywe, wpuszczały macki do okien i piwnic, a potem słyszałem tylko krzyk konających.

Pędziliśmy konno przez opustoszałe ulice, Ulf, ja i reszta Nocnych Wędrowców. W przeciwną stronę biegli ludzie w tunikach ze znakiem drzewa, gnając w przerażeniu pod górę, w stronę położonych wyżej dzielnic.

Widziałem, jak spada jeden z pocisków, po czym ani nie miażdży tego, co napotyka na drodze, ani nie rozlewa się ogniem, tylko rozsypuje w kałużę lśniących czarnych kształtów, nie większych od pięści, które z metalicznym chrzęstem i chrobotem rozpełzają się nagle na wszystkie strony, znikając pomiędzy budynkami. To chyba było gdzieś w Kawernach.

Znaleźliśmy ludzi stojących jak posągi w wejściu do tawerny, ludzi z otwartymi ustami i bronią w rękach. Mieli tarcze i miecze, ktoś mierzył przed sobą włócznią, stojąc w postawie wiatru, dwóch celowało przed siebie z kusz, ale stali nieruchomo i byli zupełnie szarzy. Mieli szare twarze, ubrania i zbroje. Kiedy podeszliśmy do nich, rozsypali się przy najlżejszym dotknięciu. Dosłownie rozsypali się, przewracając na bruk, w popiół tak delikatny, że nie wydał najmniejszego szelestu. Wszystko znikło, i hełmy, i tarcze, i broń, i ich ciała. Zamieniło się w kopczyki tak drobnego popiołu, że gdy powiał wiatr, porwał go i zmienił w obłok podobny do dymu.

Gdzie indziej napotkaliśmy ścianę całą pokrytą sadzą, z jasnymi plamami podobnymi do cieni uciekających ludzi. Po tych nie został nawet popiół, tylko ślady na opalonej ścianie.

Natomiast nie było pozostałości smoczej oliwy ani pożarów.

Krzyczały wywerny, spadając na nas z pyskami pełnymi piorunów, a myśmy biegli po koronie muru oporowego. Ulf wywrzaskiwał rozkazy, a my rozwijaliśmy długi, uszyty z nasmołowanego żaglowego płótna rękaw, który należało założyć na jakieś wystające ze ściany żelazne rury, potem coś robiliśmy przy ustawionej na murze machinie, też złożonej z lśniących miedzianych walców, podobnej do syfonu na ognistym okręcie.

Wrzask wywerny dosłownie zdzierał skórę, miałem wrażenie, że spada mi prosto na kark, że uderza mnie piorun z trzaskiem gniecionego szkła, tymczasem musiałem czymś kręcić i coś trzymać, więc robiłem to, jęcząc z przerażenia, a potem Ulf kazał nam uciekać. Staczaliśmy się z muru po kamiennych schodach, gdy nadleciała z szumem, Ulf biegł na końcu z rzemieniem w dłoni, szarpnął go i usłyszeliśmy huk wody i tysiąc gromów naraz, kiedy potwór przeleciał przez potężny słup wody, który trysnął w górę z syfonu. Machina strzeliła we wszystkie strony snopem oślepiających iskier.

Strzępy potwora wirowały w powietrzu niczym resztki zwęglonego płaszcza, płócienny rękaw płonął na końcu i miotał się po ulicy, rzygając wodą jak bezgłowy wąż.

Biegliśmy ulicami w dół, do portu, z mieczami w ręku i kuszami na plecach, a w przeciwną stronę gnali przerażeni mieszkańcy, potrącając nas, wrzeszcząc i przewracając się.

Część murów była pusta, a na pozostałych tkwili obrońcy, strzelając w ciemność, pociski wylatywały w morze, ciągnąc za sobą strugi wyjącego ognia, a następne wracały stamtąd, gruchocąc kamienne ściany.

Waliłem w bęben na tarasie przysadzistego portowego donżonu, wzywając wsparcie dla przystani.

Widzieliśmy te lśniące metalicznie kształty, które okazały się stworzeniami podobnymi do krabów, lecz wielkości pięści, z hakowatymi szczękami z przodu, jak gnały niczym lśniąca rzeka ulicą, i widzieliśmy, jak obłażą uciekającego, wspinają się po nim ruchomym, kąsającym i żądlącym pancerzem. Byliśmy za daleko, Warfnir strzelił człowiekowi w głowę z kuszy, a potem N’Dele cisnął garnek na linie pełen smoczej oliwy, taki sam, jakich używaliśmy przeciw rydwanom. Ogień buchnął pod niebo, kraby zamieniły się w tysiące rozpierzchających się płomieni pełznących po ścianach.

Znów rozległ się ten potworny dźwięk, ni to grzmot, ni to wycie, który przetoczył się gdzieś ulicami.

Przy Kamiennym Targu zobaczyliśmy, skąd się bierze.

Nadleciał kulisty czarny pocisk, który uderzył o bruk na placu, po czym potoczył się jakoś tak miękko, jak dziecięca piłka, nie wyglądało na to, aby był w stanie cokolwiek zniszczyć. Jednak kiedy tak się toczył, wydało mi się, że rozdziela się z boków, że pojawiają się w nim ręce i nogi i że przypomina sylwetkę skulonego człowieka z twarzą wciśniętą między kolana objęte ramionami. Przeturlał się jeszcze kilka razy, a potem zatrzymał i wstał. Skórę miał zupełnie czarną i wyglądał jak zwęglony trup, z tym że spalony człowiek jest mały i skurczony, a ten sięgnąłby głową do wyciągniętego ramienia największego Kebiryjczyka, do tego był bardzo chudy, z długimi ramionami i nogami. Spod jego zwęglonej, spalonej skóry wychodziło czerwone mięso. Patrzyliśmy na niego ukryci w zaułku, nie wiedząc, co uczynić.

Kiedy stwór dźwignął się na nogi, na plac wbiegło nagle kilku ludzi z bronią w ręku, zatrzymali się na jego widok osłupiali, a on otworzył nagle oczy pełne żaru, a potem paszczę i wydał z siebie ten przerażający, niesłyszalny ryk, ukazując wnętrze ust rozżarzone jak wnętrze pieca i prychając snopem iskier. A wtedy wszyscy tamci ludzie w jednym rozbłysku zamienili się w popiół. Potwór odwrócił się i poczłapał w górę ulicy, zostawiając za sobą wypalone w kamieniu ślady.

Uciekaliśmy zaułkami, potem po murze, a nad naszymi głowami przelatywały kolejne takie czarne kule, ledwo widoczne na tle ciemnoszarego nieba.

Potem znowu biłem w bęben, chyba na tym samym donżonie co poprzednio, a później siedzieliśmy skuleni na murze, patrząc, jak potoki wody omywają ulice, wlokąc ze sobą śmieci, trupy, jadowite kraby i miotające się wśród wizgu topionego żaru oraz kłębów pary ogniste potwory.

Pierwsze wrogie okręty wdzierały się do portu, ostrzeliwując z bliska baszty chroniące wielki łańcuch. Nasze pociski spadały na nie gradem ze wszystkich machin w grodzie. Strzelaliśmy z kusz w tonące, spowite ogniem galery, kryjąc się za pogruchotanym brzegiem muru oporowego, aż nadeszli ustawieni w czworobok kusznicy Bracia Drzewa i nas zmienili.

Odparliśmy tamten atak, pamiętam.

Na jakiś czas.

Spałem gdzieś wprost na kamieniach, osłonięty załomem muru, tuląc do siebie kuszę jak ciało kochanki.

Potem chyba znowu był dzień, choć nie jestem tego pewien, bo wszystko spowite było w półmroku.

Stałem przy bębnach na wieży, kiedy z nabrzeżnych fortów zaczęli docierać pierwsi żołnierze. W porąbanych zbrojach i poobijanych hełmach, wlokący kuśtykających rannych, wspierający się na mieczach i włóczniach niczym na kulach, owinięci w przekrwione szarpie.

Potem, pamiętam, zrobiło się trochę jaśniej, a ja stałem na szczycie góry, powyżej Lodowego Ogrodu, na wschodnim murze wybudowanym na grani. Pomagaliśmy rozbitym załogom fortów przechodzić wąską, pozostawioną dla nich ścieżką, niektórzy padali na schodach z wyczerpania i ran. Nosiliśmy ich na płaszczach na wozy i w sinym świetle widać było, że nad wschodnim wybrzeżem wzbijają się w niebo słupy ciężkiego dymu nachylone od wiatru.

Pomagałem nosić jakieś beczki i układać je przy wielkich katapultach. Ze środka dobiegał dziwny buczący dźwięk, ale balistarzy śmiali się tylko, kiedy pytałem, co jest w środku.

- Coś lepszego od smoczej oliwy - powiedział jeden z nich. - Ale nie radzę ci zaglądać.

Potem znów stałem przy Ulfie, tym razem nie na wieży, lecz na jednym z donżonów wpasowanych w grań nad urwiskiem. Wokół kręcili się gońcy, a Nitj’sefni wydawał jeden rozkaz za drugim.

Daleko na równinie widać było, jak nadchodzą Węże. Maszerowali szerokimi kolumnami, przypominającymi pochód mrównic. Z tej odległości były to tylko ciemne smugi, ledwie widoczne na wzgórzach, a potem zniknęli przesłonięci przez lasy, wyglądające stąd jak poszarpany kobierzec.

Gdzieś daleko w dole rozległo się zawodzenie pocisków i z morza nadciągnęły kolejne szyki okrętów idących prosto na port. Wszystkie machiny Lodowego Ogrodu znów zaczęły strzelać i z tej odległości strugi dymu za pociskami wydawały się cienkie niczym nitki.

Ja jednak czekałem po drugiej stronie na murze za jeziorem i bardziej obchodziło mnie to, co działo się na równinie. Tam bowiem widać już było Węży wychodzących z lasu, tak daleko, że pojedynczy woje wydawali się mało dostrzegalni. Zauważyłem jednak, że sprawnie ustawiają czworoboki i maszerują przed siebie.

Po dwóch długich wodnych miarach zbliżyli się tak, że z trudem można było wypatrzyć pojedynczych ludzi i bardziej domyślić się, niż zobaczyć, gdzie stoją jeźdźcy w swoich smoczych zbrojach, gdzie piechota, a gdzie ustawione w długi szyk te okryte pancerzem przysadziste potwory. Stali tak przez jakiś czas, a potem zobaczyliśmy, jak w lesie zaczynają padać drzewa. Jedno za drugim, całymi rzędami, jakby coś czołgało się przez puszczę, wygniatając sobie drogę. Trzask i huk padających pni dobiegł do nas po jakimś czasie, ale całkiem wyraźnie.

Balistarzy siedzieli po drugiej stronie muru bez hełmów, korzystając z chwili spokoju. Przemywali twarz wodą, pili, ale nikt niczego nie jadł. Rzędem stały tam na trójnogach płaskie metalowe misy, pod którymi płonął ogień, lecz wypełniono je piachem z worków.

Dalej na dole, przy portach, trwała walka i wznosił się dym. Jeszcze więcej dymu. Byliśmy zbyt daleko, by słyszeć krzyk albo widzieć, co tam się dzieje. Był tylko dym spowijający nadmorskie dzielnice.

Grunaldi wychylił się za blanki i splunął na dół. Do równiny był najpierw mur, potem skalna ściana, a potem jeszcze nachylone zbocze. Dobre paręset kroków.

- Nie mam pojęcia, jak chcą tu wleźć - powiedział.

- Nie tędy. - Ulf pokręcił głową. - Tu będą nas tylko wiązać walką. Szturm odbędzie się przez usypisko, tam, gdzie była twoja ścieżka.

- Przecież tam jest teraz za stromo. Zwaliliśmy na ścieżkę lawinę.

Nitj’sefni wzruszył ramionami.

- Ale to najsłabsze miejsce.

Wychwyciłem mowę bębnów i poczułem, że serce staje mi w piersi.

- Porty upadły - powiedziałem. - Wycofują się za mur oporowy i zamykają wszystkie bramy. Amitraje lądują na brzegu.

Zapadła cisza, tylko drzewa padały w lesie z łoskotem.

- To tylko pierwszy mur - powiedział ktoś.

- Zawsze najpierw jest pierwszy. Potem oporowy, potem Kawerny i Kamienny Targ...

- Spokój! - warknął Ulf. - Jeszcze mamy coś do powiedzenia.

Gdzieś wysoko rozległ się przeciągły wrzask wywerny.

Drzewa wciąż padały z szumem koron, widać już było wyraźnie zbliżający się do nas pas gołej, zawalonej pniami ziemi, a w górze chmurę liści i chmary wrzeszczących ptaków. Nie dostrzegaliśmy tylko, co nadchodzi.

Patrzyliśmy na czworoboki wojowników Węży stojących spokojnie na równinie. Czekali na coś. Wzdłuż naszego muru nadbiegali ludzie w tunikach ze znakiem drzewa i głębokich hełmach, taszcząc kusze, łuki brzuszne i wszelką broń.

Ostatnie szeregi drzew runęły z trzaskiem i wreszcie zobaczyliśmy, co je zwaliło. Cztery wozy jadące jeden za drugim, na monstrualnych, jakby zębatych kołach i bez zaprzęgu. Sądziłem, że woły, czy co to tam było, musiały kryć się wewnątrz wozów, jak czasami robi się z zaprzęgami taranów. To jednak, co wyjechało, okazało się tak wielkie, że w środku zmieściłoby się całe stado wołów. Wozy były ogromne jak domy, i to nie byle jakie. Wydawało się, że zrobiono je z kutego żelaza, choć zupełnie bezkształtnie. Właściwie przypominały sterty przypadkowego żelastwa zwalone na kupę, niczym pozbierane wokół kuźni, tyle tylko, że monstrualne.

Wozy stanęły z tyłu, za czworobokami piechoty, w centrum szyku, i też ustawiły się w kwadrat. A potem wszystkie te piętrzące się na wysokość miejskiego muru rupiecie zaczęły się same poruszać, przesuwać i łączyć. Trzask, zgrzyt i łomot słychać było aż na murze.

- Oho! - powiedział Ulf. - Czyżby?

Nikt nie wiedział, o co mu chodzi. Kawały żelaza poruszały się jak żywe, podnosiły i z ogłuszającym szczękiem łączyły ze sobą pomiędzy wozami. Powalone pnie zaczęły się toczyć, łamiąc boczne gałęzie, po chwili cała zawalona drzewami przecinka wyglądała jak rzeka, którą ktoś spławia drewno.

- Taka wojna jest do rzyci - powiedział Ulf zmęczonym głosem. - Kombinujesz, człowieku, starasz się, a tu drzewa łażą i tyle.

Nadleciała druga wywerna. Zaczęła krążyć nad miastem z wrzaskiem wśród chmur, spowita w trzaskające błyskawice.

- Filar, nadawaj do wszystkich: puszczać latawce.

Pomyślałem, że źle usłyszałem. Ulf zobaczył mój wzrok i powtórzył. Teraz nabrałem pewności, że zwariował.

Byłem jednak sygnalistą i do mnie należało przekazywanie rozkazów, więc podniosłem pałki i zacząłem grać.

Okazało się, że przynajmniej dla innych było to zrozumiałe, bo nad miasto wzniosły się ciemne punkciki, coraz wyżej i wyżej, aż w końcu zawisły. W różnych punktach nieba nad murami. Sporo, lecz nie tyle, co u nas w wiosenne święto. Poza tym wszystkie wyglądały tak samo, miały kształt plastra miodu i ciemną, burą barwę, tak że właściwie nie było ich widać na tle burzowego nieba.

Na równinie pnie przypełzły do czworoboków piechoty i wsunęły się między szeregi, widać było, że Węże krzątają się wokół nich jak mrównice.

Wywerna znowu wydała z siebie upiorny pisk i migocząc skaczącymi w jej w paszczy piorunami, runęła na miasto. Widziałem, jak pikuje w dół, a potem wyrównuje lot wzdłuż muru oporowego.

I nagle zobaczyłem, jak zamienia się w kulę trzaskających błyskawic i znika, pozostawiając obłok ciężkiego, czarnego dymu. Wiatr przyniósł znad miasta echo zwycięskiego ryku z setek gardeł.

- Latawce puszczono na miedzianych drutach uwiązanych do żelaznych kołków wbitych w ziemię, a pomiędzy nimi rozpięte były sieci z cienkiej miedzi - oznajmił Nitj’sefni. - Najnowszy pomysł Fjollsfinna. Najpierw zewrzeć, potem uziemić. Udało się, bo była na wpół niematerialna. To taki raczej aspekt burzy. Ale teraz nie ma już wywern. Jedna rzecz odfajkowana.

A potem nadeszli Węże i znowu żyłem jak w gorączce.

To nie była jakaś nieprzeliczona armia. Kiedy stali w rozwiniętym szyku, uznałem, że patrzę na jakieś trzy binliki piechoty. Ale nieśli pnie drzew z kikutami gałęzi zmienione w drabiny, a gdy rzucali je na zbocze, przysiągłbym, że się wspinały po kamieniach, a potem zrastały ze sobą.

Żywe drabiny - co mogliśmy zrobić?

Nasze machiny zaczęły strzelać. Kamienne pociski spadały na dach z tarcz, które Węże nieśli nad głowami, i wybijały w nim wielkie dziury pełne krwawych ciał oraz pogruchotanego metalu.

Z tyłu cztery wozy połączyły się już kawałami żelaza i blachami o dziwnych kształtach i powstawał nad nimi szeroki stożek, który wciąż rósł, przemieniając się w jakby donżon pełen wystających krawędzi i kolców. Wciąż coś się tam ruszało, trafiało na siebie i obracało, wznosząc się coraz wyżej. Kilka naszych pocisków trafiło w tę żywą budowlę, lecz bez większego efektu. Jeden bok obrósł huczącymi, ziejącymi czarnym dymem płomieniami, a wieża nadal ogromniała.

Okryte tarczami czworoboki podchodziły kolejno pod zbocze, rzucając pnie, które wspinały się po skałach, łącząc się gałęziami, ale Ulf sprawiał wrażenie, że wcale mu to nie przeszkadza.

Nasze machiny strzelały gdzieś z tyłu; pociski, głownie, pakunki z sieci pełne kamieni przelatywały nad naszymi głowami i rozwijały się, a złomki spadały gradem na czworoboki Węży, wgniatając i dziurawiąc tarcze, roztrzaskując hełmy i kości. Kiedy powracali po kolejne pnie, zostawiali za sobą całe połacie trupów i wijących się niemrawo rannych.

Dziwaczne drabiny splatających się ze sobą pni podeszły już na skalny klif i wydawało się, że wkrótce dosięgną muru, lecz Ulf nadal się tym nie przejmował. Oddziały Węży tam, w dole, nadchodziły i odchodziły, a wokół spadały pociski, zamieniając się w słupy ognia albo wybijając dziury w ziemi i miażdżąc wszystko na drodze. Jedna z kamiennych kul, odbijając się od ziemi jak piłka, uderzyła wprost w idący czworobok i wybiła w nim korytarz, wyrzucając w górę strzępy ludzkiego mięsa oraz chmurę rozpylonej krwi.

Kiedy patrzyłem na nich z góry, wydawało mi się, że jest w Wężach coś dziwnego. Usiłowali się uchylać na widok nadlatującego pocisku, ale poza tym krzątali się zupełnie bezmyślnie, całkiem jak owady, nie zwracając najmniejszej uwagi na ginących wokół towarzyszy. Przychodzili, rzucali pnie i odchodzili po następne.

Po jakimś czasie ich dziwaczne drabiny wzniosły się ponad klif i zaczęły sięgać podstawy muru, a oni ciskali u podnóża kolejne.

Żelazna wieża wciąż rosła, ze szczytem, na którym jakieś elementy pojawiały się, obracały, przechylały i łączyły ze sobą. Było w tych ruchach coś takiego jak u morskiego stwora przebierającego okrytymi pancerzem mackami. Stawała się coraz wyższa i wydawało mi się, że za małą wodną miarę sięgnie wysokością korony muru.

Czekaliśmy, siedząc za blankami, z naciągniętymi kuszami w rękach, ale rozkaz nie padał. Grunaldi ruszał szczękami jak koń, żując pasek suszonego mięsa. Spalle ciągnął osełką po ostrzu miecza, które wydawało z siebie przeciągły zgrzyt. Warfnir czyścił szmatką buty i wciąż cmokał z niezadowoleniem. N’Dele nucił coś pod nosem. Benkej siedział oparty o mur, z kuszą pomiędzy kolanami i wyglądał, jakby drzemał. Sylfana stała oparta o ścianę i kręciła młynki mieczem. Ulf patrzył na równinę, jakby na coś czekał, i pykał z fajki.

Drabiny urosły i wspierały się już o mur w połowie wysokości, brakowało może dwóch długości średniego pnia, żeby sięgnąć blanek.

Węże ruszyli. Mniej więcej połowa puściła się biegiem, ustawiając bardzo wyciągnięte szyki na wprost każdej drabiny, jakby morski potwór wypuścił macki.

- No dobra, szykować się - oznajmił Ulf.

Wstaliśmy, a wraz z nami wszyscy inni na murze. Głównie ze znakami drzewa na tunikach, ale widziałem też Kirenenów oraz zwykłych żeglarzy w codziennych kaftanach i swoich własnych pancerzach. Wszyscyśmy mieli jednak kusze oraz te drewniane gastra-coś-tam, napinane o mur, które Fjollsfinn wymyślił jako broń dla mieszkańców.

Węże ruszyli z wrzaskiem, okrywając się od góry tarczami, i zaczęli pełznąć pod górę, w zawody z pniami, które sunęły obok.

- Czekamy - powiedział Ulf.

- Dopóki są tak nisko na dole, wystarczy, że spluniesz, a przedziurawisz tarczę - zauważył Grunaldi.

- Nie po to pozwoliłem im zbudować te kretyńskie drabiny, żeby mieli z tego pożytek - odparł Ulf zagadkowo. - Goniec do mnie. Szykować prażnicę.

Goniec wskoczył na kuca i popędził na drugi koniec muru. Ulf patrzył na wspinających się Węży i zaczął poświstywać.

Najpierw były to maleńkie sylwetki pełznące na końcu traktu ze sczepionych ze sobą pni. Malutkie jak mrównice. Ale wkrótce widzieliśmy już znak Tańczących Węży na tarczach, zacięte twarze pod hełmami, a w końcu słyszeliśmy sapanie, kiedy chwytali się kurczowo gałęzi, skrzypienie pasów i szczęk pancerzy.

- Czekać - powiedział znowu Ulf, więc czekaliśmy.

Na drabinie, która była pode mną, jeden ze wspinających się stracił nagle równowagę i poleciał w dół w zupełnej ciszy. Nie krzyczał, słyszałem szum powietrza, kiedy spadał, a leciał dobre pięć uderzeń serca, zanim trafił głową w zbocze i zaczął koziołkować, a w końcu roztrzaskał się na piargu z łupnięciem, które usłyszałem aż na górze.

A w końcu znaleźli się tak blisko, że widziałem oczy tego, który wspinał się pierwszy, a potem ciągnące się na dół kolumny z pni oblepione ludźmi. Może nie to, że mógłbym mu podać koniec włóczni, ale długiej piki piechoty na pewno.

- No dobra - zdecydował się Ulf. - Trąb.

Grunaldi wzruszył ramionami i zadął w róg.

Z lewej strony muru na bastei dwóch ludzi przecięło sznury i wielka kamienna przeciwwaga runęła w sztolnię w głąb góry, ciągnąc za linę przełożoną przez wielki blok. Ta napięła się i szarpnęła łańcuch ciągnący się wzdłuż muru, uczepiony prażnicy - okutego, wielkiego tarana wyciosanego z grubego pnia ze sterczącą w bok kosą, który wisiał na jeszcze jednej linie przełożonej przez ucha na jego grzbiecie. Prażnica pomknęła wzdłuż muru z przeraźliwych wizgiem i grzechotem, z liny podniósł się dym, a taran zaczepił po kolei wszystkie drabiny, przewracając je na bok, łamiąc i strącając w dół z trzaskiem gruchotanego drewna i łomotem belek. W dół zbocza leciała lawina grubych drzazg, kamieni i obijających się o ściany ciał.

A potem zapadła cisza, tylko u stóp stoku wzbił się pył, przesłaniając sterty zmasakrowanych szczątków. Przed nimi stali kolejni, którzy czekali na dostęp do drabin i patrzyli w górę, zadarłszy głowy, a po chwili wydali z siebie wrzask wściekłości.

- Walić w nich - nakazał Ulf. - Ze wszystkiego.

Strzelaliśmy prosto w tych stojących i ryczących, w trupy stłoczone u stóp góry gdzie popadnie. Nad naszymi głowami przelatywały pociski i rozpadały się w chmury kamieni.

Tamci padali, rozpierzchali się i usiłowali uciekać z drogi nadlatujących kul. To był jeden chaos, a wrzosowisko u stóp góry zaścielały leżące sylwetki. Z pochylni sypały się odłamki skalne, jak wodospady. Podniósł się łoskot i chmury pyłu.

Ulf świsnął przeraźliwie przez zęby i skinął do jednego z balistarów. We dwóch przełożyli żelazny kół przez ucho pod naszymi nogami i odsunęli kamienną płytę, odsłaniając dziurę prowadzącą w dół, coś jakby studnię. Wlali tam dwie beczki smoczej oliwy, a potem szarpnęli dźwignię. Kamienna kula wielkości melona potoczyła się po korycie i wpadła do studni, po czym zniknęła. Wyjrzałem za parapet muru, ciekaw, co ma z tego wyniknąć, kiedy u stóp góry rozległ się huk, wystrzelił stamtąd płasko najpierw kłąb piachu, który zasłaniał wylot, a chwilkę później długi na strzał z łuku płomień smoczej oliwy, trafiając prosto w gromadę Węży. Rozbiegli się na wszystkie strony, okryci płomieniami, ale zdumiało mnie to, że nie krzyczą.

- Jeszcze dwie, na sucho - powiedział Ulf. Balistar dwukrotnie przełożył dźwignię i dwie następne kule znikły w otworze, jedna po drugiej, a po kilku uderzeniach serca wystrzeliły z dolnego otworu, mknąc z gwizdem płasko nad wrzosowiskiem i roznosząc wszystko na drodze.

Kiedy opadł pył, wrzosowiska płonęły, a wszędzie leżały nieruchome ciała.

Wieża nadal rosła ze szczękiem i zgrzytem, teraz na jej szczycie kawałki żelaza układały się w coś kulistego, co wypuszczało z siebie kolejne części wysuwające się w naszą stronę. Wyglądało na to, że to jakaś wieża oblężnicza albo coś podobnego, tylko stworzona imionami bogów.

Z tyłu, poza zasięgiem naszych machin, stały czworoboki Węży, które dotąd nie brały udziału w ataku. Teraz jednak zaczęły się przemieszczać, a w końcu naprzód ruszyła jazda, która otoczyła te przysadziste blaszane potwory, które Ulf nazywał krabami, i poprowadziła je do ataku.

Tym razem nie na mur, ale na usypisko, którym zablokowaliśmy ścieżkę. Widać było, jak idą, kołyszą się na boki, chrzęszcząc płytami pancerzy, niczym prawdziwe kraby.

- Sygnał do baterii, niech ładują beczki - rozkazał Ulf. - Naciąg do pierwszej karby.

Odegrałem sygnał, a potem znowu czekaliśmy, a kraby nadchodziły. Jeźdźcy podprowadzili je do usypiska, ale potem trzymali się z tyłu w bezpiecznej odległości.

- Puszczaj! - rzucił Nitj’sefni.

Pociski wyleciały znad zbocza, przeleciały nam nad głowami i roztrzaskały się jeden po drugim pomiędzy wspinającymi się na kamienie, zbitymi w gromadę krabami, wyrzucając z siebie tylko słabo widoczne chmury jakby jakiegoś pyłu. Poza tym, że niektóre kraby poprzewracały się i być może, trafione bezpośrednio beczką albo strzaskanymi klepkami, odniosły jakieś rany, przez kilka chwil nic się nie działo.

A potem nagle wszystkie zaczęły miotać się jak oszalałe, wydając upiorne wycie, staczać ze zbocza i siekać wokół siebie krzywymi ostrzami, które miały zamiast rąk.

- Nie znam nazwy - powiedział Ulf. - Ale to owady wielkości palca, które bardzo żądlą. Obecnie naprawdę wkurzone.

Na dole wybuchł chaos, jeźdźcy puścili się galopem do swoich linii, kilku zwaliło się w pędzie z siodła, ich konie rozbiegły się z dzikim rżeniem, a kraby zamieniły się w miotające się na oślep stado. A potem stało się coś dziwnego. Kraby zaczęły się przewracać i wyglądało na to, że umierają. Zwalały się jeden po drugim z chrzęstem blach, podwijały pod siebie nogi i nieruchomiały. Zaraz też zaczęły się otwierać jak wrzucone do wrzątku muszle, odsłaniając lśniące od śluzu niebieskawe wnętrza. Te zaś pękały, uwalniając chude i blade drobne ciała. Które pełznąc niezdarnie, poczołgały się w różnych kierunkach.

W środku były dzieci.

Miałem tego dosyć. Miałem dosyć Czyniących i świata, w którym wojny toczy się w taki sposób. Przeżyłem po prostu zbyt wiele okropności i zbyt wiele szaleństwa naraz. Dlatego mój dziad otoczył uroczyska strażą i dlatego zabijał za używanie imion bogów.

Dzieci zakute w stal i zamienione w potwory...

Co mogliśmy zrobić?

Tak czy owak, zasłaliśmy równinę ciałami, ale Węży została mniej niż połowa. Jeśli zaatakują, znów zaczniemy strzelać i pozabijamy ich wszystkich. Lodowy Ogród musi się obronić.

Tak wtedy myślałem.

Wieża przestała się już składać i teraz wznosiła się na wysokość naszego muru, a wieńczyła ją żelazna głowa potwora, taka sama jak przyłbice, które nosiła jazda Węży. Łeb podobny do gadziej czaszki, z wysuniętą zębatą szczęką z lśniącej stali.

Głowa poruszyła się na boki, a potem wydobył się z niej dudniący, grzmiący okrzyk, który brzmiał: „Łazarzu, wstań!” i przetoczył się nad równiną, a potem wrócił odbity echem od lasu.

- Patrzcie! - zawołał N’Dele, wskazując w dół.

Wszędzie, na całej równinie, ciała Węży zaczęły się poruszać. Najpierw niemrawo, a potem żwawiej podpierać ramionami i wstawać na nogi. Nie wszyscy. Ci, którzy mieli strzaskane ciała, oderwane głowy albo zostali zmiażdżeni lub rozerwani na strzępy, nadal leżeli nieruchomo, ale wstawali przeszyci strzałami, tacy, którym z tułowi sterczały oszczepy albo mieli oderwane kończyny. Wstawali też tacy, których ciała nadal płonęły. Wielu. Zbyt wielu.

Milczeliśmy.

Wstawali i macali ziemię wokół siebie w poszukiwaniu broni. Widać było, że nie robią tego na ślepo, lecz starają się znaleźć coś, co nie jest połamane ani pogięte i nadaje się do użytku.

- Co to znowu ma być?! - zapytał Ulf z irytacją w głosie.

- Maiti suenda - odpowiedział N’Dele. - Martwi, którzy chodzą.

Nocny Wędrowiec z wściekłością uderzył dłońmi o uda.

- Tak się nie bawię! No przecież to, perkele, szlag może trafić. Ukręcił sobie żywe trupy? No, jak tak można! Jak je można zatrzymać? Tylko uważaj, jeśli powiesz, że nijak, bo już i tak nie żyją, zrzucę cię na dół.

N’Dele wzruszył ramionami.

- Odcinając głowę albo przecinając mlecz w plecach. Po jakimś czasie i tak umrą, ale kiedy, to już zależy, jak dobry jest nchavo, a ten chyba nieźle sobie radzi. Wydaje mi się, że to ci wszyscy, których zabiliśmy już wcześniej, dlatego posłał ich na pierwszą linię. Maiti suenda nie czują bólu i pamiętają tylko o rozkazie, jaki im wydano. Mają też nadludzką siłę, ale zużywając ją, przyspieszają drugą śmierć. Jeśli będą walczyć i wspinać się po tym zboczu, pożyją tylko do jutra, a jeśli są we władzy silnego czarownika, mogą przeżyć nawet trzy dni.

Martwi wstający do walki. Chodzące trupy.

Co mogliśmy zrobić?

- Ogień? - zapytał Ulf rzeczowo.

- Tylko bardzo wielki ogień. Oblany smoczą oliwą może chodzić z godzinę.

- Dobra, graj: napinać machiny! A potem w stronę osypiska. Strzelać w głowę.

Maszerowali niepowstrzymanie i wspinali się na zbocze. Ludzi byśmy zatrzymali z łatwością, ale ich nie. Nie szli na oślep ani niezdarnie. Widziałem takiego, który złamał nogę, a potem wbił kości w siebie, by móc iść dalej. Spadały na nich kamienie i strzały, omiataliśmy ich strumieniami ognia. A oni płonęli, pełzli w górę i odgarniali głazy, staczając je na dół, by odsłonić przełęcz.

Skały spadały z hurkotem, wzbijając chmury pyłu, a oni szli wciąż naprzód, pod górę.

Strzelaliśmy z kusz, a oni wyrywali bełty z piersi i rzucali w nas. Czasem udawało się trafić w głowę i wtedy spadali na dół, ale to musiało być trafienie w czoło. Jednemu mój bełt wyrwał całą twarz od nosa w dół, razem ze szczęką, a on wciąż szedł na górę. Naciągałem, ładowałem i strzelałem, lecz nie mogłem trafić. Przeszyłem mu trzy razy pierś, szyję i bark, wyrywając żelazny naramiennik, a on wciąż szedł. A przy tym byli zwinni jak Kebiryjczycy, z łatwością wspinali się pod górę, jednym podskokiem przesadzali głazy wysokości człowieka.

A potem walczyliśmy w wielkim tłoku, spychając żywe trupy włóczniami z powrotem w dół, rąbiąc z bliska i strzelając prosto w twarze.

Widziałem, jak jeden został przeszyty włócznią, wydał wtedy z siebie wężowy syk, chwycił włócznię jedną ręką i szarpnął, porywając gwardzistę w powietrze, i cisnął go nad sobą w przepaść.

Walczyłem mieczem, zasłaniając się okrągłą tarczą Nocnych Wędrowców, i jednemu zdołałem obciąć głowę, ale taka sztuka udała mi się tylko raz. Ulf sunął jak tornado, co chwila wznosił swój dziwny miecz nad głowę, zastawiał się i przysiadał tak szybko, że nie dawało się nadążyć za nim wzrokiem, ale ich było wielu. N’Dele walczył plecami do Ulfa, wywijając dwoma szablami, doskakując i uchylając się, przypadając do ziemi albo tnąc z wyskoku.

Ja, Spalle, Benkej, Snop, Warfnir i Sylfana staliśmy tyłem do siebie w półkolu, tnąc uparcie po szyjach i rąbiąc po rękach. Znaleźliśmy dobre miejsce, zaparci o skalną ścianę, i nie mieli jak się dostać między skały, więc atakowaliśmy po trzech naraz, najpierw dwóch uderzało w ręce i nogi, a jeśli Wąż padał, trzeci odrąbywał mu głowę. A potem zrzucaliśmy ciała na następnych.

Tylko że oni wciąż nadchodzili, a my opadaliśmy z sił.

W końcu kilku przedarło się na drugą stronę przełęczy, nad jezioro, i rzucili się na balistarów. Tamci ledwo zdążyli dobyć mieczy, kiedy zostali dosłownie oblezieni przez Węży, biegliśmy im na pomoc, widziałem z daleka, jak wielki żywy trup o całym ciele pokrytym tatuażami chwyta człowieka, uchyliwszy się jednym ruchem przed cięciem, po czym unosi go nad głowę i ciska na łoże katapulty, a potem kopnięciem wyrzuca ramię, posyłając nieszczęśnika razem z pociskiem na drugą stronę góry i muru, wprost na własne pozycje.

A potem zagnali nas plecami do jeziora, staliśmy po kolana w wodzie, chroniąc między sobą Sylfanę, i biegło na nas co najmniej dwudziestu.

Nic nie mówiliśmy, mimo iż wiedzieliśmy, że to już koniec, wszyscy ledwie łapaliśmy oddech. Kiedy jednak umarli dobiegli do jeziora, nagle rozległ się głuchy wizg i tamci dosłownie zwalili się pod gradem bełtów. Było ich tyle, że przynajmniej niektóre rozłupały czaszki albo przebiły środek pleców.

 

Zobaczyłem na szczycie rzędy kuszników, którzy z muru wspięli się aż na grań, kolejni maszerowali parapetem muru na przełęcz, strzelając z trzech rzędów i podając od tyłu naciągnięte kusze, tak że co kilka uderzeń serca ich czworobok pluł gradem bełtów.

Potem znów pamiętam Ulfa i N’Dele, cofający się mur pleców gwardzistów, krzyk i ogień. Zebraliśmy się wokół Nitj’sefniego, opierając się mieczami o ziemię, dysząc ze zmęczenia i nie mogąc mówić, cali obryzgani krwią i okopceni dymem.

- Przełęcz padnie - ledwie co wyzipiał Ulf. - Załoga może cofać się wzdłuż muru, do umocnień Wschodniej Czatowni, ale my musimy do miasta. Muszę wejść na wieżę i zacząć czynić. Nie ma innego wyjścia. Kusznicy odeprą ich na moment, ale nie zatrzymają. Muszę zrobić z tym porządek.

Potem biegliśmy ulicami oświetlonymi pożarem. Co jakiś czas na niebie pojawiała się sycząca gałąź utkana z błyskawic i zawsze uderzała gdzieś w miasto. Wydawało się, że ktoś kieruje nimi celowo.

Czyniący władający błyskawicami...

Co mogliśmy zrobić?

Hałas bitwy i łoskot gromu przetaczały się pustymi zaułkami, aż wpadliśmy na jakiś plac, gdzie stało wielu mieszkańców w różnym wieku, w tym kobiety i dzieci. Na placu znajdowały się też wozy taborowe, a strażnicy miejscy rozdawali mieszkańcom miecze i hełmy. Stanęliśmy tam, a strażnicy dali nam chochlę i beczkę wody, byśmy mogli się napić.

Opodal jakiś chłopak, może dwunastoletni, szarpał się z zatrzaskiem miecza. Wyjąłem mu ostrze i podałem.

- Pochwę zostaw - powiedziałem. - Nie przyda ci się, ale weź koniecznie hełm.

Posłaliśmy dzieci na mury.

Co mogliśmy zrobić?

Biegliśmy dalej, a N’Dele oglądał się co chwila za siebie.

- O co chodzi? - zapytał Ulf.

- Ktoś za nami biegnie.

Rzeczywiście, słyszeliśmy tupot, a potem u wylotu uliczki pojawiło się trzech ludzi. Bardzo wysokich ludzi, o miedzianej skórze pokrytej tatuażem jak u Węży, z czego jeden nie miał ramienia, drugi miał ślady trzech pchnięć w pierś, a trzeci bełt sterczący z samego środka tułowia.

- Nie powstrzymacie ich - powiedział N’Dele. - Nie dlatego, że to Kebiryjczycy, ale dlatego, że są narzędziem Sudżu Kadomle. Nie wiem, skąd się wzięli u króla Węży, ale teraz mają inny rozkaz niż reszta. Idą za nami od przełęczy, wszędzie, gdzie ja pójdę, tam podążą. I nie umrą, dopóki ja żyję.

Upiory na widok Aligende wyszczerzyły zęby spiłowane ostro jak u leoparda, a nad mętnymi, martwymi oczami otworzyły im się drugie, mniejsze, płonące upiornym światłem.

- Co chcesz zrobić, askaro?! - zapytałem ostrym tonem, bo poczułem, jakby moje płuca wypełnił ołów.

- Zatrzymam je - odparł spokojnie, wyjmując swoje szable. Przesunąwszy dłonią po zakrwawionych głowniach, zaczął kreślić na piersi rzędy znaczków. - A potem do was przyjdę.

- Nie! - wrzasnąłem równocześnie ze Snopem i Ulfem, ale N’Dele już biegł.

- N’duna, agana! - krzyknął i uchylił się przed pierwszym cięciem, przetoczył po bruku i skoczył na przeciwnika.

Rzuciliśmy się za nim, lecz wtedy jeden z maiti suenda wydał z siebie przeraźliwy dźwięk i pomiędzy nami wyrosła nagle ściana huczącego ognia.

Ciągnęli mnie za krawędź pancerza na karku, a ja wyrywałem się i wykrzykiwałem imię N’Dele. Gdzieś z tyłu słyszałem szloch Sylfany.

N’duna, agana.

Żegnaj, przyjacielu.

Co mogłem zrobić?

Nie wiem, jak dotarłem do Wieży Szeptów. Pamiętam jakieś ulice, krzyki, ktoś biegł, błyskawice syczały nad miastem.

- Będę na górze - powiedział Ulf. - Pójdzie ze mną tylko Filar i tylko na chwilę, bo będę tam czynił, a to może być niebezpieczne. Nie wiem, co się stanie, ale muszę ich powstrzymać. Nie będę wtedy wiedział, co się dzieje pod wieżą, więc wy musicie dopilnować, żeby nikt tu nie wszedł. Nikt, rozumiecie? Rozstawcie się na dziedzińcu i pilnujcie wejścia.

Zamilkł i wziął głęboki oddech.

- To... może być wasze ostatnie zadanie jako Nocnych Wędrowców. Ale jest najważniejsze. Potem albo wojna bogów się skończy i zaczniecie normalnie żyć, albo to, co dziś widzieliście, to będzie nowe oblicze świata.

Sylfana otarła oczy pięścią, rozmazując sadzę po policzkach, a potem wyjęła miecz.

Ulf zawahał się w drzwiach, odwróc


Date: 2016-01-03; view: 575


<== previous page | next page ==>
Rozdział 12 Ogień i mgła 6 page | Rozdział 15 Pojedynek na Wyspie Śmierci
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.035 sec.)