Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






Rozdział 10 Żuraw powraca 5 page

Wartownik stał wyprężony i wygięty do tyłu, usiłując sięgnąć ręką do drewnianego promienia wystającego mu z pleców. Druga strzała przeszywała jego szyję na wylot, pyszniąc się z jednej strony farbowaną brzechwą. Zakręcił się z rozrzuconymi ramionami, na czubkach butów i nim upadł, wydawało się, jakby tańczył. Jego kolega nie zdążył wstać, złamał się w modlitewnym ukłonie i został tak pochylony, mierząc w niebo trzema pierzastymi brzechwami. Spośród śpiących większość pozostała nieruchomo, tak jak przedtem, jakby naprawdę zmienili się w worki, tylko teraz naszpikowane strzałami. Kilku zwijało się na ziemi, wyjąc, mnąc w garści przemoczone od krwi koce i orząc żwir podeszwami butów. Ledwie paru zdołało zerwać się na nogi, jeden, kuśtykając na zranionej nodze, doskoczył do własnego łuku, odwrócił się ku zboczu i wypuścił strzałę na oślep, mimo że w tej samej chwili sam miał dwie w piersi, drugi rzucił się przed siebie, nie zwracając uwagi na przebijające go pociski. Kiedy dopadł do krabów, pełznąc już na czworakach, z jego barku, boku i środka pleców sterczały trzy brzechwy, kiwając się za każdym oddechem. W końcu zwinął się w kłębek jak robak, a otwarta kłódka wypadła mu ze śliskich od krwi palców. Łańcuch z grzechotem wyślizgnął się z kutego kółka wbitego w skałę, niczym wąż.

W tym momencie powietrze znów zawyło, dźwiękiem jak przelot stada stalowych jaskółek, i na skały spadł kolejny deszcz strzał z upiornym grzechotem grotów dziobiących kamienie, żwir i żywe ciała. Trzy kraby miotały się z wrzaskiem wokół, tnąc ostrzami nadlatujące strzały i krzesząc pęki iskier na kamieniach, a pociski odbijały się od ich blach, tylko ten czwarty zapadł się w sobie niczym rozdeptany, a w dziurach wybitych w stali tkwiły dwa znacznie krótsze, lecz masywniejsze bełty o brzechwach wyciętych ze skóry, niemal nie wystając na zewnątrz.

Rozległ się miarowy, powtarzający się terkot zapadek i kolejny stwór zatrzymał się pod naporem bełtów, które wbijały się poprzez blachy, wgniatając je do środka z siłą, która wstrząsała opancerzonym ciałem. Trzeci został trafiony kotwiczką, która odbiła się między skały, potem kolejną, i ta zaczepiła się już między płytami pancerza, gdzieś z boku w przepaść runął głaz opleciony łańcuchem, który napiął się i powlókł wydające przeraźliwy pisk, siekające ostrzami kos stworzenie za krawędź zbocza, a potem w dół, z ogłuszającym łoskotem blach.



Ostatni krab rzucił się w beznadziejnej szarży pod górę, ale wtedy na jego przednim pancerzu rozbryznął się gliniany pocisk, za dwa uderzenia serca zamieniając go w oślepiającą kulę ognia, która potoczyła się w dół zbocza. Krab otworzył się nagle, gubiąc bezwładne, blade i wychudzone ciało, po czym runął w przepaść, hucząc warkoczem ognia i iskier.

Pośrodku pobojowiska, które przed momentem było obozem, klęczał ostatni z Węży, spowity w poczerniałą zbroję. Mimo wszystko kilka strzał z całego pęku, jaki w niego trafił, znalazło drogę pomiędzy płytami pancerza. Wąż klęczał i wydawał z siebie przeraźliwy ryk gniewu i rozpaczy. Klęczał z rozrzuconymi na boki ramionami, a potem oparł jedną stopę na ziemi i próbował stanąć. Trzy bełty miotnęły w niego jeden po drugim z hukiem przebijanej blachy i podrzucając nim w miejscu, ale nadal się podnosił. Wstał w końcu i przestał ryczeć, za to na jego dłoniach z trzaskiem zaczęły tańczyć błękitne płomyki. Otworzył usta, ale zamiast wykrzyczeć klątwę, prychnął tylko krwią i runął na twarz z blaszanym łomotem. Płomyki na jego dłoniach zgasły.

 

Zapanowała cisza.

A potem rozległ się chóralny, ogłuszający odgłos krakania, jakby masakra ściągnęła wszystkie kruki z okolicy. Niedobici wykrzykiwali górom swoją zemstę i swoje zwycięstwo.

Opuściłem kuszę i wstałem, by spojrzeć z góry. Droga na przełęcz była otwarta. Nie chciało mi się krzyczeć. Chciało mi się napić wody.

Dźwięk rogu odbił się od ponurych skał, grzęznąc wśród oparów cuchnącej mgły i szeptów, a potem wrócił wielokrotnym echem.

Staliśmy i czekaliśmy w ciszy, z sercem bijącym w piersi. Zagrałem jeszcze raz i nie miałem innego wyjścia, tylko ruszyć pomiędzy mgły i widziadła, wśród sterczących wszędzie skał i jeziorek, w których bulgotała smrodliwa woda.

Szedłem i szedłem, a w każdej chwili wijące się wokół chmury mogły sięgnąć po mnie tysiącem koszmarów, od których bym oszalał i rzucił się sam do paszczy góry. Szedłem i modliłem się do Stworzyciela, do Idącego pod Górę, a także do Ulfa i jego nadaku. Nic się jednak nie stało i w końcu dotarłem do okrągłego placu otoczonego skalnymi stożkami. A potem stanąłem pośrodku i czekałem, aż odwrócą się do mnie i uwolnią podobne do poczwarek istoty, spoglądające na mnie ciemnością swoich tunelowych kapturów.

- Kim jesteś, że niepokoisz Szepcących do Cieni? - zapytał któryś.

- Jestem tym, którego przysłało Skrzydlate Oko - odrzekłem, jak kazał Ulf, i czekałem.

- Ten, który chce rozpętać wojnę Pieśniarzy. Ten, który sprowadzi zagładę. Ten, który przemierza sny jako głowa ze skrzydłami. Dostaniesz Robaka, ale zasady zostały te same: musisz nakarmić Górę.

- Nakarmię. Teraz wrócę ze swoimi ludźmi. Odsuńcie koszmary i otwórzcie przejście przez Kamienne Kły.

Jeden z nich bez słowa uniósł rękę i wskazał na przełęcz długim, krzywym palcem. Mgły natychmiast rozstąpiły się i uciekły pod skały otaczające płaskowyż niczym korona.

Wozy, które od świtu holowaliśmy na górę, mozolnie, krok po kroku, walcząc o każdy obrót koła, już czekały. Skinąłem głową.

Tu się rozdzielaliśmy - Wędrujący Nocą i Niedobici.

Snop uścisnął każdemu przedramię i kark, po czym wygłosił kilka cichych słów. Na koniec stanął przed Hjorwardim.

- Druhu, teraz odejdę, ale niebawem wrócimy, wiodąc wielu. Jeśli jednak nie, będziesz wiedział, co robić dalej. Czynię cię styrsmanem po mnie. Kryj się w górach, uderzaj i odskakuj. Bądź niewidzialny i zabójczy niczym skorpenica. Niczego więcej cię już nie nauczę, ale wystarczy twój rozsądek. Jeśli zaś się nam powiedzie, wszystko się zmieni, a Węże zostaną pobici.

Pożegnaliśmy się, a potem oni ruszyli w dół, a my przez przeklętą dolinę pełną mgieł i oparów wprost ku dziwacznej półżywej skale w kształcie ściętego stożka, o schodach zbyt wielkich dla ludzi, która kryła jaskinię Robaka.

Kiedy dotarliśmy już do cuchnącej jamy kryjącej paszczę Góry, musieliśmy najpierw zabić onagery, które ciągnęły wozy, i wszystkim nam czyn ten wydał się przykry i haniebny, mimo że tego ranka każdy z nas zabił kilku ludzi. Biedne zwierzęta jednak nie uczyniły nikomu nic złego i niczemu nie były winne prócz tego, że musieliśmy nakarmić Żarłoczną Górę.

Potem wrzuciliśmy do jamy trupy wszystkich zabitych Węży, a potem zaczęliśmy staczać beczki i po odbiciu denek wylewać do jamy całe potoki zgniłych ryb, posiekanych i zbitych w cuchnącą masę, żeby zmieściło się ich jak najwięcej. Powietrze zrobiło się aż gęste od smrodu i musieliśmy obwiązać twarze chustami, a mimo to wymiotowaliśmy.

- Mają być ludzie - odezwał się Szepcący do Cieni, który pojawił się nie wiadomo skąd i łypał na mnie otworem kaptura. - Człowiek za człowieka. Tym chcesz nakarmić Górę? Onagerami i zgniłymi rybami? Oraz kilkoma trupami?

- Góra zostanie nakarmiona - powiedziałem, odstawiając pustą beczkę, podczas gdy przeklinający pod nosem Njorvin i Benkej staczali z wozu kolejną. - Zaś Skrzydlate Oko, które lata wszędzie i wie wszystko, twierdzi, że kłamiesz. Góra je wszystko, co kiedykolwiek żyło, bo dla niej to magiczny pokarm zwący się „beomassa”. Przedwieczni nie karmili Robaka sobą, tylko tym, czego nie potrzebowali, choćby i gnojem albo drewnem. I nie „człowiek za człowieka”, bo Robak jest taki sam, czy wiezie jednego, czy tysiąc. Oko powiada, że na jednego człowieka wystarczy tyle „beomassa”, ile waży garniec piasku.

- Zobaczę, czy pojawi się światło - odrzekł na to. - Jeśli tak, Robak przybędzie dla was. Jeśli nie, nakarmicie Górę sobą.

Poszedł, a my karmiliśmy Żarłoczną Górę, po czym wrzuciliśmy same beczki i wyglądało na to, że zębatym paszczom nie robi to różnicy.

A potem stanęliśmy plecami do siebie, poluzowaliśmy miecze, unieśliśmy kusze i czekaliśmy.

Długo.



Date: 2016-01-03; view: 643


<== previous page | next page ==>
Rozdział 10 Żuraw powraca 4 page | Rozdział 11 Niewidzialny Tygrys
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.008 sec.)