Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






Rozdział 10 Żuraw powraca 1 page

Śmierci, matko ciszy,

nie dość ci już krwi?

Śmierci, siostro nocy,

kochasz ludzkie łzy?

Idź, mroczna tancerko,

bransolety ze szkła

i ofiarne paciorki

włożywszy za dnia.

Idź w ciemność osnuta,

opita szkarłatem,

wojnę, szloch i pożogę

poroztaczać nad światem.

(Ballada kireneńska)

 

Tamta wiosna w Lodowym Ogrodzie był to dziwny czas. Czas, w którym czuło się zmianę wiszącą w powietrzu, a przynajmniej ja to czułem. Ulf spędzał całe dnie na szczycie Wieży Szeptów, wracał stamtąd zmęczony i wymięty, na ostatnich nogach i wtedy wlókł się do swojej komnaty, by zapaść w ciężki, niespokojny sen.

Ponoć tam, na wieży, zapadał w trans i podróżował po świecie jako duch, by dowiadywać się wszystkiego o naszych wrogach. Jeśli to była prawda, znalazł zaklęcia czyniące z niego najlepszego zwiadowcę, o jakim świat słyszał. Zaczynałem rozumieć, jak niebezpieczne były uroczyska i zagubione na nich imiona bogów i dlaczego mój dziad karał śmiercią każdego, kto tylko spróbował wyciągnąć po nie ręce. Jasne, każdy dowódca chciałby mieć błądzące duchy jako szpiegów, ziejące ogniem potwory na czele atakujących oddziałów albo Czyniących zamieniających broń w rękach wrogów w jadowite węże. Tylko że wróg dążył do tego samego, a to zmieniało wojnę w starcie Czyniących i dawało im władzę, o której nie mógłby marzyć żaden dowódca, a świat, w jakim mogło za ich sprawą zdarzyć się wszystko, rychło zamieniłby się w ogniste piekło, gdzie nie istniałyby żadne prawa ani zasady i w którym nie dałoby się żyć. W takim świecie jedynym prawem byłby kaprys tego, kto byłby najpotężniejszy we władaniu imionami bogów i miałby ich najwięcej.

Ulf twierdził, że znalazł sposób, by używać imion tylko odrobinę, tak jakby dodawało się kroplę przyprawy do kotła. Tylko tam, gdzie to niezbędne, i tylko wtedy, gdy nie można osiągnąć celu innymi sposobami. Kiwałem głową, ale wiedziałem, że ani Nahel Ifrija, ani ten król Węży nie mają takich skrupułów, a poza tym wiedziałem, co może sprawić chociażby mała kropla wywaru z wściekiełki, nie mówiąc już o drętwej wodzie.

Ludzie Ognia też przyjmowali to niby spokojnie, choć wiedziałem, że wierzą, iż działanie za pomocą nienaturalnych sił i dziwnych wynalazków może sprowadzić na świat zagładę zwaną „martwym śniegiem”, i większość przerażało to, co robiliśmy.



A jednak przez krótki czas tamtej wiosny zaznawaliśmy czegoś w rodzaju spokoju. Był to czas słonecznych dni, błękitnego nieba i spokojnego morza. Krótko wcześniej wiosenne sztormy uspokoiły się i z naszego portu wypłynęły zimujące w Ogrodzie okręty, zmierzające z powrotem na Wybrzeże Żagli, których styrsmani nie mieli pojęcia, co zastaną w domu. Odczekaliśmy, by wypłynęło kilka z nich, a gdy sprawdziliśmy, że na pokładzie jednego znaleźli się trzej handlarze ryb z Kawern, Odokar Śnieżny Wiatr, Grunf Biegnący z Lawiną oraz Barald Koński Pot, port nagle został zamknięty.

Wybuchły krótkie, jednodniowe zamieszki, bowiem załogi chciały natychmiast płynąć do domu, ale do portów weszli Bracia Drzewa i uspokoili żeglarzy, zresztą w bardzo łagodny i uprzejmy sposób, bo zabito najwyżej trzech czy czterech, a reszcie wystarczyły razy dębowych pałek.

Potem Fjollsfinn przemówił do żeglarzy zgromadzonych na przystaniach i wytłumaczył im, iż na Wybrzeżu Żagli toczy się wojna, a oni zostali zatrzymani tylko dla własnego bezpieczeństwa. Przerywano mu za pomocą gwizdów, krakania oraz bojowych okrzyków, dopóki nie oznajmił, że zmuszony jest wziąć wszystkie okręty na służbę, z czego właściciele łodzi i styrsmani otrzymają po marce, zaś załogi po szelągu za każdy dzień służby dla Lodowego Ogrodu.

Żeglarze podzielili się na tych, którzy uważali, że stawka jest za niska z uwagi na to, jak bardzo im się spieszy, oraz na tych, którzy umieli szybko liczyć, a także na grupę styrsmanów, którzy byli zdania, że propozycja jest rozsądna i warto ją rozważyć. Odbyło się kilka bójek i pojedynków, a potem zapanował względny spokój.

Na Górnym Zamku dziedzińce zapełniły się ustawionymi w rzędy ludźmi w białych tunikach z czarnym znakiem drzewa, okładających drewnianymi mieczami obrotowe manekiny, ćwiczących z kuszami oraz nowymi urządzeniami do wyrzucania strzał, które przypominały arbalety, z tym że były od nich większe, tańsze i prostsze w budowie, a napinało się je, opierając o załom muru wystającą drewnianą część, którą wpychało się do wnętrza broni, a potem napierało na nią całym ciężarem, co zarazem naciągało duże, kute łuczysko z żelaza. Strzelało się z tego, stawiając podstawę o mur, a strzała mknęła bardzo płasko i dużo silniej niż ze zwykłego łuku, co więcej, łatwo było trafić nawet niedoświadczonym strzelcom.

Ludzie Ognia recytowali wszystko, co w Pieśni Ludzi mówiło cokolwiek o łukach, kuszach i urządzeniach miotających pociski, a potem godzinami wykłócali się, czy machina narusza porządek rzeczy, czy nie, nie bardzo mogąc dojść z tym do ładu.

Broń tę Fjollsfinn nazwał słowem, które rozumiał tylko on, a które wymówić mogłem jedynie ja i Ulf, a brzmiało ono „gastrafetes” albo bardzo podobnie. Ponoć w dawnych czasach w świecie za Morzem Gwiazd na nieboskłonie wymyślił je jakiś mędrzec, by nawet dzieci i kobiety niebędące wojowniczkami mogły stanąć na murach jego miasta i razić wrogów mocniej niż zawodowy łucznik.

W tamtym czasie patrzyłem na to wszystko niemal obojętnie, bowiem wszystkie te sprawy wydawały się zupełnie niedorzeczne w obliczu spokojnej tafli morza, błękitnego nieba i kwitnących wszędzie drzew. Na wyspie, na której stał gród, było cieplej niż gdziekolwiek na Wybrzeżu Żagli, więc kwitły łąki, wschodziły zboża, lasy dosłownie wybuchły liśćmi, kwiatami i śpiewem ptaków. Czułem się jak ktoś, kto przechadza się po ogrodzie i cieszy błękitem nad głową, podczas gdy na horyzoncie pojawia się czarne jak noc pasmo chmur i widać już w nim błyski.

W tamtym czasie mieszkańcy wiedzieli już, że miasto zostanie zaatakowane, a co wieczór zbierali się na placach, gdzie heroldowie mistrza Fjollsfinna opisywali im, jak Węże palą kolejne osady, jak przykuwają ludzi żywcem do częstokołów i oblewają smoczą oliwą, jak zakuwają dzieci w żywe zbroje, czyniąc z nich bezwolne stalowe potwory z kosami zamiast rąk, oraz jak prą w kierunku wybrzeża, ściągając okręty, od kogo się tylko da. Każda taka wieść wywoływała chóralne okrzyki zgrozy i gniewu, a pod wieczór wielu przybyszów tłoczyło się na pierścieniu murów, patrząc na południe i usiłując dostrzec cokolwiek od strony Wybrzeża, mimo że było tam tylko morze i pusty horyzont.

I stało się tak, że miejskie chramy były pełne ludzi i bardzo wielu zmieniło drewniany znak korabia na srebrne drzewo, a potem założyło tuniki z tym znakiem i wzięło do ręki żelazo.

Sam nie miałem wtedy wiele do roboty. Rano wraz z innymi Nocnymi Wędrowcami musiałem biegać po wyspie, ćwiczyć walkę, strzelanie i inne umiejętności tropicieli, a potem albo siedziałem przy wciąż otępiałym i milczącym Benkeju, albo snułem się po mieście i murach, wdychając zapach kwitnących krzewów, pływałem poza pirsem jednego z portów, popijałem piwo i zajmowałem się podobnymi głupstwami. Nie musiałem dokonywać niemożliwego, skradać się wśród nocy ani stawać z bronią w ręku przeciwko wielu. Tylko że przez cały czas nie omijało mnie przeczucie nadchodzącej zgrozy.

Parę razy poszedłem do Ulfa i poprosiłem, by dał mi coś do roboty, ale rzekł tylko, żebym odpoczywał, bo niedługo będę miał aż nadto zajęć.

Pewnej nocy Bracia Drzewa schwytali trzech mężów, którzy podpłynęli małym handlowym statkiem do umocnień awanportu i usiłowali odblokować koło trzymające wielki łańcuch. Na drugi dzień tłum zgromadzony na wybrzeżu patrzył, jak z wiatrem wypływa stary, zniszczony wilczy okręt na jednym małym żaglu, na którym wymalowano znak Tańczących Węży. Okręt był pusty i zdemontowano z niego wszystko, co tylko mogło się przydać. Kiedy odpłynął dość daleko, ale wciąż pozostawał widoczny, w zatokę, w której stał gród, wpłynęły idące szybko dwa wilcze okręty ze znakiem Drzewa na żaglu, które miały burty obite miedzianymi blachami, a w miejsce balisty strzelającej płonącymi oszczepami tkwiło tam coś podobnego do miedzianej głowy ptaka z dziobem. Okręty położyły się na burtę, rozcinając fale, i najpierw jeden, a potem drugi dogoniły sunący na łagodnym wietrze pusty okręt, miedziane ptasie głowy obróciły się i wystrzelił z nich pomarańczowy jaskrawy płomień, omiatając burty, i po kilku uderzeniach serca zgasł.

Oba okręty zawróciły, płynąc wprost do portu, a ten, który był ich celem, zamienił się w ścianę ognia, paląc się tak gwałtownie, jakby zrobiono go ze słomy. Huk i grzmot płomieni słychać było aż na nabrzeżu i nie upłynęło więcej niż kilka chwil, gdy zapadł się w sobie i zatonął. Widać też było, że pali się nawet pod wodą, która gotowała się w tym miejscu, z przeraźliwym wizgiem wyrzucając kłęby białej pary. Kiedy dwa ogniste okręty wpłynęły przez awanport, a potem znikły w jednym z kanałów prowadzących w głąb góry, w porcie panowała przeraźliwa cisza.

Po tym zdarzeniu zaczęto opuszczać łańcuch przy porcie rybackim, by łodzie mogły zacząć wypływać na łowiska, ale tajemnicze ogniste okręty zawsze dryfowały łagodnie gdzieś na morzu albo pływały to tu, to tam w zasięgu wzroku. Nikt więcej nie próbował majstrować przy łańcuchach ani kraść łodzi.

Benkej leżał i nie odzywał się, patrząc w sufit. Nie był zupełnie bezwładny, czasem przewracał się z boku na bok, czasami siadał na łóżku ze zwieszoną głową i patrzył w podłogę szklanym wzrokiem. Nie jadł sam, ale jeśli karmiono go łyżką, przełykał. Trzeba było rano i wieczorem prowadzić go do wychodka, a także myć gąbką w cebrze. Nie zwracał na to żadnej uwagi, co martwiło mnie najbardziej, bowiem opiekowały się nim dwie młode niewiasty przysłane przez Fjollsfinna i byłem pewien, że dawny Benkej powróciłby w takiej chwili nawet z zaświatów.

Pamiętałem, co działo się z nami oboma w Dolinie Bolesnej Pani, i pamiętałem, że raz udało się Benkejowi przełamać czar i przebudzić nas obu, a potem mnie udało się dokonać tego samego. Próbowałem więc tych samych sposobów co wtedy: grałem mu durną piosenkę o koziołku, który kochał się w klaczy, a potem próbowałem zmusić go biciem do tańca.

Był zupełnie bierny. Okładałem swojego przyjaciela po twarzy, ciosy odrzucały jego głowę na bok, na policzku wykwitła czerwona opuchlizna, a potem zaczął płakać bezgłośnie.

Był to tak przerażający widok, że i ja się rozpłakałem. Nie miałem pojęcia, co robić dalej. Fjollsfinn i Ulf także spędzali nad nim dużo czasu, obaj naraz albo każdy z osobna, próbowali zaklęć lub przynosili dziwne eliksiry i to również nie dało żadnego skutku.

Podsuwałem Benkejowi pod nos korzenne piwo, najlepszą ambriję, jaką udało mi się dostać, w końcu wynająłem najlepszą i najdroższą dziwkę z Południa, jaką tylko spotkałem w Kawernach, wysoką, piękną jak księżniczka z Jarmakandy, i dałem jej sześć marek srebrem z góry, a obiecałem, że jeśli sprawi, iż Benkej się obudzi, dopłacę jej drugie pół gwichta, i to w złocie.

Wyszła z jego komnaty po długiej wodnej mierze, pokręciła w milczeniu głową i oddała mi trzy marki.

Wtedy skończyły mi się pomysły. Siedziałem przy Benkeju, grałem mu albo śpiewałem, poiłem z dzbana, opowiadałem różne historie, błagałem, by się obudził, wydawałem rozkazy po kireneńsku i amitrajsku, bez skutku.

Nie wiedziałem, ani jak, ani dlaczego, ale mój przyjaciel, którego porzuciłem w jaskini na pastwę Bolesnej Pani, gdzieś odszedł. Została tylko pusta skorupa, w której kołatało się jedynie tyle woli, by przełknąć polewkę, łyk wody albo skorzystać z wychodka.

W tamtym czasie Fjollsfinn i Ulf mieli tyle zajęć i tyle rozkazów wydawali pozostałym, że właściwie byłem z tym sam.

Aż któregoś wieczoru przyszedł do mnie N’Dele i rzekł:

- Tohimonie. Mój okuninie i młody bracie. Nadszedł czas ważnej rozmowy. Wypij ze mną dzban waszego miodu, bo nie znajdę tu palmowego wina, i wysłuchaj mnie.

Nie miałem pojęcia, o co mu chodzi, ale moje serce ścisnęło się z lęku, bo wiedziałem, że takie zapowiadane uroczyście ważne rozmowy to nigdy nic dobrego. Kebiryjczycy nie znali obrzędu goro haku, do tego nie byliśmy ze sobą aż tak blisko. Był moim bratem broni, lubiłem go, ale nie przypuszczałem, żebym potrafił zostać jego goro daru.

Poszliśmy na mur Górnego Zamku poszukać ustronnego miejsca do rozmowy. Na wszystkich bastejach i tego muru, i kolejnych poniżej, do tej pory uważanych przez okolicznych karczmarzy za doskonałe miejsce, by postawić tam dodatkowe ławy dla ludzi pragnących napić się na świeżym powietrzu z widokiem na morze, teraz pojawiły się ciężkie machiny miotające, głównie wielkie trebuszety z ramionami wbijającymi się w niebo niczym maszty ogromnych okrętów.

Każdy z Nocnych Wędrowców miał specjalny medalion, taki sam, jaki nosili Bracia Drzewa. Pokazaliśmy go strażnikom pilnującym machiny i odprawiliśmy ich kawałek, prosząc, by wrócili na posterunek, kiedy odejdziemy, a potem przysiedliśmy na masywnej podstawie ogromnej biffy z trzydziestołokciowym ramieniem i trzema przeciwwagami, zdolnej miotać pociski daleko za port.

Dzban postawiliśmy na ziemi, a ja zapaliłem fajkę. Patrzyliśmy na opadające coraz niżej dachy i wieże skąpane w słońcu, i dalej, na roziskrzoną szmaragdową taflę morza.

- To będzie ważne i trudne, co chcę ci powiedzieć, młody przyjacielu, więc wybacz, że będę mówił do ciebie teraz po imieniu. To nie będzie rozmowa pomiędzy okuninem, tohimonem, a nawet cesarzem a najemnym askaro czy tropicielem „Słonecznego” tymenu piechoty. Tu rozmawiają bracia broni i przyjaciele: N’Dele Aligende, tu zwany Tańcząca Pięść, oraz Filar syn Oszczepnika, zwany tu Kamienny Ogień.

Westchnąłem, zaciągnąłem się dymem z fajki i wypiłem łyk ze swojego kubka, gotów na najgorsze. N’Dele wyciągnął ku mnie rozpostartą dłoń z rozstawionymi palcami, a potem zacisnął ją.

- Kiedy wyruszaliśmy z obozu, staliśmy się jak jedna pięść. Jednego straciliśmy na pustyni. Potem nas rozdzielono i dotąd nie odnalazł się nasz okunin, Snop syn Szkutnika. Zostało nas trzech, z czego jeden leży bez ducha. Nadchodzi czas wielkich wydarzeń, które zdecydują o losach Północy, a mogą wpłynąć na cały świat. Mamy wielkich sojuszników, mamy wielu nowych towarzyszy broni, ale wśród tego wszystkiego nadal pozostaje ta jedna okaleczona pięść, przyboczni Nosiciela Losu i wciąż nieskończona misja. I nasz brat broni, który otarł się o przeklęte moce uroczysk, jakie u nas zwą kadomle, teraz leży bez ducha. Długo biłem się z myślami, ale już zdecydowałem, bowiem nie porzucamy swoich i to jest rzecz ważniejsza od innych. Posłuchaj mnie, synu Oszczepnika. Myślę, że wiem, co dolega Benkejowi, ale żeby mu pomóc, będę musiał złamać złożoną kiedyś przysięgę. My, Kebiryjczycy, nie łamiemy przysiąg. Ja obiecałem bóstwom Sudżu Kadomle, że porzucę na zawsze ścieżkę Złotych Oczu, i teraz złamię dane słowo. To może sprowadzić na mnie klątwę.

- Wiesz, co mu jest, i potrafisz go wyleczyć? - zapytałem, usiłując pojąć, co powiedział.

- Chyba - odparł, patrząc w morze. - I zdecydowałem, że spróbuję, ale bardzo się boję.

- Ty się boisz?! - Na chwilę zaparło mi dech.

Pokiwał głową.

- Nie wiesz, co znaczy dla Kebiryjczyka przysięga. Nie umiem opowiedzieć, jak to jest. Wy też macie przysięgi, ci z Wybrzeża Żagli szanują je jeszcze bardziej, ale to sprawa tylko honoru i uczciwości. My jesteśmy inni. Kiedy Kebiryjczyk złamie dane słowo, zaczyna spalać się od środka. Jestem pośrodku pomiędzy dwoma obowiązkami: nie zostawić brata w broni w nieszczęściu albo dotrzymać słowa. Wiem już, że to pierwsze jest ważniejsze, ale Sudżu Kadomle mogą tego nie zrozumieć. Przysięga to przysięga. Lepiej umrzeć, niż ją złamać. I gdyby chodziło o moje życie, tobym umarł. Ale jestem też najemnikiem, przysięgałem także nie porzucać swoich. Przysięga przeciw przysiędze... Co robić?

Nie miałem pojęcia. Najchętniej rozłożyłbym ręce, ale wbrew wszystkiemu, co mówił, rozumiałem już wtedy, że jestem dowódcą.

- Mówiłeś, żeś zdecydował. Na to nic nie umiem powiedzieć, bo kiedy człowiek sam coś postanowi, to potem tak już zwykle uczyni, i tak powinno być, że ludzie wolni sami decydują o sobie. Ale jeśli obudzisz Benkeja i sam padniesz martwy albo zaśniesz z otwartymi oczami jak on teraz, to nie będzie z tego żadnego pożytku. Nadal zostanie nas tylko trzech. Zmieni się tylko ten, który leży. Co więcej, jestem pewien, że i Benkej by tego nie chciał.

- Tak się nie stanie. Upłynie może dużo czasu, nim Sudżu Kadomle dowiedzą się o tym i ześlą mi zły los. Jestem daleko od domu i tu chyba nie mają za wiele do powiedzenia. Zresztą będę musiał przyzwać demony Ifa Hanteria, bo żaden boski jeździec Sudżu Kadomle nie przybędzie. To im przysięgałem, że porzucam ścieżkę Złotych Oczu na zawsze.

- Nie wiem nic o tym, o czym mówisz, ale czy chodzi ci o to, że jesteś Czyniącym?

- Nie tak jak u was. Nie jestem nchavo, który umie zmieniać jedne rzeczy w inne, ale kabalavo. Zajmuję się sprawami duszy, umiem ją odzyskać albo uwięzić, umiem też ją zatruć na odległość albo uzdrowić. Tylko nie jestem za dobry. Szybko przerwałem naukę, kiedy powiedziałem, że chcę walczyć za morzami za pieniądze, i po to, by odejść żywy, musiałem przysiąc, że zapomnę wszystko, co umiem, i nigdy tego nie wykorzystam.

- A teraz chcesz złamać słowo...

- Muszę. Ani Ulf, ani mistrz Fjollsfinn nic tu nie poradzą, bo nie znają się na tych sprawach. Myślą, że w Benkeju tkwi zaklęcie jak strzała z dmuchawy, i chcą ją wyjąć. Tymczasem dusza Benkeja została zniewolona i zamknięta na kłódkę w skrzynce. Ja muszę otworzyć kłódkę i wypuścić ją jak motyla.

- I co będzie potem?

- Jeśli się uda, a wcale nie musi, Benkej otworzy oczy. Ja wyśliznę się Ifa Hanteria i odeślę je. A potem będę tym, który jest winien przysługę Msumurumoto, Panu Gwoździ, i Onayi Bahara, Morskiej Dziwce, oraz tym, którego wszystkie Sudżu Kadomle szukają, by dać mu nauczkę.

- Skoro wiesz, co robisz, chcę ci pomóc, ale jeśli się rozmyślisz, nie powiem ani słowa.

- Nie mogę. Już złożyłem kolejną przysięgę samemu sobie. Tylko muszę kupić różne rzeczy, a ty, Filarze, znasz miasto. Potrzebne mi kolce jeżownika, wielki dzban arakaranu, choć nada się i ambrija, paczka bakhunu, żywe dreptaki, czerwony i czarny, samiec i samica, garść nowych gwoździ, dwustronny bębenek, ochra, biała glinka, nieużywany obosieczny nóż, a dla Onayi gryfie mleko, miód, pachnidła, muszla, czerwona jedwabna wstążka, kadzidło i pieczona ryba.

- Dopijmy i chodźmy - powiedziałem, nie wiedząc, co o tym wszystkim myśleć. - Czeka nas spacer przez pół miasta. Najpierw pójdziemy na Kamienny Targ, potem do Łasztowni.

Kiedy wróciliśmy obładowani jak baktriany, taszcząc zawiniątka i kosze, z dreptakami gdaczącymi i ćwierkającymi w klatkach, pieczoną rybą owiniętą w liście i innymi rzeczami, Benkej leżał jak zwykle na wznak, blady, nieruchomy, i patrzył zapadniętymi oczami w łuki przeplatające się na suficie.

- Potrzebuję jeszcze żelaznej misy do palenia ognia, trzeba też wynieść łóżko i położyć Benkeja na ziemi. No i potrzebne mi sześć tancerek dla Msumurumoto i sześciu tancerzy dla Onayi. Nic im się nie stanie, z tym że muszą być młodzi i pijani.

- To już nie takie proste, jeśli chcesz to utrzymać w tajemnicy. Musimy z tym iść do mistrza Fjollsfinna albo szukać w Kawernach w domach uciech, tyle że zostaniemy uznani za takich, którzy nie dość, że mają dziwne chęci, to jeszcze są bogaci jak książęta, i w efekcie obedrą nas z ostatniej koszuli.

- Ja myślę, że lepiej poszukać w tawernach. Tam jest wielu takich, którzy poszliby chętnie wszędzie, gdzie nie będą musieli zapłacić za kolejny dzban i jeszcze natrafią na chętne niewiasty.

- A skąd wiesz, że będą chętne?

- Wszyscy będą. Sprawią to Onaya i Msumurumoto, którzy będą mieli sposobność wejść w ich ciała po sześciokroć. Nic im się nie stanie jednak gorszego niż po zwykłym weselu żeglarzy.

Poszedłem więc do kilku tawern, gdzie opowiadałem o obrzędzie dziwnych bóstw z dalekich stron polegającym na piciu za darmo i tańcach, który ma prowadzić dziki Kebiryjczyk, i że szukam sześciu niewiast i sześciu mężów niebojących się takich rzeczy. Spotkałem tam dostatecznie wielu podchmielonych ludzi szukających okazji do darmowej wypitki, że w końcu musiałem się od nich opędzać i omal wdałem się w bójkę. Nieraz sądziłem, że żeglarze zaciągnęliby się nawet na galerę, gdyby im powiedzieć, że to za darmo. Tu jednak chodziło o darmowe trunki, więc nie upłynęła wodna miara, gdy prowadziłem sześć chichoczących niewiast i sześciu młodzieńców próbujących, jak w korytarzach Górnego Zamku odpowiada im echo.

Kiedy przyszliśmy, komnatę zastaliśmy już przygotowaną, na ścianach wymalowano czernią i czerwienią kebiryjskie wzory, zygzaki, ślady dłoni i wizerunki oczu, w misie płonął ogień, a w powietrzu unosił się zapach dziwnych kadzideł, od którego chciało się śmiać. Benkej leżał nieruchomo na skórze przykrywającej posadzkę, a N’Dele stał pośrodku w samych spodniach, z torsem pokrytym kanciastymi magicznymi znakami przypominającymi ludzkie sylwetki w różnych pozach.

Dał wszystkim pełne kubki, a gdy pili, odciągnął mnie na bok.

- Teraz odejdź, tohimonie, nie chcę bowiem, żeby Ifa Hanteria cię widzieli. Niech się zabawią i nasycą tymi, których przyprowadziłeś, wezmą swoje ulubione dary, a potem skłonię ich, żeby pomogli odzyskać duszę Benkeja. Wróć o świcie, kiedy w tej komnacie przestanie rozbrzmiewać śpiew i głos bębna.


Date: 2016-01-03; view: 676


<== previous page | next page ==>
Rozdział 9 Przygotowania | Rozdział 10 Żuraw powraca 2 page
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.011 sec.)