Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






Rozdział 9 Przygotowania

Pięćset drzwi i jeszcze czterdzieści -

myślę - jest w Walhalli;

z każdych drzwi osiem setek wojów

wyrusza do walki z wilkiem.

Pięćset komnat i jeszcze czterdzieści -

myślę - jest w Bilskirnirze,

ze wszystkich wspaniałej budowy zamków

największy jest syna mego.

(Grimnira Pieśń - Grimnismál)

 

Pieczary wewnątrz góry ciągną się w nieskończoność. Wysklepione przynajmniej na piętnaście metrów, z szerokimi kanałami, w których stoi czarna, nieruchoma woda. Na ścianach co dziesięć metrów syczą gazowe lampy, a my idziemy korytarzami szerokimi jak miejska promenada. Mijamy sterty grubych desek, belki, stosy beczek. W szerokiej wnęce pracuje piła napędzana kołem wodnym, prosty automat krokowy oparty na drewnianych przekładniach podsuwa belkę pod ostrza, potem odrzuca na bok. Wszędzie pełno zajętych ludzi, chóralny łoskot młotów miesza się z wizgiem piły. Na wielkim helingu zbitym z monstrualnych kloców powstaje szkielet kadłuba, za nim następny i następny.

Kawałek dalej gotowe okręty kołyszą się na czarnej wodzie, identyczne, ze stewami zwieńczonymi wilczymi łbami, z uniesionym nad wodę kasztelem na rufie i z oboma masztami złożonymi do przodu. Maszty są dość krótkie ze względu na to ich dziwaczne skośne ożaglowanie z długimi, łacińskimi gaflami. Każdy wilczy okręt ma przepisowy karb na relingu, dokładnie w tym samym miejscu. Wszystko, jak każe Pieśń Ludzi.

- To są zwykłe doki remontowe - tłumaczy Fjollsfinn, przekrzykując hałas.

Wokół nas wre praca, tłuczenie młotami o drewno miesza się z dźwięcznymi odgłosami kucia przy stanowiskach kowalskich i miarowym wizgiem pił. Buchają pęki iskier, sypią się trociny, spod ostrz ośników i hebli spadają długie, skręcone wióry.

- W tej chwili wodujemy trzy statki tygodniowo - krzyczy Norweg z dumą w głosie. - Trzy wilcze okręty, nie licząc innych jednostek.

Mijamy wnękę i idziemy coraz głębiej, łoskot stoczni zostaje z tyłu, pulsuje echem pod stropem, ale teraz przynajmniej da się rozmawiać.

- To ile ich mamy? - pytam.

- Licząc z tymi, które miałem przedtem, dobijamy do dwustu osiemdziesięciu. I na tym poprzestaniemy. Zabraknie nam załóg.

- Na wilczy okręt wejdzie z trudem sto osób, i to upchniętych jak śledzie. A musimy też brać dobytek - powiadam.

- Po co?

- Bo inaczej wpadnie w ręce wrogów. W tej chwili każdy z tych kolczastych hipopotamów, które uważają za świnie, każdy wół i każda parka tych ich kurozaurów to zasoby strategiczne.



- W takim razie musimy to zrobić zupełnie inaczej. Przy skali, jaką zapowiadasz, nie możemy opierać się na wilczych okrętach. To są jednostki bojowe. Przeładowany ludźmi i ładunkiem okręt nie będzie w stanie walczyć. Weźmiesz część, ale jako eskortę. Zmobilizujemy statki kupieckie, które stoją w porcie, i wykorzystamy kilka dużych jednostek, które jeszcze mam. Mamy trakeny i mamy trzy zdobyczne amitrajskie galery, które miały iść na części. Są wielkie, trzypokładowe, nadadzą się. Trzeba to starannie przeliczyć, ale możemy postawić na wodzie jeszcze kilka lodowych okrętów. Poza tym okręty, których będzie brakowało, możemy wynająć.

- Że, przepraszam, co proszę? - Przystaję na moment w osłupieniu.

- Chodzi mi o tych łowców plezjozaurów z Wysp Ostrogowych. Wiosną mają martwy sezon, bo stwory płyną na inne wody, żeby się cielić. U nich możemy wynająć okręty razem ze styrsmanami. Na przednówku polecą na każdy grosz.

- Stać nas?

- Góra okazała się szczodra, mamy mały pokład srebra. Poza tym są zasoby, które... powiedzmy, zdobyłem na początku. Co tu gadać, z pierwszymi ludźmi, jacy do mnie trafili, zaczynałem jako morski zbój i porywacz. Tak, bywało, że plądrowaliśmy wyspy i Wybrzeże Żagli.

- Skąd ta zmiana? - pytam. Coś mi się tu nie podoba.

- To znaczy? - Odwraca ku mnie nieruchomą twarz zwieńczoną makietą zamku.

- Przestałeś narzekać, jęczeć, że to samobójstwo, kręcić i utrudniać. Spędziłem tu całą zimę i nigdy nie widziałem, co robisz w tych lochach. A teraz oprowadzasz mnie i jeszcze wprowadzasz twórcze modyfikacje.

- Bo to się już zaczęło. Będziemy musieli obronić wyspę albo nas zabiją. Wkręciłeś nas w wojnę i koniec. Może rzeczywiście to było nieuniknione i może rzeczywiście lepiej, gdy my zaczniemy, niż oni. A teraz musimy zwyciężyć. Po prostu. Więc robię, co mogę. Jednak mam trzy warunki.

- Słucham.

- Nie poświęcisz Lodowego Ogrodu. Bez względu na polityczne konieczności, bez względu na priorytety twojej misji nie sprzedasz miasta ani ludzi.

- Zostaniemy zaatakowani - odpowiadam niepewnie. - Ofiary będą...

- Nie chodzi o ofiary oblężenia. Jeśli zdarzy się tak, że będziesz mógł zneutralizować tamtych, a wojna będzie trwała, nie porzucisz murów. Twoją misją jest przywrócić status quo, a Ogród je narusza. Mógłbyś uznać, że lepiej, by go splądrowano i spalono. Niech zniknie. A ja się na to nie zgadzam.

- Posłuchaj... - Nabijam fajkę, ale nie uciekam od Fjollsfinna wzrokiem. Patrzę mu prosto w oczy. - Moja misja to sztuka kompromisów. Muszę mieć sojuszników. Nie ma innej rady. Tamci działają na taką skalę, że nie mogę po prostu pojechać sam na koniku i załatwić sprawy z każdym po kolei. Mam tu swoich ludzi, mam zaprzyjaźnione plemię, mam twoich drzewnych asasynów. Wszyscy mają prawo do mojej lojalności i ją dostają. Ja nie sprzedaję przyjaciół. Dotyczy to tak samo Ludzi Ognia, Ogrodu, jak ciebie i Nocnych Wędrowców. Tak już jest. Żadne straty nie są dla mnie dopuszczalne.

- No dobra - mówi. - Nie dostanę innej gwarancji.

- A drugi warunek?

- Kiedy przyjdzie czas ewakuacji... o ile będziemy żyli i tak dalej... Nie zabierzesz mnie na prom wbrew mojej woli.

- Chcesz zostać?

Patrzy pod nogi i milczy.

- Nie wiem. Nie umiem powiedzieć. Ale chcę, żebyś uszanował to, co wtedy postanowię.

Staję naprzeciw niego i znów patrzę prosto w mętnawobłękitne, lodowe oczy.

- Zgoda - mówię dobitnie. - Obiecuję ci to. Masz moje słowo honoru. Nie poświęcę miasta i nie zmuszę cię do ewakuacji.

Wyciągam do niego dłoń. Waha się przez moment, a potem wyciąga swoją i odwzajemnia mój uścisk. Badawczo i jakby niepewnie, jakby sądził, że zmiażdżę mu dłoń. Nic dziwnego.

Na Ziemi ta scena byłaby po prostu groteskowa. Tam nikt nikomu nie wierzy ot tak, nikt nie dotrzymuje słowa i nikt nie spełnia obietnic danych bez świadków, prawników, papierów, dowodów, nagrań i pisemnych gwarancji, a i to tylko czasem. Tu jednak jest tylko nas dwóch, słowo i uścisk dłoni. To świat, w którym reputacja człowieka zależy od jego uczciwości i jest cenniejsza od gór złota. Tu nie ma większej gwarancji niż słowo. I jakoś tak nie wydaje się to aż tak bardzo śmieszne.

Idziemy dalej ciągnącymi się w nieskończoność korytarzami, pod światłem gazowych latarni, mijając kołyszące się na czarnej wodzie kadłuby, sterty materiałów oraz spieszących się, zapracowanych ludzi.

- Został trzeci warunek - przypominam. Chcę to mieć już za sobą.

- Och, to akurat jest kwestia techniczna - mówi.

- Znaczy?

- Zaraz ci zademonstruję, jesteśmy prawie na miejscu.

Idziemy, skręcamy, pokonujemy schody, przechodzimy przez przetaczające się na bok wrota z kamiennych kręgów. Kolejna hala zaaranżowana w wielkiej jaskini, w której królują jakieś kotły, pod sufit wznoszą się masywne suwnice zbite z olbrzymich belek, przetaczane na okutych kołach, przenoszące beczki i gliniane dzbany. Pracujący tu ludzie noszą luźne, sięgające kolan szaty z bardzo grubo tkanego szarego materiału i kaptury z maskami zasłaniającymi całą głowę. W powietrzu unosi się ostry smród smoły, surowej ropy i siarkowodoru, a także innych chemikaliów, od których kręci w nosie i drapie w gardle.

- Smocza oliwa? - domyślam się.

Norweg kręci głową z krzywym uśmiechem.

- Nie. Zwykły ogień grecki. A właściwie helleński. Nie znamy składu ognia greckiego, tak jak nie znamy składu smoczej oliwy. To, co tu produkuję, to zwykły pyr automaton. Lżejsze frakcje ropy z odkrywkowych źródeł, tran morskich stworów, kwiat siarczany, smoła, żywica, oleje roślinne, terpentyna, saletra. Zapala się samoistnie pod wpływem wody, bo zawiera też palone wapno. Wystarczy, ale to nie jest smocza oliwa. Tamta ma pewno nieco podobny skład, ale zawiera też czynnik M. Tchnienie magii sprawiające, że działa bez względu na warunki atmosferyczne, daje ogień o znacznie wyższej temperaturze, nie pozwala się zgasić, a równocześnie jest stabilniejsza. Błogosławieństwo Boga Kowala. Coś, co mnie nie zostało dane. Próbowałem ją zaklinać na własną rękę i skutek był opłakany. Zdarzały się... wypadki. Były ofiary, więc w końcu dałem spokój. Zgodnie z Pieśnią Ludzi tylko plemię Ognia może ją produkować. Można tę substancję od nich kupić, ale piekielnie drogo, natomiast nikt nie może tego wyprodukować. Dlatego większość ludów używa podróbek i surogatów różnej jakości. Mamy pewne zapasy, lecz niewystarczające. Skoro chcesz, żebym przyjął tych ludzi pod mój dach, warunek jest prosty: chcę smoczą oliwę do obrony grodu. Nie domagam się receptury, tylko produkcji.

- Pogadam z Atleifem - odpowiadam. - Ale przecież masz tu ludzi z Ziemi Ognia, których zwasalizowałeś. Nie mogą ci tego przyrządzić?

- Tylko kapłani Boga Kowala, Pana Ognia, znają recepturę, zaklęcia i obrzędy. Przekonaj ich, a pomogę i tobie, i Ludziom Ognia.

Wzruszam ramionami.

- Mogę ci obiecać, że spróbuję, ale to już ode mnie nie zależy.

- To jest żywotny interes twojej operacji - odpowiada stanowczo.

- Nie przewiduję używania tego świństwa - oponuję.

- Zastanów się. Chcesz przewieźć nieokreśloną bliżej liczbę ludzi, ale idącą w tysiące, wraz z dobytkiem, co jak by nie liczyć, oznacza dwa spore konwoje morskie. Człowieku, to jest prawie tysiąc okrętów! Jeśli postawimy na wodę wszystko, co mamy, wynajmiemy wszystkie kupieckie statki z naszych portów i wszystko, co tylko pływa na Wyspach Ostrogowych, możemy dać radę. Tyle że wyrywasz tych ludzi z rejonu działań wojennych, musisz zdążyć przed flotą inwazyjną, mimo że nie da się założyć, ile całe akcje potrwają. Nie stać cię w razie czego na konwencjonalne potyczki morskie. Dlatego dostaniesz eskortowce wyposażone w miotacze ognia. Ręczne pompy pod pokładem, układ rur i zaworów, a do tego ze trzy monitory. Pieśń Ludzi powinna to wytrzymać, bo tu się takie urządzenia zdarzają, choć rzadko i nie na taką skalę. W naszej historii Bizancjum zaczęło używać takich okrętów i przez jakiś czas nikt nie był w stanie im niczego przeciwstawić. Na tym poziomie technologicznym nie istnieje żaden adekwatny sposób walki z ogniem greckim. Inne jednostki mogą tylko przed tobą uciekać. Ktokolwiek znajdzie się w zasięgu syfonów, tego natychmiast spalisz i zatopisz. Na wodzie nikt nic na to nie poradzi. W dziewięćset czterdziestym pierwszym roku muzułmańska flota tysiąca okrętów ustąpiła przed eskadrą piętnastu bizantyńskich jednostek z miotaczami ognia greckiego. To jeden z atutów, które musisz mieć, jeśli to wszystko ma mieć cień szansy na powodzenie.

- W końcu przegniemy pałę i zwalą nam na łeb martwy śnieg. Obudzimy się z palcem w dupie i wypranymi mózgami, recytując Pieśń Ludzi.

- Sam wyposażyłeś Wędrowców w kusze.

- Tutaj są kusze.

- I mają swoje miejsce gdzieś pomiędzy procą a łukiem. Żadnego ładowania na komendę, rzędów strzelców, chodzenia w karakola, żadnych salw i odpowiedników „machin ogniowych”. Kazałeś im używać kusz jak broni palnej. Nie ma wyjścia. Musimy jechać po bandzie. Tamci w ogóle się nie patyczkują.

- Dobra. A zatem okręty z miotaczami ognia jako dozorowce, niech będzie. Tylko kto będzie to cholerstwo obsługiwał?

- Mam specjalną formację Braci Drzewa. To ci w azbestowych strojach, których widzisz przy pracy nad paliwem. Moi właśni naffatun, jak w muzułmańskich armiach czasów krucjat. Do obsługi systemu potrzeba trzech ludzi do pomp i instalacji oraz trzech do obsługi monitorów, czyli sześciu na okręt. Powinno wystarczyć dziesięć dozorowców na konwój.

- Na kiedy będą gotowe?

- Za trzy tygodnie. Okręty już stoją w dokach, instalacje się robią. Właściwie lada dzień zaczniemy montaż i testy. Potem przeszkolenie załóg i gotowe. Transportowce potrzebują więcej czasu, będą gotowe za miesiąc.

- Za miesiąc? Kiedy je zacząłeś budować?

- Dwa tygodnie po naszej pierwszej rozmowie o Ludziach Ognia. I nie wszystkie budować, tylko przebudowywać istniejące jednostki. Najpierw myślałem o ewakuacji własnych obywateli gdzieś na Wyspy Ostrogowe. Potem zrozumiałem, że twój plan daje nam cień nadziei i że musimy współpracować. Że potrzebuję tego twojego plemienia, żeby ocalić miasto. Potrzebuję ludzi na mury, potrzebuję kowali i kapłanów warzących smoczą oliwę.

Idziemy przez niekończące się korytarze i komory, oświetlone ciepłym płomieniem lamp gazowych. I znowu widzę, że wszędzie wre praca i że trwają przygotowania do oblężenia. Zewsząd słychać turkot i szum wielkich kół wodnych, wystające ze ścian osie napędowe obracają skórzanymi pasami transmisyjnymi, wielka wirująca misa pełna wstępnie obrobionych kamiennych kul wygładza amunicję do balist i onagerów, piętrzą się beczki, gliniane dzbany, kosze i skrzynie.

Patrzę na to wszystko i zaczyna do mnie docierać, co rozpętuję. Oblężenia. Bitwy. Dwie wielkie operacje morskie. Dociera do mnie ciężar tego wszystkiego. Dosłownie. Ciężar w bezpośrednim znaczeniu. Tysiące i setki tysięcy ton. Dźwigi. Machiny miotające. Belki, żelazne okucia, solone mięso zalane tłuszczem, mąka, suszone, solone i kiszone warzywa, piasek do gaszenia, piwo, zwały płóciennych szarpi na opatrunki. Setki butów. Pasy. Kolczugi. Wszystko na skalę masową. Patrzę na manufakturę taśmowo produkującą miecze i hełmy. Głębokie, otwarte łebki chroniące kark i policzki, nie lekkie kapaliny miejskiej straży. Zapychają kamienną halę, wetknięte jeden w drugi, tworząc lśniące słupy. Nawet nie próbuję ich policzyć. Nie próbuję wyobrazić sobie ich założonych na tysiące głów wojowników, kobiet i podrostków, z których bardzo wielu zginie. Spalonych, zrzuconych z murów, naszpikowanych strzałami, zmiażdżonych kamiennymi kulami. „Wszyscy zdolni do noszenia broni”. To ja spowodowałem. Ciężar.

Gigantyczny ciężar. Potworny.

To miała być operacja ratunkowa. Jeden człowiek o twarzy wysmarowanej węglem drzewnym, czołgający się nocą z nożem w zębach, by przecinać więźniom rzemienne pęta, zrywać prymitywne skoble i skręcać karki podpitym i sennym wartownikom. Uwolnić kilka osób z rąk bandy dzikusów z kijami.

To umiem.

Tymczasem za chwilę będę dowodził flotą i ustawiał naprzeciw wrogiej armii szyki tysięcy wojowników. Taktyka, strategia, kampanie morskie i lądowe, skrzydła, szyki i artyleria. Ranni. Zapasy. Tabory. Jeńcy. Dopuszczalne straty. Samozwańczy, amatorski primus pilus, praefectus Drakkainen.

Jezu...

Nie mogli wysłać jakiegoś generała?

Tego nie przerabialiśmy.

Przemierzamy kilometry korytarzy, dokonując inspekcji manufaktur, patrząc na pęki włóczni do katapult, strzał, bełtów, stosy kusz. Spoglądam na to i czuję coś dziwnego w żołądku. Gorąca żelazna rękawica ściska moje flaki gdzieś za splotem słonecznym. Ciężar w nogach i płucach.

Strach.

A potem uczucie rozpływa się niepostrzeżenie i rozchodzi gdzieś po ciele. Cyfral czuwa. Zostaje mój zwykły, nienaturalny spokój. Techniczny i rzeczowy.

Kiedy wychodzimy wreszcie na powierzchnię, na zalane słońcem kamienne uliczki Lodowego Ogrodu, kręci mi się w głowie.

- Muszę ci pokazać jeszcze jedną rzecz - zapowiada Fjollsfinn, narzucając kaptur na najeżoną basztami czaszkę. Znam ten ton. Podszyty dumą i satysfakcją. Chce mi coś pokazać i oczekuje pochwały. Lubi robić wrażenie. Kolejny odtworzony starożytny wynalazek? Lustro Archimedesa do podpalania okrętów albo coś w tym rodzaju. Byle nie Kolos Rodyjski, błagam. Jestem zmęczony.

- Dlaczego nie możesz mi niczego normalnie powiedzieć? Musi być prezentacja? Zamiast oznajmić, że potrzebujemy dwóch ton chleba dziennie, ty prowadzisz mnie do piekarni, żebym liczył osobiście bochenki. Jestem na ostatnich nogach.

- Tym razem musi być prezentacja. Rzecz ma kluczowe znaczenie i sam byś ją zaliczył do ściśle tajnych. Musisz to zobaczyć, inaczej nie zrozumiesz. Nie wytłumaczę ci tego na ulicy.

- Na litość boską, czy tu ktoś zna angielski?

- Nie. Ale po prostu nie uwierzysz, a to strata czasu.

Zatem idziemy. Znowu do Wieży Szeptów. Do naszego centrum operacji specjalnych. Przez ulice, stragany, tawerny pełne spokojnych, niczego się niespodziewających obywateli.

A potem niepostrzeżenie wnikamy w strzeżony, zamknięty obszar wewnątrz pierścienia murów Wieży Szeptów, przechodząc ukrytymi drzwiami w przedsionku zwykłej, pustej kamienicy. Przemierzamy korytarze, stoimy w pełznącej w górę windzie. Mam nadzieję, że to, co ma mi pokazać, jest tego warte. Nie znoszę Wieży Szeptów. Przygnębia mnie i przeraża. Jej złowrogi cień tnący miasto przypomina mi, że trzeba tu sprawować władzę, a każda władza ma swoje mroczne i straszne sekrety.

Komnata umieszczona jest wysoko, prawie pod najwyższym tarasem. Puste okrągłe pomieszczenie z oknami wybitymi w bazalcie, patrzącymi we wszystkie strony świata. Pośrodku na lśniącym czarnym postumencie znajduje się rzeźba. Nijaka, wypolerowana maska bez wyrazu, patrząca pustymi szczelinami oczu, stercząca jakieś dwa metry nad podłogą, wsparta na ażurowych nietoperzych skrzydłach, dotykających posadzki koniuszkami. Maska ze skrzydłami nietoperza.

Obchodzę obiekt w pozie zwiedzającego, z jedną dłonią pod pachą, drugą podpierającą podbródek, z lekko przechyloną głową.

- Rozumiem - przerywam ciszę. - Chcesz mi pokazać, że także człowiek przytłoczony nawałem pracy może znaleźć miejsce na hobby, a nawet sztukę. To tylko kwestia odpowiedniej organizacji czasu. Ale ja to wiem, bo mnie tak pouczano całe życie, tylko po prostu mam nieuporządkowaną naturę.

- To, na co patrzysz, to będzie twój największy atut - oznajmia. - Wystarczy, że wsuniesz twarz w maskę, a staniesz się niewidzialnym latającym demonem. Skrzydlatą głową. Możesz polecieć, gdziekolwiek zechcesz, fizycznie nie opuszczając Wieży Szeptów. Przeprowadzić zwiad, rozpoznanie. Nadzorować operację. To twój satelita szpiegowski, samoloty rozpoznawcze i drony zwiadowcze w jednym. Męczyłeś mnie o szklaną kulę. Proszę! Moim zdaniem, to jest lepsze.

Przez jakiś czas milczę i staram się pojąć, co powiedział. Obchodzę skrzydlatą maskę jeszcze raz, ale tym razem ostrożnie, jakby miała mnie pogryźć.

- Czy mogę ingerować fizycznie w świat? Działać na poziomie materii? Staranować coś?

Patrzy na mnie ze zdumieniem.

- No co ty? Zdurniałeś? Przecież to nie będzie latało jako dwustukilogramowa żelazna kuta rzeźba. Wyruszysz w świat jako zwiewne widmo. Możesz najwyżej zadziałać magicznie, i to na niedużą skalę, bo nie będziesz miał zbyt wielkich zapasów czynnika M.

- No to polecę prosto do van Dykena i zamienię mu głowę w czajnik albo pieczone jagnię po dalmatyńsku. Potem zaklnę Freihoff w żabę i koniec wojny.

Kręci głową.

- Zapomnij o takich pomysłach.

- Za duża skala? To może pesteczka od oliwki w środku mózgu? Rybka fugu w komorze serca? Taka mała? - Pokazuję palcami.

Znowu kręci głową.

- Będziesz funkcjonował w magicznej sferze. Będziesz wyraźnie widział magię, ale i oni będą mogli cię zobaczyć. Dlatego nawet się do nich nie zbliżaj. Oni będą w swojej fizycznej postaci, a ty tutaj w letargu. Rozproszą cię natychmiast albo zniszczą, bo są znacznie silniejsi, a czynnik mają pod ręką. Ty nie.

- Dlaczego to zawsze przybiera takie surrealistyczne formy? Nie możesz zrobić czegoś prosto i funkcjonalnie? Wygodny fotel z hełmem sterującym czy coś?

- Bo taka jest natura tworzenia zaklęcia. Wchodzisz w trans i usiłujesz nawiązać kontakt z czynnikiem M. On tam jest i czeka na rozkazy, ale cię nie rozumie. Musisz krok po kroku wizualizować to, o co ci chodzi. Sam zamysł. Ideę. Nigdy nie wiesz, jaką przybierze formę fizyczną. Gdybym myślał o takim kształcie, dostałbym zwykłą kutą rzeźbę, tylko że pojawiłaby się z niczego. To naprawdę przypomina pieśń. Śpiewasz o tym, czego chcesz, usiłując dopasować się do obcej, dziwacznej melodii, i jednocześnie obrazami układasz słowa, aż zostaniesz zrozumiany. Obiekt stopniowo powstaje przed twoimi oczami, jak hologram. Kiedy sformułujesz całe zaklęcie, każesz mu zaistnieć.

- Też robię postępy w zaklęciach - odpowiadam skromnie, wykonując tajemniczy ruch dłonią.

Pierwszą próbę przeprowadził jeszcze tej samej nocy. Aktywował Cyfral, wykonał kilka ćwiczeń oddechowych, a potem postał chwilkę przed ostrołukowym wielkim oknem wychodzącym na południe, patrząc na czarne morze migocące w oddali, zlewające się w jedno z nocnym niebem i łowiąc ciepławy wiatr na twarz.

Morze Gwiazd, pomyślał. Tak to właśnie wygląda.

Wystukał fajkę o parapet i podszedł do skrzydlatej maski, wspartej końcami skrzydeł o postument, lśniącej w migotliwym blasku przykręconych do minimum lamp.

- Dobra, Cyfral - oznajmił pustym ścianom. - Zaczynamy.

Wnętrze maski było suche, wyklejone delikatną skórą, miękką jak ircha. Poczuł tę pachnącą powierzchnię na policzkach i czole, a potem spojrzał przez otwory maski w czarne okno prowadzące na południe.

I runął w zawrót głowy.

Wrażenie przypominało nagłe znalezienie się w stanie nieważkości. Stracił poczucie kierunków, jego słynna orientacja przestrzenna wywinęła kozła w powietrzu i wysiadła, natychmiast stracił też poczucie położenia własnych kończyn. Czuł, że gdzieś tam nadal są, ale jakieś odrealnione. Miał wzrok, słuch i węch, reszta ciała za to stała się kłębem dymu.

To nie było do końca jak orbitowanie. Nie czuł mdłości ani tej bezwładnej bezradności, która zawsze dopadała go w zero grawitacji. Uczucie było bliższe nurkowaniu albo snom. Snom o lataniu.

Rozłożył skrzydła bez wysiłku i uderzył nimi kilka razy, wypływając przez okno. Właściwie bez udziału własnej woli. Spojrzał w dół, wzdłuż spadającej w otchłań ściany Wieży Szeptów, i poczuł mrowienie w nieistniejącym podbrzuszu, widząc spienione fale ciskające się pomiędzy ścianą klifu a podstawą muru. Skrzydła go słuchały, czuł je, lecz nie musiał panować nad każdym ruchem. Postanowił zanurkować w dół, więc złożyły się i Drakkainen runął prosto w majaczącą w dole czarną wodę. Czuł podmuch rozcinanego powietrza na twarzy, ale znacznie mniej wyraźnie, niż powinien w rzeczywistości. To nie był rozdymający policzki huragan, tylko lekka bryza. Słyszał świst w uszach, ale nie ryk spadającej bomby. Kiedy grzywy piany zaczęły zbliżać się zbyt nieznośnie i migotać w ciemności, postanowił wyrównać lot i skrzydła rozłożyły się, wypełniając powietrzem i wyprowadzając go z lotu nurkowego.

Uderzył kilkakrotnie skrzydłami i wzniósł się na wysokość szczytu Wieży Szeptów, po czym obleciał ją kilka razy jak upiorny, gigantyczny kruk. Nie czuł wysiłku, wlatując z powrotem na tę wysokość, tylko jakąś lekkość, jaką czuje się, wsiadłszy na narty czy dobrze naoliwiony rower. Okrążył miasto, patrząc na nieskończony labirynt dachów i celujących w niebo wież. Świat wyglądał dziwnie. Jak oglądany w paśmie podczerwieni lub w termowizji. Ludzie trochę świecili ciepłymi barwami oranżu i żółci, zauważył też, że jeśli się skoncentruje, może widzieć przez jedną ścianę. Kamień blokował bardziej i dawał zamazany obraz, warstwa belek znacznie mniej, pewnie miało to jakąś swoją logikę związaną z masą.

Zwinął się w miejscu i zanurkował w kanion ulicy, jak porwany wiatrem płaszcz. Okna, wykusze i kolumny budynków migały mu przed oczami, wiatr świstał w uszach.

W dole przechadzali się ludzie, ale nikt nie zadzierał głowy, nie pokazywał go palcem ani nie wrzeszczał: „Patrzcie, tam leci głowa ze skrzydłami!”. Wykręcił ciasnym wirażem, załopotał skrzydłami i przysiadł na ich końcach na przypadkowym parapecie okna na poddaszu.

W małym, pogrążonym w ciemnościach pokoiku dwoje ludzi kochało się z ogromnym zapałem, świecąc łagodną czerwienią niczym dwa papierowe lampiony. Biodra mężczyzny klaskały o pośladki dziewczyny, łóżko skrzypiało i rytmicznie łomotało wezgłowiem o ścianę.

- A kuku - powiedział Drakkainen. Dziewczyna nadal jęczała, gryząc lnianą poduszkę i ściskając w garści zmięte prześcieradło.

Nic się nie wydarzyło.

Wystartował znowu wysoko ponad dachy i wzbił się tak, że cała wyspa rozpostarła się pod nim, z sięgającymi ku niebu szczytami gór, lasami jak plamy mchu i szarymi połaciami pól i wrzosowisk. Gród zmalał, zamienił się w ledwo dostrzegalny detalik przytulony do skały, ostry i precyzyjny jak miniaturowy werk zegarka. Kiedy znów opadł, Lodowy Ogród wypełniony kryształowymi drzewami i kwiatami, zamknięty ostrymi jak tryby krenelażami murów i otoczony łańcuchem górskim świecił jak Las Vegas ostrym, neonowym blaskiem, jaskrawe poblaski migotały też za oknami i kopułami kwater Górnego Zamku, gdzie mieszkał Fjollsfinn, zupełnie jakby Norweg urządzał sobie dyskotekę. Otoczył szerokim łukiem całą twierdzę, lustrując z góry stan umocnień, a potem przemknął nad portem i wystrzelił na południe, śmigając dziesięć metrów nad grzywami fal, jakby obawiał się radarów.

Mknął prosto na południe, tnąc powietrze w niebieskawym półmroku. Zapragnął przyspieszyć i uderzył kilka razy skrzydłami, a grzywy fal pod nim rozmazały się od pędu. Sam lot nie wymagał żadnego wysiłku, nie musiał też panować nad sterowaniem. Chwilami czuł lekkie turbulencje i powietrze robiło się jakby szorstkie, ale skrzydła samoistnie korygowały lot. Cieszyło to Drakkainena, bo całe jego doświadczenie lotnicze ograniczało się do hologier i jednej godziny za sterami ultralekkiego rekreacyjnego samolociku wiele lat temu.

Leciał tak wśród świetlistej nocy, aż rozmyty obraz fal zaczął go nużyć, więc wzniósł się wyżej i jeszcze przyspieszył. Czuł tę prędkość, jednak podobnie jak wszystkie wrażenia podczas tego ni to snu, ni jawy, była to prędkość jakoś umowna i nie ekstremalna, choć podejrzewał, że gdyby traktować ten lot dosłownie, zacząłby się zbliżać do bariery dźwięku, a pęd powietrza wepchnąłby mu gałki oczne do przełyku. Poczuł szybkość, dopiero kiedy na horyzoncie zamajaczyła pierwsza grupa Wysp Ostrogowych, które najpierw pojawiły się jako zgęstki ciemności na horyzoncie, trudno odróżnialne od chmur, potem zaczęły się powiększać i nabierać masy, a w końcu przemknęły pod nim mgnieniem szczytów, lasów, lśniących jak lusterka jezior i iskierek ognisk przy ludzkich siedzibach. Później skoczyły do tyłu i znów mknął, mając pod sobą tylko zdradliwe morze okolic archipelagu, pełne podwodnych skał, łańcuchów raf, na których morze kotłowało się kipielą piany, i kolejnych wysp o skomplikowanych przesmykach.

Skorygował kurs, zostawiając archipelag z prawej, i pomknął nad rtęciową taflą Morza Wewnętrznego, a następny ląd, który zobaczył przed sobą jako ciemną smugę, to były już porośnięte lasem klify Wybrzeża Żagli.

Skręcił nad wybrzeżem i poleciał na wschód na pułapie jakichś dwustu metrów, szukając ujścia Dragoriny, bo nie miał pojęcia, w jakim punkcie dotarł do Wybrzeża. Przemykały pod nim połacie najeżone czubkami drzew, wstęgi piaszczystych plaż lub skaliste wybrzeża wśród spienionych fal przyboju.

Wybrzeże Żagli stało w ogniu.

Pierwsza siedziba, którą minął, została częściowo spalona, zamieniona w rumowisko zwęglonych belek ze sterczącą pośrodku okopconą kamienną czatownią, wokół której unosiła się chmara kraczących wron. Na plaży leżały trupy ludzi i koni, porozrzucane bezładnie, jakby jakiś niedorosły olbrzym porzucił tu zabawę żołnierzykami. Niektórzy poruszali się łagodnie w falach przy brzegu, wśród potrzaskanych tarcz i włóczni oraz wojennego żelastwa pogubionego w zbryzganym krwią, zrytym kopytami i podeszwami butów piachu.

Wyhamował, bijąc skrzydłami, i wylądował na pobojowisku, płosząc chmary ptaków, ale tu trupy leżały co najmniej od kilku dni. Lśniąca metalem maska przespacerowała się po plaży, krocząc cudacznie na ostrych końcach skrzydeł, ale nie było nikogo, kto mógłby go zauważyć. A nawet gdyby był, nie zobaczyłby niczego. Na skraju plaży natknął się na las słupów, do których przykuto skurczone do rozmiarów karzełków zwęglone ciała. Nie musiał się zastanawiać, kto dokonał tej masakry. Podpis był aż nadto wyraźny. Parodia Tańca Ognia. Van Dyken i jego bojówki. Jednak nie zajęli terenu. Zadowolili się spaleniem sadyby i znikli. Sugerowało to szarpaną wojnę podjazdową, a nie regularną kampanię terytorialną.

Wystartował z plaży i pomknął dalej na wschód, na poszukiwanie ujścia Dragoriny. Lot go na razie nie męczył i nic nie wskazywało, żeby potrzebował jakiegoś paliwa.

W kilku miejscach znowu minął rozdęte trupy powyrzucane na plażę wśród pogruchotanych, wygiętych desek zdartych z burt. Dalej w morzu na powierzchni dryfował nadpalony wachlarzowaty żagiel, wymalowany na nim znak był biało-zielony i przedstawiał zwrócone ku sobie końskie łby, więc to nie był ślad jakiejkolwiek klęski Ludzi Węży.

Wybrzeże skoczyło do góry, wznosząc się skalistym klifem, a w chwilę potem zaraz za skałami rozwarło się szerokie ujście rzeki.

Żmijowe Gardło stało, ale znajdowało się w pełnej gotowości bojowej. Naprawiono prowizorycznie nawet stary częstokół od zachodniej strony miasta, usypując najeżony zaostrzonymi belkami ziemny wał, na murach płonęły uniesione wysoko maźnice i widać było przechadzających się wartowników. Wewnątrz murów także płonęły ogniska i wbite w ziemię żelazne kagańce. Kilkaset mężczyzn i kobiet spało pokotem w namiotach albo wprost na skórach na ziemi, w pancerzach i kolczugach, nie zdejmując nawet pasów z mieczami, wśród złożonych razem tarcz.

Przeleciał powoli, bijąc wielkimi skrzydłami, nad znajomymi dachami, rzędem domostw na nabrzeżu. Mijając siedzibę, która niegdyś należała do Wędzonego Ulle, poczuł, że nagle zrobiło mu się jakoś ciężko w niewidocznej, eterycznej piersi.

Port zamknięto od strony rzeki, nie od morza. W poprzek nurtu rozpięto łańcuchy i rozstawiono jakąś konstrukcję z potężnych belek wystających ponad wodę rzędami trójkątnych, okutych żelazem zapór. Prawdopodobnie chodziło o zatrzymanie ewentualnych płonących branderów, puszczanych z nurtem przeciwko okrętom chronionym przy nabrzeżu. Umocnień broniły dwie kamienno-ziemne basteje wyposażone w solidne arkabalisty i tam także płonął ogień w żelaznych koszach, stali wartownicy, a wokół pokotem spali ludzie w pełnym rynsztunku.

Bariera zamykająca port zmartwiła Vuka, obejrzał ją bardzo dokładnie i stwierdził, że część zapór nie jest wkopana w dno, tylko solidnie zakotwiczona, więc da się je zdemontować i otworzyć przejście. Zbadał też wyposażenie obronnej bastei, całkowicie ignorując straże, balistę zamocowaną na obrotowej podstawie, z nakręconymi mocno torsjami, ale nienapiętą cięciwą, rzędy włóczni z glinianymi pojemnikami zapalającymi poniżej grotów i stosy ceramicznych granatów z długimi uchwytami ze sznura. Sprawny miotacz z pewnością byłby w stanie cisnąć takim garnczkiem o burtę okrętu płynącego nawet środkiem rzeki.

Rozejrzał się jeszcze po przystani, po czym poderwał wysoko w górę i uderzył parę razy skrzydłami, rozpędzając się wzdłuż nurtu Dragoriny, aż stała się krętą srebrną wstążką gdzieś w sinawym półmroku pod nim.

To tu, to tam w mroku majaczyły skupiska pomarańczowych iskierek. Ludzie i zwierzęta, lecz zastanawiające było to, że gromadzili się w górach lub głęboko w leśnych ostępach. Nie na szlakach albo przy rzece. Nie sprawdzał tego na razie, bo się spieszył. Najpierw musiał wiedzieć. Więc gnał przed siebie, tnąc powietrze niczym upiorny nietoperz, z ciężkim sercem, pełen najgorszych przeczuć.

Droga dłużyła mu się nieznośnie, mimo że w dole rzeka wiła się zakosami jak szarżujący wąż, a on ciął powietrze najprostszym kursem, pewnie nie gorzej od myśliwca.

Pojawiły się chmury, które przysłoniły mu widok, więc przewalił się przez skrzydło i runął w dół, a potem pomknął wzdłuż nurtu, pomiędzy górami i ścianami wąwozu. Małe połączone jeziorka przemknęły w dole kilkunastosekundowym migotaniem rtęciowych tafli, potem kilka szerokich zakosów rzeki i wreszcie wypadł nad wielkie jezioro, które przeciął rozpaczliwym szusem w ciągu minuty, hamując skrzydłami już od połowy rozlewiska.

Bo widział już z daleka.

Dom Ognia wznosił się na brzegu czarny i opuszczony. Dwie drewniane wieże były spalone i zamieniły się w rumowisko poczerniałych, zwęglonych belek, brama została uszkodzona, a opodal pomostu z wody wystawały trzy wilcze stewy zatopionych okrętów.

I nigdzie nie widział ciepłego pomarańczowego blasku, ciała żywego człowieka. Ludzie Ognia znikli co do jednego. Mężczyźni, kobiety i dzieci, nawet zwierzęta. Dwór był częściowo splądrowany i całkowicie pusty. Wleciał na dziedziniec i przez chwilę miotał się po nim jak prawdziwy nietoperz schwytany w pułapkę, siadając na krużgankach i parapetach okien, wpełzł do wielkiej halli, gdzie zastał tylko powywracane meble i wygasłe palenisko. Nie znalazł niczego ani wewnątrz twierdzy, ani wokół niej. Ani żywych, ani martwych.

Nic.

Pewnie dlatego pojawiły się bajdy, że wokół opustoszałego Dworu Ognia nad jeziorem pojawił się przerażający demon, podobny do żelaznej twarzy z wielkimi błoniastymi skrzydłami, wydający przeraźliwy wrzask żalu i gniewu, a potem śmignął w niebo i zniknął.

Musiał dostarczyć wiadomość.

I nie miał pojęcia, jak ma im to powiedzieć.

Zmęczenie dopadło go, dopiero kiedy wysunął się z maski i opadł kolanami na kamienną posadzkę. Czuł, że ma obrzmiałą twarz, kończyny dygotały mu z bólu i zmęczenia, a do tego chwytały skurcze, jeden po drugim, w najprzeróżniejszych dziwnych miejscach, w których nawet nie podejrzewał, że ma mięśnie.

Fjollsfinn podtrzymał Drakkainena i natychmiast podał mu metalowy kubek. Napój był chłodny, orzeźwiający, pachniał jakimiś owocami i z pewnością zawierał witaminy. Vuko wychylił kubek paroma łykami, po czym odrzucił go, wyrwał Norwegowi z ręki dzban i pił dalej, aż ugasił pragnienie. A potem siedział, dysząc ciężko.

- Nie musisz marnować energii na powrót - wyjaśnił Fjollsfinn. - To nie samolot. Kiedy znajdziesz się na miejscu i dowiesz, czego trzeba, możesz przerwać trans. Widmo rozproszy się, a ty znajdziesz się w wieży.

- Tego nie było w instrukcji - odparł Drakkainen. - Pomóż mi wstać. Muszę powiedzieć moim ludziom, że Dwór Ognia padł.

Norweg zamknął na chwilę lodowe oczy i przygryzł wargę.

- Wszyscy? Co do jednego?

- Nie wiem. Nie znalazłem trupów.

Wysłuchali Drakkainena z pobladłymi, nieruchomymi twarzami, po czym każdy zareagował po swojemu, choć raczej powściągliwie. Warfnir wstał, kopnął w ścianę i uderzył o nią czołem, po czym tak został, Sylfana zamarła na krześle, biała jak prześcieradło, przygryzając wargę z oczami lśniącymi od łez, Spalle wyszedł i słychać było za ścianą ryk furii, a potem kilka rytmicznych uderzeń pięści o coś twardego. Grunaldi objął głowę rękoma, ostrożnie, jakby była pękniętym dzbanem, oparł się łokciami na blacie stołu i zastygł tak, niezdolny do ruchu ani czegokolwiek innego. Filar otulił dłonią pięść, wsparł się o nią ustami i spoglądał na towarzyszy współczującym spojrzeniem. Pozostali milczeli ponuro.

Zapadła obezwładniająca cisza żałoby. Czas, w którym już wszystko zostało powiedziane. I teraz można już tylko siedzieć i patrzeć na świat okaleczony stratą, w którym nie da się żyć ani nie ma powodu czegokolwiek robić.

Dziurawy, kaleki świat, który stracił jakikolwiek sens.

Drakkainen milczał wraz z nimi, obracając w głowie swój plan, a właściwie to, co z niego zostało, i zastanawiał się, co robić dalej. Z cynicznego taktycznego punktu widzenia stracił też swoich ludzi. Nawet jeśli skoncentrują się na zemście, nie odzyskają już morale. Stracić cały klan musiało być dla nich jeszcze gorsze, niż stracić najbliższych. Za jednym zamachem pozbawiono ich nie tylko krewnych, ukochanych i dzieci, ale także kultury, tożsamości oraz miejsca na ziemi. Ostatni Ludzie Ognia. Czworo. Koniec. Sam miał świadomość tego, że ich zawiódł, i zastanawiał się, co by poczuł, gdyby nie tamy i bariery budowane mu w głowie przez Cyfral. Obiecał im pomóc, tymczasem sprowadził na nich masakrę. Całkowity holokaust. Ponieważ blokady działały, nie czuł prawie nic. Tylko rzeczową świadomość faktów.

- I nie było żadnych trupów? - zapytała Sylfana raptem głuchym, nieswoim głosem. - Wewnątrz wałów? W jeziorze? Na dziedzińcach?

- Żadnych. - Pokręcił głową.

- A przykutych i spalonych?

- Też nie. To mnie najbardziej zdziwiło. Może van Dyken zdołał wszystkich wyprowadzić pieśnią bogów, tak jak wabił dzieci? Widziałem kiedyś tych, których wziął do niewoli. Szli bezwolnie, jak oczadziali.

- To dobre na małą sadybę, z nie więcej niż setką wojów, a nie na Dom Ognia, w którym zimuje cały klan. Próbowali tego jeszcze zeszłej jesieni. Rogi naszych kapłanów zagłuszyły ich zew, a potem odpędzaliśmy Węży ogniem i kamieniami z katapult niosących na pięćset kroków - odparł szorstko Warfnir.

- Mój brat nie poddał Dworu Ognia bez walki - oznajmiła Sylfana z zaciętą twarzą. - Wszędzie powinno być pełno trupów, nawet gdyby część dostała się do niewoli. Węże nie grzebią zabitych, a już zwłaszcza wrogów.

Znowu zapadła cisza. I trwała bardzo długo.

- Byłeś na głównym dziedzińcu? Tym wielkim? - przerwała ją w końcu Sylfana z jakimś naciskiem.

- Byłem w całej twierdzy. Gdzie tylko się dało.

- Jak wyglądał?! Był równy?

- Jak to równy? Wyglądał jak dziedziniec. Nie rozumiem.

- Żadnego zapadliska? Jamy? Odsłoniętych podziemi?

- Nie. Tylko zdjęto te wszystkie osłony i daszki, a potem zwalono pod mur - przypomniał sobie Drakkainen. - Potem to zostało spalone i nawet myślałem, że to dach spichrza. Ale tam też nie było martwych.

Grunaldi uniósł nagle twarz, wpatrując się w Sylfanę.

- Otworzył Czarcią Sztolnię...? Wyprowadził ich w góry?

Przytaknęła powoli.

- Do Spalonej Gawry.

- Co to jest Spalona Gawra? - spytał Drakkainen, starając się mówić jak najspokojniej. - O czym wy mówicie?

- To bajki - warknął Warfnir. - Nie słuchaj ich. Nie ma żadnej Czarciej Sztolni.

- Za młodyś - powiedział stanowczo Grunaldi. - Czarcia Sztolnia istnieje i wiem to na pewno, bo mój ojciec Grunalf tam był.

- Proszę... - przypomniał o sobie Drakkainen.

- Podziemny korytarz, który otwiera się pod Domem Ognia. Całą część dziedzińca można opuścić jednym końcem w dół i zejść po pochyłości. Ojciec mówił, że przejście jest szerokie jak most, a kiedy odepnie się przeciwwagę, samo się podnosi i zamyka. Dziedziniec wygląda jak przedtem. Sztolnia prowadzi wewnątrz góry daleko w las, a tam jest szlak prowadzący do starej, zapomnianej siedziby rodu. Całej wykutej w skale i jaskiniach, nad przepaścią. Tam, gdzie kiedyś chowano naszych styrsmanów. Spalona Gawra. Można się w niej bronić dłużej niż w Domu Ognia.

- To czemu ją porzucono? - zapytał Drakkainen.

- Bo bronić się tam można, ale żyć już się nie dało. To wysoko w górach, ścieżki strome i wąskie, zwierzęta musiano wciągać kołowrotem na linach, trochę za daleko do spławnej wody, daleko do okrętów, daleko do pól. Jeszcze dziadowie Krzemiennego Konia zbudowali Dom Ognia nad naszym jeziorem.

- Więc jest nadzieja - powiedział Vuko stanowczo. - I to poważna. Ja muszę się teraz koniecznie położyć, ale kiedy tylko odzyskam siły, natychmiast wracam tam i będę ich szukał. I znajdę.

Wrócił jeszcze tego samego dnia, po kilku godzinach ciężkiego, kamiennego, pełnego koszmarów snu. Zwlókł się z łóżka, zjadł pikantną polewkę z jakichś trudnych do opisania gumowatych morskich stworów, umył zęby i wjechawszy na szczyt Wieży Szeptów, znów przylgnął twarzą do wnętrza maski.

Morze Wewnętrzne przebył tym razem szybciej, na dużym pułapie, wyciskając ze swoich nietoperzych skrzydeł, ile się dało, i robiąc poprawkę kursu na wschód, dzięki czemu oszczędził sobie części lotu wzdłuż Wybrzeża Żagli.

Zaczął od jeziora i Domu Ognia, gdzie upewnił się, że rzeczywiście nie ma śladów masakry. Dostrzegł ślady obrony, ale nie jakiejś rozpaczliwej i do ostatniego człowieka. Tuż przed zniknięciem obrońców prowadzono bardzo intensywny, długotrwały ostrzał z trebuszetów i balist wokół grodu, przede wszystkim pociskami ogniowymi. Znalazł kilkanaście obszarów, wielkich jak boiska, wypalonych do gołej ziemi, gdzie temperatura zeszkliła piasek i spaliła całe drzewa, pozostawiając tylko zwęglone, puste w środku pnie. Były też całe połacie, które pamiętał jako porośnięte lasem, a które teraz pokrywały kikuty potrzaskanych drzew ze sterczącymi na wszystkie strony długimi drzazgami zamiast gałęzi. Rozdarte pnie z powbijanymi do połowy kamiennymi pociskami wielkości grejpfrutów. Znalazł też leje, na których dnie tkwiły kule średnicy dorodnych arbuzów. We wszystkich tych miejscach znajdował też resztki ciał. Fragmenty czaszek, kończyn, tułowi ze sterczącymi z nich pogruchotanymi żebrami, okute blachą tarcze z wizerunkiem Tańczących Węży, z przestrzelinami wielkości jabłek, wbite ukośnie w ziemię czterometrowe oszczepy grubości nadgarstka, pokryte w całości zakrzepłą krwią. Połamane buńczuki, podobne do tych, które widział u jazdy Węży. Nie znalazł jednak żadnych zwłok Ludzi Ognia i żadnych fragmentów większych od dwóch dłoni.

Wrócił do grodu i stwierdził, że po intensywnym bombardowaniu całej okolicy Dom Ognia został nagle zdobyty bez jednego wystrzału. Atakujący musieli zasypać fosę, lecz zrobili to najwyraźniej bez strat, na spokojnie, nie musząc obawiać się ataków ogniowych, a potem wyłamali bramę taranem i rozepchnęli resztki na bok, ale też najwyraźniej przez nikogo nie niepokojeni.

Może dlatego, że wszystkie skomplikowane, potężne machiny, jakimi dysponowali ludzie Atleifa, zostały spalone, i to najwyraźniej w ten sposób, że od dołu oblano je smoczą oliwą. Spłonęły wszystkie biffy i trebusze, i wielkie balisty, i imponujące maźnice wielkości dźwigów portowych, z odwracalnymi misami, mogącymi w każdej chwili wylać atakującym na głowy istny potop smoczej oliwy. Wszystko. Doszczętnie.

Dwa wielkie spichlerze zastał całkowicie puste, a dwa pozostałe spalone, pełne hałd czarnego, zwęglonego zboża. Gdyby dwór miał zostać splądrowany, tylko zupełny kretyn spaliłby przy okazji kilkadziesiąt ton ziarna, i to na przednówku, i jeszcze w trakcie wojny, kiedy mało kto zdoła wyjść w pole. Węże bywali kretynami, skoro dali się nabrać na pokręconą ideologię van Dykena, ale chyba nie w tej dziedzinie.

Kiedy oglądał to wszystko, poczuł, że wraca mu nadzieja. Wystartował wysoko ponad Dom Ognia i jezioro, zawinął szerokim wirażem, a potem poleciał na wschód, w stronę skalistych gór, gdzie podobno miały znajdować się wyjścia Czarciej Sztolni.

Upatrzył sobie odpowiednią wysokość do obserwacji, a później zaczął zataczać kręgi o średnicy kilku kilometrów. Była to wysokość, z której odróżniał pojedyncze drzewa, trakty jako kreski grubości najcieńszych nitek makaronu, od biedy mógł też dostrzec człowieka jako znikomą kropkę. Ledwo dostrzegalny punkcik jaśniejący pomarańczowym blaskiem.

Po jakimś czasie, po wypatrzeniu kilku doszczętnie splądrowanych niewielkich osad, gdzie znalazł leżące jeszcze od zimy trupy, trafił na wędrującą szlakiem wzdłuż strumienia grupę kilkunastu jeźdźców. Obniżył natychmiast lot, nurkując do wysokości trzydziestu metrów jak jastrząb, ale to była tylko ciężka jazda van Dykena w poczerniałych, oksydowanych zbrojach, z makabrycznymi buńczukami i w smoczych hełmach. Jeden z jeźdźców miał w sakwach coś mieniącego się kolorami, pulsującego mglistym fraktalem światła, więc Vuko, przypomniawszy sobie maga dowodzącego podjazdem, na który natknął się przy Dolinie Bolesnej Pani, czym prędzej czmychnął na bezpieczną odległość, postanawiając go nie zaczepiać.

Brak jakichkolwiek możliwości ofensywnych był dojmująco frustrujący, zwłaszcza że stale o tym zapominał.

Oddział przemierzał szlak dość pospiesznie, co jakiś czas robiąc postój, a wtedy drobne punkciki rozpierzchały się na wszystkie strony, najwyraźniej badając okolicę w poszukiwaniu jakichś tropów. Czegoś szukali.

Nie miał innego wyjścia, tylko zostawić ich w spokoju, więc wzbił się znów w wysokie góry, wypatrując wykutej w skale Spalonej Gawry, jakkolwiek by miała wyglądać. Grunaldi i Sylfana opisywali mu jej położenie jak umieli, ale niewiele z tego wynikło. Oboje za nic nie mogli zrozumieć map, które im rysował, za to zapamiętywali drogi, które raz widzieli, posługując się jakimś tajemniczym instynktem kartograficznym, pozwalającym im nawet znaleźć orientację na morzu, tyle że nie umieli tego opisać. Czuli, gdzie co jest, gdzieś w ich głowach tkwiła pewność co do położenia gór, wysp, a nawet szczegółów wybrzeża, ale równie dobrze mógłby pytać o drogę jaskółkę.

Podziemny korytarz prowadził generalnie na wschód od Domu Ognia, ale nie udało się ustalić, czy biegł prosto. O ile Vuko dobrze zrozumiał, prawdopodobnie łączył się z systemem jaskiń i korytarzami dawnej kopalni, więc mógł zmieniać się w istny labirynt, co gorsza, ani Sylfana, ani Grunaldi nie widzieli go nigdy na własne oczy, więc nie mogli być pewni.

Na wschód od zamku wznosiło się kilka skromnych gór porośniętych puszczą, dalej była wąska dolina, a jeszcze dalej potężny skalisty łańcuch górski, który Drakkainen oblatywał dookoła na różnych wysokościach, usiłując wypatrzyć cokolwiek regularnego, podobnego do jakiejkolwiek architektury. Bez skutku.

Próbował na rozmaitych pułapach, śmigał tuż nad skałami albo obserwował granie z wysokości, szybując jak uparty orzeł, zataczał kręgi i nic. Nie znalazł ani wyjść ze sztolni, ani Spalonej Gawry.

Trafił za to na kilka niewielkich konnych oddziałów Węży, również najwyraźniej przetrząsających puszczę i błąkających się po wąskich, nieuczęszczanych szlakach, stanowiących doskonały cel dla akcji partyzanckich.

Aż wreszcie zgubił się przy penetrowaniu dna krętego wąwozu, gdzie mknął dość nisko, obserwując skalne ściany po obu stronach, i w końcu zapędził się gdzieś w głąb gór, nie mając pojęcia, gdzie jest, tylko poczucie kierunku podpowiadało mu, że znalazł się nieprzyjemnie blisko Ziemi Węży, Muzycznego Piekła, Ogrodu Rozkoszy Ziemskich, zamku Cierń i podobnych atrakcji. Dlatego nie mógł wzbić się w górę i odnaleźć drogi, a zamiast tego śmigał nad czubkami drzew, skalnymi świadkami i wijącym się jak żmija potokiem.

Wąwóz rozdwajał się, jedna odnoga otwierała się na dolinę pełną jakichś gejzerów i siarkowych jeziorek, spowijających wszystko cuchnącymi oparami, co gorsza, w kierunku Ziemi Węży, musiał więc wybrać tę drugą, ciasną i krętą, w nadziei, że wyprowadzi go w inną stronę. Przystanął, żeby się rozejrzeć, i nagle poczuł, że daleko stąd, na szczycie Wieży Szeptów, serce stanęło mu w piersi.

Wyglądały trochę jak czarne płaszczki. Płaszczki długości stu pięćdziesięciu metrów, o rozpiętości skrzydeł transportowego Airbusa Strato-Geant, ciągnące za sobą długie ogony.

Wywerny. Trzy.

Znajdowały się jakieś pięć kilometrów od niego, na wysokości pięciuset metrów i zataczały powolny krąg nad jakimś punktem w głębi Ziemi Węży. Drakkainen nie zamierzał się upewniać, co się tam znajdowało.

Natychmiast zawrócił i wzbił się do ostrożnego lotu w głąb wąwozu, kiedy doszedł go nagle przeraźliwy, piskliwy wrzask i jedna wywerna uderzyła majestatycznie skrzydłami, wyrwała się z kręgu i pomknęła w jego stronę. Zrobiła to sprawnie i pewnie, nic nie wskazywało na to, że masa nie pozwala jej nie tylko latać, ale i manewrować. Natychmiast wystrzelił przed siebie z peł


Date: 2016-01-03; view: 679


<== previous page | next page ==>
Rozdział 7 Czas szpiegów 11 page | Rozdział 10 Żuraw powraca 1 page
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.032 sec.)