Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






Rozdział 7 Czas szpiegów 7 page

Wyciągnąłem sztylet w jego stronę i czubkiem lekko dotknąłem drugiego policzka.

- Czyś kiedy słyszał o mistrzach szkła z Jarmakandy? - spytałem.

Oczy Szkarłata zrobiły się wielkie i nagle zobaczyłem w nich strach.

- Nie zrobisz tego! - wydusił. - Nie!

- Będę czuł radość - przytaknąłem.

- Niestety, nie możesz - rzucił z żalem Ulf. - Muszę się czegoś dowiedzieć. Przynajmniej na razie.

Siedziałem tak jeszcze przez chwilę, patrząc, jak w oczach Szkarłata przerażenie miesza się z nadzieją i chytrością.

- Filarze, proszę cię - powiedział Ulf. - Wiem, co czujesz, ale są ważniejsze rzeczy. Ta gnida może pomóc nam wygrać wojnę.

Wstałem, dysząc ciężko, jak po wysiłku. Spalle założył kapłanowi ostatnią obręcz na szyję i wbił przetyczkę na miejsce.

Wtedy odwróciłem się w stronę ołtarza, a potem podszedłem do szarpiącego się w uprzęży Udułaja Hyrkadała, który na mój widok znieruchomiał i usłyszałem, jak na ołtarz z pluskiem tryska struga jego moczu.

- Pamiętasz dom Lśniącej Rosą? - zapytałem. - Obiecałem ci coś wtedy. Co więcej, obiecałem też przyjacielowi.

Otworzył usta i znów zaczął miotać się dziko, wreszcie dosiągłszy sprzączki.

Wtedy wbiłem mu szklane ostrze w pierś i złamałem przy rękojeści.

Upłynęło kilka chwil, zanim zaczął krzyczeć.

Nie umierał długo, bo szybko ogarnęła mnie taka zgroza na to, co uczyniłem, że chwyciłem arbaletę i strzeliłem mu w głowę. Zawisł w łańcuchach, kołysząc się i brocząc krwią na ołtarz.

Ulf nic nie powiedział, lecz zmierzył mnie długim spojrzeniem, od którego zrobiło mi się wstyd mojego czynu.

- Kiedy przejmujemy metody wroga, przestajemy się od niego różnić. Rozumiem, że cię torturowano. Nawet przyjmuję, że musiałeś go zabić, ale nie w ten sposób. Jeśli zaczniemy cieszyć się zadawaniem śmierci, zdziczejemy jak oni.

- Tak, Ulfie - powiedziałem ze skruchą. - Tylko że dopiero co mieli zabić tym ostrzem N’Dele.

Wyznawców i więźniów już wyprowadzono, strażnicy wynosili jeszcze na noszach nakryte skrwawionym płótnem trupy Odrzuconych, dwoje miejskich kapłanów śpiewało i omiatało płomieniem rytualnej pochodni głowy na postumencie, które potem pakowano do skórzanych worków. Ktoś odciął uprząż z zaplątanym w nią ciałem Udułaja.



W korytarzach oświetlonych szklanymi kulami kręciło się tylu ludzi, że przypominały dziwne miejskie zaułki i czasem trzeba było przechodzić bokiem, żeby w ogóle się zmieścić.

Wydostaliśmy się przez okrągły otwór kanału burzowego, w który wstawiono drabinę, na kwadratowy dziedziniec, gdzie było też mnóstwo ludzi i stały wozy. Ozdobne, obite symbolami drzewa ze srebrnej blachy, zaprzężone w niewielkie kosmate koniki, których używano w mieście do przewożenia towarów, ale w odświętnej uprzęży, ze srebrnymi blaszkami, brzękadłami i ogłowiami zdobnymi w kity z piór.

- Będzie parada - wyjaśnił Ulf. - Przez całe, perkele, Kawerny aż na Górny Zamek. Koniec zdrajców, koniec zastraszania mieszkańców, na ulicach rządzi Fjollsfinn i miejski thing. Także w Kawernach. To, co znaleźliśmy w ich kryjówkach, zapasy broni, kosztowności i złoto, jedzie na wozach, otoczone kapłanami, trąbami i proporcami, wyznawcy w pętach za wozami, a wszystko otoczone strażnikami w pełnym rynsztunku. A my stąd znikamy. To ma wyglądać na robotę straży miejskiej, nie naszą. Nas nie ma. O nas się tylko plotkuje, i to szeptem.

Istotnie, na podwórzu aż się roiło od strażników w hełmach, z białymi płaszczami ze znakiem drzewa i miejskich kapłanów w kołpakach najeżonych srebrnymi basztami i iglicami. Pojmanych wyznawców Azziny przykuwano za szyje do jednego długiego łańcucha, a martwych Odrzuconych zamierzano wlec ulicami za wozami. Znoszono też najróżniejszą broń i kosztowności, lecz wydawało mi się, że jest tego trochę za dużo. Wprawdzie sam wcześniej zdobyłem pałkę i miecz odebrane strażnikom, ale nie słyszałem, żeby w Kawernach była jakaś plaga kradzieży broni. Pieniędzy i innych kosztowności także spodziewałbym się kilku wiader, a nie wyładowanych wozów.

Kiedy powiedziałem to Ulfowi, roześmiał się ponuro.

- Tak trzeba. To taki... teatr... nie znam odpowiedniego słowa. Ci tutaj w ogóle takiego nie mają, a amitrajski znam za słabo. Powinni cię tego nauczyć, skoro miałeś być władcą. To część polityki. Władca musi przedstawić swoje czyny tak, żeby robiły wrażenie, a wieści o nich przynosiły pożytek. W tym celu trzeba różne rzeczy trochę powiększać, inne umniejszać i odpowiednio je przedstawiać.

- Mnie uczyli, że to broń obosieczna. Łatwo do tego przywyknąć i wkrótce wszyscy wiedzą, że to, co głoszą heroldowie, trzeba podzielić przez dwa albo i dziesięć. A potem powszechnie wiadomo, że władza kłamie i jest całkiem na odwrót, niż twierdzi. A na tym cierpi autorytet.

- Niestety, jest i tak, że jeśli powtórzysz kłamstwo sto razy, to w końcu wielu w nie uwierzy. My będziemy uważać, co robimy. Dzisiejsza sytuacja jest wyjątkowa. Musimy odwrócić to, co tamtym udało się osiągnąć.

Nocni Wędrowcy wywlekli ze studni skórzany wór, w którym zamknięto skutego Szkarłata. Był uszyty z grubej skóry i zaopatrzony w uchwyty, tak że łatwo mogło go nieść czterech ludzi, i jeszcze żelazne ucha, za które dałoby się go przywiązać i unieruchomić.

- Myślałem, że będziemy go wlekli po bruku - oznajmił Warfnir kapryśnym tonem.

- Popsułby się i nie mógł nam niczego powiedzieć - odparł Grunaldi. - Tam jest kawałek drogi i jeszcze te schody...

Z boku stał zwykły kupiecki wóz z pałąkami, na które naciągnięto burą płachtę. Przy pstrokatych paradnych wozach wyglądał jak osioł przy rumakach. Niepozorny i szary.

Czterech Wędrowców uniosło worek i wrzuciło na pakę, a następnie unieruchomiło sznurami, przywiązując go do żelaznych kółek w podłodze.

- Szkoda, że nie zobaczymy parady - zasmucił się Spalle.

- Musimy odwieźć tego knura, zamkniemy go w najbardziej zgniłej celi, jaką znajdę, a potem usiądziemy do pieczeni z piwem. To lepsze niż parada, zwłaszcza ze względu na te trąby - odparł mu Ulf.

W tym momencie, jakby w odpowiedzi, rozległ się ponury dźwięk, który spadł na nas z nieba. Nie był podobny do dźwięku rogów dobiegającego o zachodzie i wschodzie słońca z Czerwonych Wież. Jednak wydawał się równie niepokojący. Przypominał zawodzenie jakiegoś ogromnego morskiego stwora. Pochód już sformowano i wozy wyjeżdżały z bramy na ulicę, ale grajkowie nie unieśli jeszcze swoich srebrnych rogów do ust. Dźwięk był zbyt potężny i wydawało się, że wydaje go samo miasto.

- To koncha Lodowego Ogrodu - powiedział Skalnik.

- Teraz czas na mgłę i Fjollsfinnowe efekty specjalne - oznajmił Ulf, zapalając swoją fajkę.

- Co to „efjekten...” - zaczął Spalle.

- Och, no, sztuczki. Popatrz w niebo, to sam zobaczysz. - Nocny Wędrowiec wypuścił kłąb dymu. - Teraz powinna pojawić się mgła.

I pojawiła się. Nie spadła na same ulice, ale przelała się przez szczyt góry, od strony Górnego Zamku i murów strzegących grani, sunąc po dachach, prując się o hełmy wież i przyćmiewając blade wiosenne słońce.

- Ciekawe, czy mu to wyjdzie... - powiedział zagadkowo Ulf, zadzierając głowę do góry.

Najpierw poczuliśmy spływający na nas chłód, a potem dziwne mrowienie na skórze, które jeżyło włosy na rękach i karku. Zawodzenie konchy umilkło, za to na szczytach wszystkich wież pojawiły się dziwne niebieskawe ogniki, jak błędne ognie na bagnach. Zewsząd dobiegało dziwne brzęczenie, a za moment ze wszystkich baszt w niebo wyprysnęły cienkie błyskawice, skacząc to tu, to tam, trzeszcząc i strzelając prosto w wiszącą nad miastem chmurę. Poczułem zabobonny lęk, mimo że słyszałem, jak Ulf mówi, iż to sztuczki robione przez Fjollsfinna, ale to, co się działo na niebie, było zbyt dziwne i ogromne. Zwłaszcza że po chwili wszystkie błyskawice zaczęły bić w to samo miejsce, tworząc ogromną kulę błękitno-srebrnej poświaty, z której nagle, jak spod tafli wody, wyłoniła się olbrzymia twarz kobiety z koroną gałęzi nad głową.

Wrzasnąłem i przysiadłem odruchowo, ale zaraz poderwałem się z powrotem, przekonany, że zrobiłem z siebie pośmiewisko. Myliłem się. Nocni Wędrowcy też skurczyli się, chowając głowy w ramiona i chwytając za miecze. Wszyscy sprawialiśmy wrażenie, jakbyśmy chcieli rozpłaszczyć się na miejskim bruku. Śmiał się tylko Ulf.

Twarz stworzona z błyskawic jaśniała przez chwilę nad miastem, a potem poruszyła ognistymi ustami, a od górskiego grzbietu odbił się jej łagodny, lecz grzmiący głos, który dobiegał zewsząd, jakby przemówiły same mury Lodowego Ogrodu.

- Mieszkańcy! - zawołała niewiasta z piorunów.

W tym samym momencie Grunaldi zerwał z głowy swoją filcową czapeczkę i cisnął na ziemię, a potem zaczął rechotać.

- Hajsfynga! To Sylfana!

Zmusiłem się, by spojrzeć w górę. Miał rację. Twarz jaśniejąca światłem błyskawic, która wyłoniła się z mgły, należała do Sylfany. Nie poznałem jej, bo tam, w górze, nie było nic poza drgającym i trzaskającym światłem błyskawic, które rysowały jej oblicze. Nie było widać granatowych włosów, wyraźnych brwi w kształcie skrzydeł mewy ani wilgotnych, sarnich oczu czy ostrych, trochę wystających zębów młodej wilczki. Były tylko ogniste gałęzie gromów i nieludzki siny blask, z którego się wyłaniała. Ale to była ona.

I przemawiała do mieszkańców. Przypominała im dzień, kiedy wybrali los obywateli i uznali Lodowy Ogród za swój dom, „chroniąc się w jego cieniu”, jak powiedziała, a jej głos odbijał się echem wśród osłupiałych ulic. Potem mówiła do przybyszów, którzy wzięli znak korabia i przyjęli gościnę Ogrodu, gdzie mogą cieszyć się schronieniem od wojny bogów oraz wszelkich prześladowań i żyć, jak tylko pragną.

- Ogród jest gościnny! - grzmiała Sylfana z niebios. - I dlatego prócz zacnych ludzi pojawili się tu nikczemnicy. W Ogrodzie wolno kłaniać się takim bogom, jakim kto chce, i dlatego nadeszli też tacy kapłani, którzy zapragnęli zniszczyć miasto i sprowadzić na niego zagładę. Chcieli sprowadzić tu wojnę bogów! Zaczęli lżyć tych, którzy wierzą w inne bóstwa niż amitrajska Podziemna Pramatka albo Smeiring, Bóg Węży. Zaczęli zaprowadzać własne porządki. W naszym Lodowym Ogrodzie śmierć zaczęła czaić się w zaułkach i piwnicach świątyń ich ohydnych kultów. Ale w Lodowym Ogrodzie nie ma miejsca dla tych, którzy chcą całej władzy nad innymi i pragną rządzić ich wiarą, myślami i ciałem. Drzewo nie pozwoli skrzywdzić tych, którzy schronili się pod jego gałęziami! Zdrajcy zabili wielu, ale przebrali miarę. Ich dni upłynęły. Zamierzyli się na kolejnych porwanych z ulic obywateli, przybyszów, Odrzuconych i odmienionych przez uroczyska, ale miasto uniosło swoją dłoń. Porwani są już wolni! Nikt ich już nie skrzywdzi. Patrzcie, jak w murze zachodnim Kawern otwiera się nowa brama i nadchodzą. Wszyscy cali i zdrowi! Patrzcie, jak za nimi straż grodu prowadzi zdrajców i cudzoziemskich szpiegów, porażonych przez moc Drzewa. Patrzcie na broń, którą chcieli obrócić przeciw wam, i skarby, które wam odebrali. Dołączcie do ocalonych, gdy idą przez Kawerny, Doki, Łasztownię i Kamienny Gaj aż do Górnego Zamku, do głównego miejskiego chramu. Idźcie z nimi opłakać tych, którzy zginęli, i dziękować Drzewu za życie ocalonych! Ogród chroni swoich mieszkańców. Tam, za morzem, świat płonie. Czyniący sławiący Węża i Pramatkę topią go we krwi. Od krain Południa po Wybrzeże Żagli nocami władają demony uroczysk, a dniami ludzie w żelazie mordują niewinnych. Wszędzie słychać krzyk, huk płomieni i płacz. Lecz nigdy nie przejdą za mury Lodowego Ogrodu. Moc Drzewa jest większa niż starych, obłąkanych bogów. Jednak nawet Drzewo nie poradzi, jeśli mury będą puste! Miasto jest dla was, ale musicie być gotowi stanąć na jego murach, kiedy nadpłyną okręty niosące żelazo i wojnę bogów! Pomiędzy nami są jeszcze zdrajcy! Rozejrzyjcie się! Mają czarne ślady na czołach i dłoniach. Wmuszają wam dziwne obyczaje. Zastraszają. Mówią, że Drzewo umarło, a z wiosną nadejdzie ogień, niosąc nowy świat. Chcą sprowadzić tu królów i kapłanów, którzy założą wam kajdany. Będą chcieli rządzić waszymi umysłami, tym, co mówicie, co jecie i jak żyjecie. Waszymi dziećmi i każdym waszym krokiem. Czy chcecie obudzić się jako niewolni tyrający za miskę strawy? Lodowy Ogród to wasz dom! Nie pozwólcie go podpalać!

- Idiota! - odezwał się nagle Ulf ze złością. - Zaraz doprowadzi do pogromów, pacan. Chodźcie, wystarczy tego. Na tę małą możecie się gapić, ile chcecie, w domu, będzie tak świecić i ględzić jeszcze z pół godziny. Te patriotyczne gadki może wytrzymać tylko ten, kto wyżłopał jeszcze więcej hruškovicy niż ten, co to wymyślił.


Rozdział 8 Siew

Radę daję ci siódmą, gdy wplączesz się

w waśni z nieustraszonymi,

bić się bardziej przystoi wielmoży,

niżeli być spalonym.

(...)

Spory i gniewy - uważam - niech nie zostają uśpione,

ni ból i cierpienie;

rozum i broń potrzebne są władcy

co ma pierwszym być śród mężów.

(Pieśń o Sygrdrifie - Sigrdrífumál)

 

Halo! - wrzeszczy doktor Passionaria Callo, waląc w drzwi. - Jest tam ktoś?! Wypuście mnie! Gdzie jestem?! Kim jesteście?! Nie macie prawa mnie więzić!

Za jej plecami fruwają jakieś dziwne surrealistyczne stwory, ni to niemowlęta, ni to ważki, ale maleńkie, żaden nie jest większy od wróbla, na podłodze wije się oszalały bluszcz i tam też coś łazi, woda w szklance bulgoce i zmienia kolory. Powietrze aż migoce od magii.

Passionaria traci nagle siły i werwę, osuwa się plecami po ledwie widocznych drzwiach wpasowanych w ścianę. Nie płacze, tylko patrzy szklanym wzrokiem przed siebie. Zaraz dostanie szału i spróbuje zdemolować pomieszczenie, to znaczy, że znowu zacznie ciskać pościelą jak rozjuszony pawian, rzuci o ścianę szklanką oraz dzbankiem z wodą i przewróci ciężkie krzesło. Cała reszta jest wyoblona, miękka, przylepiona na dębowo do podłogi i niezniszczalna. A potem komnatę zaludnią żyjątka jak z koszmaru na kwasie. I tak w kółko.

Nie mamy koncepcji, jak posprzątać, dopóki ma w sobie czynnik M, więc nietłukąca się szklanka i karafka były jednymi z pierwszych niezbędnych wynalazków.

Inaczej Callo skończyłaby, brodząc w tłuczonym szkle.

- Przynajmniej się wyjaławia, tworząc te dziwolągi - mówi niepewnie Fjollsfinn.

- Gdzie tam - cedzę ze złością, gryząc fajkę. - Przecież to jest niestabilne. A właściwie półstabilne. Za trwałe, żebyś to wyssał przez klimę, a potem się rozpada i wchłania z powrotem, bo same ją obłażą, kiedy śpi. Wyciągasz tylko to, co jest w powietrzu w stadium podstawowym. Zaglądałem do komory za filtrami, gdzie cały ten szajs miał krystalizować w te twoje kwiatki i powinny tam być już ogrody Semiramidy, a jest pięć nędznych lodowych paprotek. Mamy tu klinicznego świra z ciężkim PTSD, obdarzonego mocą tworzenia. Jakby było mało kłopotów.

- Mamy sukces - zauważa skromnie, jako ten, który najbardziej się napracował.

- Ta-jest... - staram się, żeby mój głos nie ociekał ironią, ale nie za bardzo wychodzi. - Do rana będziesz miał płonące Kawerny i mury obwieszone Bogu ducha winnymi mutantami, węglarzami i kominiarzami. Przecież ty ich poszczułeś na siebie! Czyś ty w ogóle czytał ten swój elaborat na trzeźwo?

- Żadnych pogromów nie będzie - oświadcza stanowczo i jeszcze bardziej mnie irytuje. - Bogini Drzewa wyraźnie tego zakazywała, tylko tej części nie słuchałeś. A ja posłałem na ulice wszystkich strażników, którzy mają odbierać podejrzanych.

- A potem co? Budujemy w górach własny obóz Yodok?

- Powiedziane było: „czerń na dłoniach”. A oni sięgali do misy zawsze tylko dwoma palcami, wskazującym i środkowym prawej dłoni. Tego nikt nieuwikłany nie będzie wiedział. Poza tym to bardzo specyficzny barwnik, nie będzie trudno go zidentyfikować. Nie sadza, nie smoła, nie sepia. Zawiera trochę sadzy, ale też ludzki tłuszcz i krew, i inne rzeczy. Ludzie po prostu brudni zostaną z wielką pompą, uroczyście zwolnieni przez prawomówców jako niewinni i uczciwi.

- A potem porozwalają łby życzliwym sąsiadom i dostaną ode mnie medal, który zaraz zaprojektuję!

- Trzeba było unieszkodliwić tę siatkę do końca, goddehelve! - Teraz on się złości, bo czerwienieje mu to, co wystaje spod lodowej maski zwieńczonej lasem baszt. - Sam mi tłumaczysz, że mamy wojnę. Sekta, którą rozbiłeś, na pewno nie była jedyna i niekoniecznie nawet poszli na ten obrzęd w komplecie. Nie masz monopolu na słuszność. Po prostu sprzątać należy do końca i właśnie to zrobiłem. Swoją część dla wsparcia twojej. To się nazywa współpraca, Drakkainen.

Czuję się wykończony.

- Przepraszam, rzeczywiście nie mam monopolu. Ale tu czuję, że jedziemy po bandzie.

- Wojna, przypominam. Jeśli sądzisz, że nie upaprzemy rączek...

- Moje są już dość paskudnie upaprane, Fjollsfinn, a za chwilę będą jeszcze bardziej. A jeśli nawet jakimś cudem przeżyjemy i zdołamy unieszkodliwić albo ewakuować naszych paskapää rodaków, to wątpię, żeby tam w domu Wielki Brat kupił mi łódkę, strzelbę, kucyka, ptysie i bilety na hokej. Kiedy patrzę w lustro, to tam, po drugiej stronie, to coś wygląda jak modelowy kozioł ofiarny. Nasza wielka europejska ojczyzna to najbardziej zakłamana, nielojalna i kłamliwa kurew, jaką Ziemia nosiła.

- Przestań się mazać - oznajmia, wręczając mi kieliszek swojej berbeluchy. - Zawsze możesz tu zostać. Następnego takiego raczej nie przyślą.

- Nie mażę się - burczę. - Po prostu jestem zmęczony i wciąż tego wszystkiego nie ogarniam. Brakuje mi globalnej koncepcji strategicznej. Ja się tu biedzę nad drobnymi, cząstkowymi zadaniami i nie wiem, gdzie to prowadzi. Ja jestem taktyk, nie strateg. To są jakieś obłąkane czteroosobowe szachy w ciemno, skrzyżowane z teksańskim pokerem i rosyjską ruletką.

Wypijam, pykam z fajki, rozpieram się w fotelu. Najchętniej walnąłbym się spać. Mięśnie nóg drżą mi ze zmęczenia, w żyłach jeszcze gotuje się adrenalina, nawet dłonie dygoczą. Ledwie dwie godziny temu walczyłem w ciemnych, cuchnących kanałach pod miastem.

- Nie możemy jej tak zostawić - mówię w końcu. - Gdzie masz mikrofon? Chyba zadbałeś o jakiś system komunikacji?

- Tak... - odpowiada niepewnie, jakby z wahaniem. - Wystarczy, że przekręcisz łeb tego smoka i mówisz w stronę jego ucha. Ale co jej powiesz? A jak dostanie szału?

- Na pewno nie będzie gorzej. Co za pomysł... Perkele, smok z uszami.

Wstaję, podchodzę do ściany z oknem wychodzącym na celę Passionarii Callo. Okno ma ostrołukowy portal, a jakże, obramowany wnękami, w których stoją bazaltowe ni to smoki, ni to gryfy. Pośrodku pod oknem jest nawet coś w rodzaju pulpitu kontrolnego z kamienia nasadzonego klejnotami, pełniącymi chyba rolę kontrolek i przełączników.

Odwracam gadzio-ptasi łeb zaopatrzony po bokach w złożone do tyłu trójkątne uszy i przekręcam w bok.

- Doktor Callo! - mówię, słysząc jednocześnie wzmocniony, ale metaliczny głos z sąsiedniego pomieszczenia. Passionaria w pierwszym odruchu zrywa się na nogi, potem kuli i przez chwilę wygląda, jakby miała zemdleć.

- Kto tu?! Kto tu jest? To ty, Pier? Kto mówi?

- Doktor Callo, jest pani wciąż na Midgaardzie, ale w bezpiecznym miejscu. To obóz przejściowy zespołu ratunkowego. Przechodzi pani kwarantannę w oczekiwaniu na ewakuację. Istnieje obawa, że jest pani zakażona czynnikiem ksenomorficznym. Procedura kwarantanny okazała się niezbędna. Proszę zachować spokój.

- Wypuście mnie stąd! Natychmiast! Kim pan jest?

- Nazywam się Vuko Drakkainen. Apeluję o odpowiedzialne zachowanie, pani doktor. Proszę spojrzeć wokół siebie. W pokoju stale zachodzą różne pozorne zjawiska, które budzą wątpliwości co do pani stanu. Nie znamy materialnej przyczyny tych miraży ani nie wiemy, z jakimi zmianami mogą się wiązać. W takiej sytuacji instrukcja przewiduje kwarantannę. Dopóki nie pojawi się decyzja co do środków zaradczych albo pani stan nie zrobi się stabilny, obowiązują nas procedury. Bardzo mi przykro, postaramy się dostarczyć pani wszystko, co w naszej mocy, żeby zapewnić wygody, ale sama pani rozumie, że nie naruszę procedur. Bezpieczeństwo jest najważniejsze. Takie są przepisy.

- Pan nic nie rozumie - mówi szybko gdzieś w stronę sufitu. - To nie są żadne miraże. To są moje dzieci. Zresztą to nieważne. Nie zrobią wam krzywdy. My... dokonaliśmy tu odkrycia - waha się przez chwilę. - Ja dokonałam odkrycia. Muszę zawieźć je na Ziemię. Wszyscy muszą się dowiedzieć. To wszystko zmieni. Rozumie pan?! Wszystko! Zlikwidujemy głód, przemoc, nietolerancję! Będziemy mogli kształtować klimat, społeczeństwo, wszystko! Wyhodujemy nowego człowieka! Rozumie pan to?!

- Doktor Callo - przerywam jej - czy pani nie rozumie, że to jest sytuacja nadzwyczajna i musimy postępować zgodnie z określonymi procedurami? Powtarzam jeszcze raz. To jest kwestia bezpieczeństwa. Takie są przepisy.

- Kiedy będzie ewakuacja? - pyta zrezygnowana, przygryzając wargę. Usłyszała zaklęcia, od których każdy Europejczyk odbija się jak od ściany jak w tej dwudziestowiecznej operze „The Wall”. Bezpieczeństwo. Przepisy. Procedury. The Wall.

- Nasz statek pojawi się w tym układzie pod koniec lata. Ewakuacja nastąpi, kiedy wyślemy sygnał. Na razie trwają poszukiwania pozostałych przy życiu członków ekspedycji.

- Kto jeszcze przeżył? I jak mnie znaleźliście...? Ja... chyba mam luki w pamięci.

- Bardzo proszę nie zadawać mi takich pytań. Nie mogę na nie odpowiedzieć. Pani stan... jest delikatny. Przeżyła pani wstrząs posttraumatyczny. PTSD. Może pani mieć bardzo różne objawy psychiczne i psychofizjologiczne. Dezorientacja, stany lękowe, amnezje, zaburzenia rytmu serca, mowy, nawet częściowy paraliż motoryczny. Dlatego proszę unikać silnych emocji. Proszę się o nic nie martwić i odpoczywać. Jest pani całkowicie bezpieczna i znajduje się w dobrych rękach. Musi pani po prostu odpocząć i dać nam pracować.

- Nie! Nie szukajcie ich! Oni zginęli! Boże, jak wy nic nie rozumiecie! Musimy opuścić tę potworną planetę jak najszybciej! Już, rozumie pan?!


Date: 2016-01-03; view: 725


<== previous page | next page ==>
Rozdział 7 Czas szpiegów 6 page | Rozdział 7 Czas szpiegów 8 page
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.012 sec.)