Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






Rozdział 7 Czas szpiegów 6 page

- Dalej trzeba pociągnąć po obu stronach tej płaskiej kości, żeby poodcinać żebra i skórę, a potem złapać ją solidnie i wyłamać do góry. Później wsadzamy ręce do środka i przecinamy taki worek, w którym znajduje się serce. Możemy je chwycić od dołu jak owoc i przeciąć żyły, na których się trzyma niczym śliwa na gałęzi. Jeśli zrobi się to dobrze, ofiarowany może żyć na tyle długo, żeby zobaczyć własne serce wciąż bijące w dłoni kapłana.

Kapłan cofnął się, pokazując okrwawione dłonie, lecz nie trzymał w nich niczego. N’Dele wisiał bezwładnie w łańcuchach, ale żył, widziałem, jak poruszał się jego brzuch, kiedy oddychał. Miał pośrodku piersi trzy broczące krwią rany, nic więcej.

- A teraz, chłopcze, opowiem ci o żagiewnicy. Wiesz, co to takiego? To morska bestia. Wygląda jak podwodny kwiat. Pośrodku ma głowę, wielką niczym głowa wołu, otoczoną oczami płonącymi cudownym światłem we wszystkich kolorach. Cała świeci jak ogromny lampion. Wokół ma płetwy delikatne niczym pióra, pod spodem zaś wieniec macek jak kałamarnica, zaopatrzonych w haki. A jeszcze niżej, wokół zębatej gęby, w której może pomieścić się pół owcy, unosi się w wodzie długi kłąb poruszających się włosów, grubych jak pęd likworośli u nasady i coraz cieńszych dalej. To za pomocą tych włosów żagiewnica zabija morskie stwory, by rozszarpać je potem kolczastymi ramionami. A wiesz, co jest najciekawsze? Jad. Najlżejsze muśnięcie takiej wici wpuszcza jad, który jest jak płynny ogień. Zwierzę, bestia czy człowiek, kiedy dostanie się w jej wici, umiera w straszliwych męczarniach. Nawet najpotężniejsze płaskudy i inne morskie stwory umykają, gdy tylko poczują w wodzie zapach kwitnących kwiatów, jaki rozsiewa jad żagiewnicy. Tak. Właśnie dlatego, chłopcze, strzeż się żagiewnicy mimo jej piękna i wabiących kolorów, którym wiele bestii nie umie się oprzeć, chociaż wiedzą, iż czeka je straszliwy koniec. Ale, ale... Przecież mam tu jedną wić. Zaraz ci pokażę.

Sięgnął do stojącej na skale drewnianej skrzynki i wyjął coś, co wyglądało jak krótka pałka lub nagiel od okrętowego opętnika. Przedmiot lśnił jak z polerowanej stali, lecz jego koniec okazał się tylko metalową pochwą, którą kapłan zdjął bardzo ostrożnie. Pod spodem ukazało się coś, co przypominało ciasno zwinięty motek sznura, tylko że ten sznur świecił dziwnym, zielonym i czerwonym blaskiem. Kapłan odwrócił dłoń, kierując tę świecącą część do dołu, a wtedy sploty zaczęły się luzować, macka rozwinęła się i zaczęła rozciągać, lśniąca i galaretowata, migocąca światłem, a jej koniec robił się coraz cieńszy, gdy opadał ku podłodze i wił się jak robak.



- Spójrz - powiedział kapłan z dumą, jakby pokazywał mi przedmiot wielkiego kunsztu. Poruszył lekko dłonią i uniósł bicz. Macka ze świstem rozciągnęła się na dziesięć łokci, opisała w powietrzu rozjarzony krąg, po czym smagnęła tułów N’Dele i znów skurczyła się, wracając w stronę rękojeści.

Ciało mojego przyjaciela wyprężyło się gwałtownie, a jego twarz, z nagle otwartymi szeroko oczami i wyszczerzonymi zębami oraz żyłami, które wystąpiły mu na czole jak sznury, zmieniła się w przerażającą maskę. N’Dele ze świstem wciągnął powietrze, po czym wydał z siebie upiorny wrzask.

Nigdy nie słyszałem takiego krzyku. Brzmiał bez końca, miałem wrażenie, że zawali się od niego jaskinia. Zacząłem dygotać jak w ataku bagiennej gorączki i szlochać gwałtownie. Nie mogłem tego powstrzymać.

N’Dele wygiął się gwałtownie w łańcuchach i zaraz zawisł bezwładnie.

- To potrafi wskrzesić umarłego - wyjaśnił kapłan w ciszy, w której wydawało się, że krzyk N’Dele wciąż brzmi pod stropem. - A to jeszcze nie wszystko. Jad żagiewnicy można wydobyć, jeśli wie się jak. To trudne i niebezpieczne, bo musi pochodzić od żywego stwora. Na pewno słyszałeś o mistrzach szkła z Jarmakandy. Potrafią uzyskać zarówno szkło cienkie jak włos czy bańka morskiej piany, oraz grube i czyste niczym diament lub barwione na najpiękniejsze kolory.

Leżałem zupełnie bezwładnie, a dźwięczny, kojący głos kapłana zniewalał mnie niczym muzyka fletu usypiająca węża. N’Dele wisiał w łańcuchach z opuszczoną głową, a całe jego ciało dygotało w drgawkach.

- Mistrzowie szkła - ciągnął oprawca beztrosko - tworzą w swoich hutach drogocenne puchary i klejnoty. Figurki zwierząt drobne jak paznokieć kobiecego palca, które same chodzą niby żywe. Lampy i kryształy pozwalające widzieć to, co odległe, lub kryształowe dzwonki wiatrowe, które wygrywają najpiękniejsze melodie. Umieją zaklinać w szkło imiona bogów i tworzyć czyniące przedmioty. Ich sztuka zawiera wiele tajemnic, które muszą pozostać jedynie w obrębie ich cechu. Gdyby ktoś usiłował zdradzić komukolwiek którąś z nich, na przykład jak nadać szkłu barwę, czeka go za to ta sama od wieków kara. Szklana śmierć. Zadana kolejnym arcydziełem ich sztuki.

Sięgnął w zanadrze i wyjął sztylet o ostrzu na wpół przejrzystym niczym sopel lodu.

- Spójrz, chłopcze. Oto szklana śmierć. Sztylet z kryształową głownią, która wchodzi w ciało jak stal, lecz natychmiast kruszy się na drzazgi. Do tego jest pusta w środku i wypełniona... czym? Zgadłeś, chłopcze. To czysty jad żywej, dorodnej żagiewnicy. Czy potrafisz wyobrazić sobie, czym jest taka śmierć, kiedy w pierś wbijają się szklane drzazgi, a jad wypełnia żyły? Słusznie. Nie potrafisz. Nikt nie potrafi. Dlatego właśnie sztuka mistrzów szkła z Jarmakandy pozostaje na ich wyspie i nigdy jej nie opuści.

Podszedł do N’Dele i wycelował sztylet w jego pierś.

- Nie! - wrzasnąłem przerażony. - Powiem ci, co tylko chcesz! Zrobię, co zechcesz, ale nie rób tego.

- O tak, powiesz. Oczywiście, że tak. Ale powoli. Przed nami długa rozmowa, lecz teraz czeka nas ofiarowanie. Od tego, co zrobisz, będzie zależało, jak umrze twój przyjaciel. W męczarniach od jadu żagiewnicy czy szybko? Pod biczem, a potem ze szklanym ostrzem w brzuchu, jeśli będziesz milczał lub skłamiesz? Lecz najpierw musimy nakarmić Pramatkę.

Skinął głową na dwóch Odrzuconych, którzy wychynęli z mroku. Odpięli bezwładnego N’Dele od ramy i powlekli w ciemność.

Udułaj zaś na kolejne skinienie kapłana poszedł w głąb jaskini, gdzie stanął nad studziennym otworem, z którego bił migotliwy poblask i dobiegała pieśń śpiewana chórem kilku wysokich głosów. Zadźwięczały łańcuchy, z góry zjechała kukła okropnego demona, gdybym nie był tak znękany, pewnie bym się przeraził, ale teraz było mi już wszystko jedno. Udułaj sięgnął pomiędzy powiewające pasy muślinu i wydobył stamtąd skórzaną uprząż, którą zaczął na siebie zakładać.

Dwóch odmieńców odpięło mój łańcuch i powlekło mnie zupełnie bezwolnego prowadzącym w dół, krętym korytarzem. Jeden z nich miał wysoką czaszkę okrytą lśniącą białą skórą i czerwonymi naroślami przypominającymi skrzela, a drugi cuchnął kozłem i cały czas szczękał srebrnymi jak stal zębami sterczącymi z pozbawionych warg ust. Pomyślałem, że zapewne już nie żyję i trafiłem do piekieł na pastwę demonów, tylko nie zdaję sobie z tego sprawy.

Zaprowadzono mnie do pieczary, w której wcześniej się modliłem, tej z wyciętym w skale ołtarzem i posągiem Pramatki. Posąg oświetlony wieloma kagankami lśnił od wody. Przedtem wydawał się bezkształtny i ledwie przypominał ludzką sylwetkę, ale teraz, podmalowany światłem i poruszającymi się cieniami, wyglądał przerażająco, nawet jego oczy wpatrywały się w stojących przed nim ludzi z okrytymi głowami oraz czołami oznaczonymi czarnym barwnikiem. Był to posępny wzrok czegoś prastarego, co wypełzło z najgłębszych trzewi ziemi, by pożerać i domagać się ofiar.

Z boku, za jeżącymi się gęsto skalnymi iglicami, zobaczyłem stłoczonych nagich ludzi, jęczących głucho przez kamienie wbite im w usta. Moje nogi stały się jak z żelaza i wykręcający mi ramiona odmieńcy powlekli mnie ciągnącego stopami po ziemi, po czym rzucili na kolana z boku ołtarza i znów przypięli mi łańcuch do żelaznego kółka w podłodze.

Odcięte głowy, które przedtem zdobiły ołtarz, zostały przeniesione na postument wokół posągu i patrzyły na mnie zmętniałymi oczami, jak ryby na targu.

Pieśń narastała i opadała, a kilkudziesięciu mieszczan, którzy dali się uwieść okrutnej religii mojego kraju, wtórowało jej, nucąc bez słów.

Kapłan wszedł do pieczary środkiem pomiędzy wiernymi, którzy opadali na kolana i wyciągali do niego ręce. Ci, którzy stali najbliżej, usiłowali całować rąbek jego płaszcza. Naprzeciw mnie, po drugiej stronie ołtarza, klęczał N’Dele skuty tak samo jak ja, dygocąc i sycząc przez zęby z bólu. Spuściłem wzrok, nie mogąc znieść jego widoku.

Nie miałem już sił, niczego nie mogłem uczynić i wydawało mi się, że nic bym nie zrobił, nawet gdyby nagle pękły trzymające mnie łańcuchy. Klęczałem i patrzyłem obojętnie, jak dwóch obnażonych do pasa odmieńców z wymalowanym krwią znakiem dwóch księżyców na piersiach wlecze pierwszego z więźniów, szarpiącego się rozpaczliwie, kopiącego i wydającego krzyki stłumione przez wbity w usta kamień.

Dwóch kolejnych chwyciło nieszczęśnika za nogi, w czterech unieśli wysoko nad głowy tłumu, po czym rozciągnęli na ołtarzu. Kapłan rozłożył szeroko ręce, trzymając w dłoni lśniący szklisto Szpon.

- Dziś ujrzycie prawdę - krzyknął. Wierni pochylili niżej głowy, całując skałę pod nogami. - Ten ołtarz spłynie krwią niewiernych, jak wkrótce ulice tego przeklętego miasta! Zobaczycie serca niewiernych, nakarmimy nimi Pramatkę, a ona przyśle jednego ze swych podziemnych demonów, który objawi się w swojej przerażającej postaci tu, przed wami, i obwieści wam przyszłość.

Machnął ostrzem w kierunku powały, gdzie zapewne znajdowała się szczelina łącząca z jaskinią powyżej, w której stał teraz Udułaj Hyrkadał zapinający pasy uprzęży, przywdziewający strój demona i maskę. Gdy przyjdzie pora, opuści się na linie nad zbryzgany krwią posąg nakarmiony sercami i będzie wieszczył.

Prawdę.

Wokół będzie mnóstwo dymu i pary oraz tajemniczy poblask płomieni. Uwierzą. Uwierzą we wszystko. A potem pójdą i przekonają następnych, zarażą ich swoją żarliwością i opowieściami o tym, że odtąd nikt nie będzie nigdy sam i nie będzie musiał już o nic się kłopotać ani troszczyć, bo wszystko da mu świątynia. I że nie będzie już trzeba zazdrościć, bo każdy będzie miał tyle samo.

A potem miasto upadnie. By wszystko stało się jednym.

Przegraliśmy walkę, zanim ją zaczęliśmy. Wystarczą sztuczki, dymy i zwierciadła oraz opowieści o nowym świecie, w którym wszyscy są tacy sami. Stają się jednym. O potędze, jaką daje wielość. O ogromnym pleniu mrównic, przed którym pierzcha wszystko, co żyje, gdyż razem są potężniejsze niż niezwyciężona armia. O pęku strzał, którego nie można złamać, podczas gdy pojedynczą zepsuje nawet dziecko. A my, co mieliśmy im obiecać prócz tego, co było zawsze? Prócz znoju i zmiennego losu, który każdy sam ma wykuwać jak umie?

Kapłan złączył ręce nad głową, układając w obu dłoniach swój Szpon, i odchylił głowę do tyłu.

- Zamknij się, żałosny głupcze! - rozległ się znienacka jakiś głos. Donośny, ale jakiś sykliwy i bulgoczący. - Nie masz tu żadnej władzy, nędzna wywłoko! Ty i twój kamienny bałwan jesteście niczym. To jest Lodowy Ogród!

To mówiła odrąbana głowa Agnara Morskiego Wiatra, leżąca na lśniącym, oblanym wodą postumencie. W tłumie, zamarłym w nagłej ciszy, rozległy się pojedyncze okrzyki przestrachu. Kapłan stał nieruchomo, patrząc w poruszającą ustami głowę, i wydawało się, że jego podłużna, lśniąca niczym rtęć maska przybrała wyraz zdumienia.

- Tu rządzi Drzewo! - wrzasnęły martwe usta Agnara. - Duch miasta nie pozwoli ci nikogo skrzywdzić! Nadciąga Lodowy Ogród!

Rozległ się przeraźliwy huk i posąg Pramatki rozpadł się z łoskotem na parujące kawały kamienia, jednocześnie kapłan wzniósł nóż wyżej i z ciemności dobiegł doskonale mi znany łomot zwolnionej arbalety. Sieć w kształcie krzyża z ramionami zakończonymi ciężarkami rozwinęła się w powietrzu jak kwiat, po czym spadła na kapłana, zamieniając go w miotający się u stóp ofiarnego stołu, opleciony cienkimi linkami tłumok.

Wybuchł dziki wrzask i panika. Odmieńcy odskoczyli od ołtarza, dwóch zaraz zwaliło się bezwładnie z wieloma bełtami sterczącymi z piersi.

- Ogień i Drzewo! - zaryczało równocześnie wiele głosów i zaroiło się od zamaskowanych czarnych sylwetek, to pojawiających się, to znikających w ciemności, błyskających ostrzami.

Jaskinię wypełnił niewiarygodny zgiełk krzyków przerażenia, bojowych wrzasków Nocnych Wędrowców, szczęku stali i łomotu arbalet. Gdzie spojrzałem, widziałem śmigające wokół czarne sylwetki, bryzgi krwi i padających na podłogę odmieńców. Ten, który mnie prowadził, wyskoczył nagle i ruszył w moim kierunku z mieczem w ręku, wtem zatrzymał się, obrócił dookoła, wyginając spazmatycznie tułów, i zwalił się tuż obok, bryzgając strugą krwi z przerąbanej tętnicy na szyi. Nawet nie dostrzegłem tego, który go ciął. Kilku wojowników otoczyło mnie pierścieniem, tnąc zaciekle każdego, kto choćby się zbliżył, nie oszczędzając też biegających w panice wyznawców. A nad tym wszystkim górował dziki, upiorny śmiech obłąkańca, w którym nie było niczego ludzkiego.

Mój śmiech.

Ktoś przykląkł przy mnie z dłutem i młotkiem w ręku, po czym pewnymi ruchami zaczął wybijać przetyczki z moich kajdan.

- Czysto! - rozległ się ryk gdzieś między skalnymi iglicami.

- Czysto! Czysto! - odpowiedziały mu dzikie okrzyki z zewsząd.

A zaraz potem kolejny wrzask:

- Na ziemię! Na ziemię! Ryje do ziemi! Łapy na kark! Ruchy, bo was wyrżniemy!

Kolejnych kilku Nocnych Wędrowców dopadło zgonionych w gromadę przerażonych wyznawców, wyszarpując ich po jednym i brutalnie obalając na podłogę wśród kopniaków i wrzasków. Inni przywlekali ciała martwych i konających Odrzuconych, ciskając je obok ołtarza. Kapłan nadal wił się na ziemi, grzechocząc maską po skałach, wtedy stojący opodal zamaskowany Wędrowiec kopnął go z rozmachem w brzuch.

Powyżej nas szarpał się w pasach głoszący prawdę demon podziemi, wymachując nogami, bezskutecznie usiłując odpiąć uprząż albo podciągnąć się do górnej jaskini.

Pośrodku stał najwyższy z Wędrowców ze swoim wąskim, okrwawionym mieczem o dziwnej rękojeści. Szarpnięciem odpiął maskę z jednej strony, pozwalając jej zwisnąć przy policzku, i ukazał ściągniętą furią twarz o wyszczerzonych, wielkich jak u wilka zębach i dzikich oczach.

Podszedł dwoma długimi krokami, porwał moje leżące na ziemi okowy i zaczął smagać nimi kapłana, jakby chciał go posiekać na strzępy.

- Jebal tebe pas! - wrzasnął. - Rozebrać to ścierwo! Do goła! I zakuć! Tylko ciasno! W te same łańcuchy. Będę wlókł to bydlę po kamieniach na sam Górny Zamek! Ja ci tu sabat urządzę, suuksi vituun! Perkele saatani vittu!

Odwrócił się w moją stronę. Siedziałem otoczony Wędrowcami, poili mnie cudowną zimną wodą z manierki, myślałem, że nigdy nie przestanę pić.

- Co ci zrobili?

Nie umiałem odpowiedzieć.

- Nic... Nic mi nie jest... Ulfie... N’Dele! Bili go wicią żagiewnicy... Ten jad...

Zacisnął wargi w cienką linię, a potem podszedł do N’Dele, który leżał zwinięty w kłębek, a jego miedziana twarz przybrała dziwny żółtawy kolor.

- Wybacz mi, przyjacielu - powiedział Ulf - ale to może pomóc. Mam doświadczenie jeszcze z domu.

I wtedy ku mojej zgrozie i osłupieniu stanął nad N’Dele, rozpiął spodnie i oddał na niego mocz. Wydało mi się, że albo ja oszalałem, albo on.

- U nas są podobne stwory - wyjaśnił. - Jad można zniweczyć innymi płynami, ale mocz każdy ma przy sobie, a pomaga. Musiałem zaryzykować, wiem, jak to boli.

N’Dele uniósł twarz, która zaczęła wolno odzyskiwać normalny kolor miedzi.

- Przemierzyłem cały świat i przeżyłem wiele lat - powiedział - i nigdy nie przypuszczałem, że powiem coś podobnego. Czy któryś z was mógłby mnie znowu obsikać?

Korytarzem nadeszli nagle strażnicy w hełmach i swoich czarno-białych tunikach ze znakiem drzewa. W pieczarze zaczęło się robić tłoczno. Słychać było szczęk łańcuchów, którymi skuwano wyznawców Podziemnej, Nocni Wędrowcy odpięli maski i nareszcie zobaczyłem wokół siebie znajome twarze, dopiero teraz mogliśmy się przywitać. Ktoś dał mi worek z moim własnym bojowym strojem Nocnego Wędrowca, ale chciałem się najpierw umyć, więc dostałem też zmoczoną w opływającej posąg wodzie koszulę zdartą z któregoś jeńca.

Wokół panował chaos i wszystko, co się wtedy działo, wydawało mi się nierzeczywiste niczym sen. Obmyłem się z grubsza, założyłem ubranie, przypiąłem broń i znowu poczułem się człowiekiem, tyle że przez cały czas trząsłem się, jakbym wpadł do przerębli.

Do skuwania kapłana zabrali się Warfnir, Spalle oraz Grunaldi. Warfnir przyduszał go kolanami do ziemi i rozcinał linki sieci, by wydobyć jego jedną rękę, Grunaldi trzymał za nogi, zaś Spalle czekał z kajdanami. Kapłan wił się jak wąż, sycząc przez zęby. Spadła mu maska i wreszcie mogłem zobaczyć jego twarz, wąską, trójkątną, z haczykowatym nosem. Wydawał się podobny do jakiegoś jaszczura, do tego na skórze wystąpiły mu czerwone, rozgałęzione plamy. Oznaczało to, że odnaleźliśmy szpiega, którego Ulf poszukiwał od dawna i nazywał Szkarłatem.

Wojownicy rozcięli sieć, wydobyli z trudem jedną rękę szarpiącego się kapłana, Spalle zapiął obręcz na jego nadgarstku i wbił bolec kilkoma uderzeniami młota. Kiedy go odwrócili, by zakuć mu drugą, Szkarłat zaczął się rzucać i wierzgać tak, że właściwie ich strząsnął, wyszarpnął dłoń przez dziurę w sieci i zaczął stawać na nogi. Spalle szarpnął za łańcuch, a Grunaldi pociągnął kapłana za nogę, przewracając go z powrotem na ziemię. Ten wierzgnął obiema nogami, odrzucając Ostatnie Słowo, i nagle wszyscy odskoczyli na boki, kiedy w jego ręku błysnął sztylet szklanej śmierci. Najwyraźniej ludzie Ulfa wiedzieli, co to jest, i kapłan nie musiał im opowiadać o morskich stworach i mistrzach szkła.

Dźwignął się z trudem na nogi, z jednym nadgarstkiem zakutym w żelazną obręcz i wlokąc za sobą łańcuchy. Szarpnął je ku sobie i owinął wokół przedramienia, a potem ruszył nagle, mierząc sztychem w Grunaldiego, który odskoczył zwinnie poza zasięg szklanego ostrza i uniósł miecz.

Szkarłat kręcił się z wyciągniętym przed siebie sztyletem, otoczony pierścieniem Nocnych Wędrowców. Nie miał jak uciec, ale też nikt nie miał ochoty do niego podchodzić.

Ulf rozepchnął stojących i wszedł do wewnątrz kręgu bez miecza w ręku, nie wyjął nawet noża, za to ustawił się w dziwnej przyczajonej pozycji, z wystawioną do przodu prawą ręką, a lewą na wysokości serca. Nie zacisnął pięści.

- Nie zachodźcie go od tyłu, bo jeszcze kogoś dziabnie! Jest szybszy, niż myślicie! - zawołał.

Szkarłat wyszczerzył drobne, jaszczurze zęby, a sztylet w jego rękach tańczył. Przerzucał ostrze z jednej dłoni do drugiej, obracał nim w palcach, zmieniał chwyt na odwrotny, a za chwilę znów prosty. Obaj krążyli wokół siebie, lecz Nitj’sefni wyglądał, jakby był jakiś zamyślony i nieobecny. Szkarłat nadal obchodził krąg, szczerząc zęby i żonglując sztyletem. Ostrze skakało i obracało się między jego dłońmi, wydawało się, że oplata je wstęga poświaty, blasku kryształu i zgniłego, żółtozielonego jadu żagiewnicy. Lśniło, rozmazywało się, tworząc różne kształty mieniące się barwami, i nie mogłem oderwać od niego wzroku.

Czułem, że zaraz wybuchnę albo zacznę krzyczeć. Chyba nigdy nie pragnąłem nikogo zabić bardziej niż tego przeklętego kapłana. Każde uderzenie jego robaczywego serca było obelgą dla świata. Tymczasem mój przewodnik, dowódca i przyjaciel stał na wprost szklanej śmierci z gołymi rękami i tylko mierzyli się wzrokiem.

W ciszy rozległ się terkot lewarów, kolejni Nocni Wędrowcy naciągali kusze.

- Mogę też rzucić - powiedział kapłan, nadal bawiąc się i wywijając sztyletem.

- Potrzebny mi żywy - wycedził Ulf obojętnie.

Jeszcze mówił, kiedy Szkarłat skoczył nagle w błyskawicznej paradzie i pchnął go błyskawicznym sztychem, którego nie dało się nawet zobaczyć.

Wrzasnąłem, ale nie ja jeden. Mój krzyk utonął w zgiełku innych.

Ulf przekręcił się równie szybko, pół obrotu w jedną stronę, potem w drugą, więżąc dłoń Szkarłata w jakimś skomplikowanym chwycie. Kapłan wywinął kozła w powietrzu, furkocąc pociętymi spodniami, których nie zdążono mu zedrzeć, i gruchnął ciężko na ziemię. Nitj’sefni stał nad nim pochylony i trzymał tylko za dłoń, ale za to skręconą pod dziwnym kątem. Pociągnął rękę Szkarłata i nie wypuszczając jej, obszedł leżące ciało. Kapłan wrzasnął, po czym sycząc z bólu, przekręcił się na brzuch. Próbował wyrwać rękę na siłę albo wstać, ale Ulf poruszył tylko lekko nadgarstkiem i z ust kapłana znów wyrwał się wrzask.

Sztylet potoczył się po skale w moją stronę, jakimś cudem niestłuczony. Doskoczyłem i złapałem.

- Teraz można go kuć - powiedział Ulf. - Już nic nie zrobi.

Podszedłem do nich ze szklaną śmiercią w dłoni.

Przykląkłem przy unieruchomionym kapłanie, który łypał na mnie z nienawiścią, z policzkiem przyciśniętym do skalnej podłogi.


Date: 2016-01-03; view: 890


<== previous page | next page ==>
Rozdział 7 Czas szpiegów 5 page | Rozdział 7 Czas szpiegów 7 page
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.012 sec.)