Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






Rozdział 7 Czas szpiegów 5 page

Położyłem worek na podwyższeniu i szarpnięciem rozluźniłem rzemień. Kapłan wyciągnął od niechcenia swój wskaźnik i odsunął krawędź worka, by popatrzeć na szarawą twarz z wywróconymi oczami pod na wpół opadłymi powiekami.

- Bluźnił przeciwko Kodeksowi, a teraz leży tu bez ciała i patrzy w mrok, a jego duszę pożerają bezokie podziemne demony Pramatki. Oto los odstępców, niewiernych i zdrajców. Wkrótce wiele takich głów znajdzie się na murach nadzianych na tyczki, a serca mieszkańców przeklętego grodu zetnie strach i nie ośmielą się nawet szepnąć przeciwko słowu Matki, niech wszystko stanie się jednym.

Skłoniłem głowę.

- Hafram akydył - wyrecytowałem.

Milczał przez chwilę, patrząc na mnie z góry przez swoją lśniącą maskę.

- Posłuszeństwo jest godne pochwały - oznajmił. - Możesz teraz zadać pytanie i zostaniesz wysłuchany.

Zawahałem się. To mogła być dobra okazja, by dowiedzieć się którejś z wielu rzeczy, jakich chciałem, ale równie dobrze mogłem dać się zdemaskować. Postanowiłem zapytać o coś bez większego znaczenia.

- Hargan... chodzi o niewiernych, którzy są między nami. O tych mających dziwne ciała, Odrzuconych przez Drzewo. Nie nawrócili się. Nie czczą Pramatki i nie należą do narodu Amitraju. Czego więc chcą od nas? Nie rozumiem.

Syknął pod maską, może było to kaszlnięcie, a może się zaśmiał, choć właściwie śmiech był zakazany.

- Rozczarowałeś mnie, chłopcze. Pusta ciekawość zaprowadziła cię w miejsca niedostępne dla kogoś twojej kasty. Ale obiecałem, więc odpowiem. To prawda, że odmienieni nie czczą Pramatki. Ale sławią siłę i drapieżność. A nic na tym świecie nie ma większej siły i nic nie jest tak krwiożercze jak rozjuszona Matka walcząca o swoje dzieci. Sądzą, że kiedy nadejdzie Ogień, będą mogli posmakować tej siły, i chcą przyłączyć się do zniszczenia. Sami zaproponowali nam swoje usługi, więc uznaliśmy ich za tarman gahał. Tych, co są nieświadomi, lecz użyteczni, jak woły ciągnące wóz. Dajemy im okazję posmakować krwi, a oni to uwielbiają. Umiemy skierować ich gniew i nienawiść ku pożytecznemu celowi, tak jak umiemy skierować strumień na koło młyńskie. Do czasu będziemy ich tolerować. Hafram akydylla. Teraz zabierz worek, swojego towarzysza i pójdźcie za mną. Będziecie mogli złożyć wotum w godnym miejscu.



Poszliśmy za nim przez boczne drzwi, oświetlonymi pochodniami korytarzami, gdzieś w chłód piwnic ciągnących się pod miastem. Szliśmy tak długo, klucząc i skręcając w kolejne korytarze, aż znaleźliśmy się w okrągłej naturalnej jaskini oświetlonej ukrytymi lampami, które rzucały dziwaczny zielonkawy blask na sterczące ze stropu kamienne iglice i widoczny w sąsiedniej pieczarze posąg Pramatki. Przed nim na lśniącym od wody ołtarzu zrobionym z przeciętej na pół skały leżały odcięte głowy w różnym stadium rozkładu, a w powietrzu unosił się ciężki smród zgnilizny. Patrzyłem przez chwilę na żabio uchylone usta i martwe oczy, które spoglądały na mnie ze wszystkich stron.

- Złóżcie wotum - nakazał kapłan. Nie wiadomo skąd rozległo się ponure brzęczenie, jak odgłos wielkiej drewnianej trąby, a na obrzeżach pieczary pojawiło się kilku Odrzuconych. W mroku i słabym świetle zamajaczyły półzwierzęce pyski, lśniące, nieludzkie oczy, hakowate kły.

Miałem z tyłu ukryty płaski nóż, N’Dele wspierał się na moim kiju szpiega, który udawał jego laskę, chyba trzymał też nóż tropiciela. To wszystko.

Spojrzałem na kapłana wskazującego swoim srebrnym szponem ofiarny stół, rozsznurowałem worek i wytoczyłem głowę nieszczęśnika pomiędzy inne.

- Tak... - oznajmił kapłan z zadowoleniem. - Nadchodzi czas podziemnego misterium. Wielkiej uczty, na którą wierni będą wezwani, by wszystko stało się jednym.

Klasnął w dłonie i odmieńcy podeszli z czterech stron, ale my staliśmy spokojnie, czekając na to, co miało się zdarzyć. Jeden z dziwolągów o mięsistej twarzy podobnej do pyska bawołu trzymał drewnianą tacę zawierającą dwie czarki.

- Zadanie zostało wypełnione - rzekł kapłan. - W nagrodę udziela się zezwolenia na wypicie mlecznego ognia.

Omal nie parsknąłem. Spodziewałem się nie wiadomo czego. Dwie czarki mlecznego ognia... Dla pobożnych Amitrajów był to święty napój, wydzielany od wielkiego święta, którym zezwalano wówczas raczyć się tylko kapłanom oraz kobietom. Czasami też pozwalano pić go wojsku w nagrodę, przy ceremoniach, które towarzyszyły nadawaniu rang albo zaszczytów za dzielność w walce. Tyle tylko, że tak naprawdę był to słaby trunek, robiony z kobylego mleka, słodkawy, zalatujący skisłym twarogiem. Pijałem go nawet jako dziecko, kiedy odmawiano mi mocniejszych napojów, w czasie amitrajskich świąt, siedząc u boku ojca w śmierdzącym wojłokowym rytualnym namiocie, rozstawianym na Łące Tysiąca Kwiatów, i podziwiając parady wojskowe. Gdzież mu było do palmowego wina, ambrii albo zwykłego korzennego piwa.

Wziąłem czarkę z tacy i znów poczułem ten zapach. Brakowało jeszcze piżmowego, koźlego odoru namiotu oraz mdłego fetoru opalonego na węglach tłustego mięsa świstaków, żebym cofnął się w czasy dzieciństwa.

Odmienieni zbliżyli się do nas jeszcze bardziej, kiedy piliśmy, łakomie patrząc na czarki w naszych rękach.

Mleczne piwo miało niezupełnie taki smak, jak pamiętałem, i chyba było jeszcze gorsze, ale wspomnienie dzieciństwa ogłupiło mnie do tego stopnia, że gdy N’Dele nagle wypluł zawartość czarki prosto w twarz najbliższemu odmienionemu, sam przełknąłem to, co miałem w ustach. Zrozumiałem, co się dzieje, dopiero kiedy moje wargi i język zamieniły się w kawałki drewna.

Drętwa woda.

N’Dele wyskoczył w powietrze, opierając się na kiju szpiega, i kopnął najbliższego odmieńca w głowę, przekręcił się, trafił jeszcze jednego, a potem wylądował, podrywając kij, i wymierzył następny cios w głowę kolejnego. Obrócił drągiem w powietrzu, opisując nim skomplikowany znak, a potem przerzucił przez plecy, wyciągając jeden koniec w moją stronę. Chwyciłem i przekręciłem, uwalniając miecz, a potem odwróciłem się w stronę kapłana, który uskoczył zwinnie za kamienną kolumnę, zamiatając swoim płaszczem. N’Dele znowu obrócił kijem, usłyszałem, jak z trzaskiem blokuje się ostrze włóczni, jeden z odmienionych runął na ziemię, drugi potrząsał głową, po której toczyły się strugi krwi, trzeci zataczał się bezwładnie, trzymając za brzuch.

Ja jednak nie czułem już twarzy, dno jaskini nagle wydało mi się miękkie jak trzęsawisko i zaczęło zapadać się pod moimi nogami, więc zrobiłem tylko kilka koślawych kroków, wlokąc końcem ostrza po ziemi, i chwyciłem za brzeg ołtarza, który okazał się znacznie dalej, niż powinien. Dźwięk trąb pulsował mi w uszach, niczym daleki zew morskich bestii, a żołądek podszedł mi do gardła jak na pokładzie galery. Przewracając się na stół, zobaczyłem, że N’Dele też zaczyna się zataczać i tracić równowagę, a gdzieś z ciemności nad nim spada sieć obrzeżona ciężarkami. A potem moja twarz uderzyła w cienką warstewkę wody na powierzchni gładkiego, zimnego stołu ofiarnego.

Ostatnie, co zobaczyłem, to sina twarz Agnara Morskiego Wiatra, patrząca na mnie z szyderczym, krzywym uśmiechem.

Przebudzenie po drętwej wodzie zawsze jest takie samo. Ciemność, ból głowy i pragnienie. Gardło jak wyschnięta na słońcu skóra, język jak tkwiące w ustach zdechłe zwierzę. Nawet moje oczy wydawały się suche. Na karku i w skroniach coś pulsowało boleśnie, jakby chciało wydostać się na wolność. Nie wiedziałem, gdzie są kierunki świata, nie wiedziałem nawet, gdzie jest góra i dół.

Wydało mi się, że oślepłem.

Zamykałem i otwierałem rozpaczliwie oczy, ale nie było żadnej różnicy. Jedyne, co odczuwałem, to lodowata powierzchnia mokrej skały i zimny, ciężki ucisk na nadgarstkach i kostkach nóg. Spróbowałem się poruszyć, usłyszałem brzęk żelaznych ogniw i poczułem szarpnięcie za nogi.

Udało mi się usiąść, mimo że w mojej pogrążonej w mroku głowie wszystko wywróciło się do góry nogami, a ból przeszył skronie jak oścień.

Zwinąłem się wpół i zwymiotowałem sobie na nogi. Teraz siedziałem nie tylko w ciemności i wilgoci, ale i w ostrym smrodzie zawartości własnego żołądka.

Byłem nagi. Na rękach miałem żelazne kajdany połączone ze sobą kilkoma ogniwami. Pośrodku wymacałem kolejny łańcuch biegnący do oków, którymi spętano mi nogi, a potem jeszcze dalej, gdzieś w mrok. Szarpnąłem nim bez wielkiej nadziei, oczywiście trzymał jak przyrośnięty. Gdybym zdołał wstać, mógłbym zrobić najwyżej dwa kroki.

Przetoczyłem się na bok, usiłując wyciągnąć skute dłonie, ile się dało. Przez jakiś czas wiłem się po podłodze niczym oślepły wąż, aż namacałem ścianę. Nieregularną, pełną krawędzi i załamań powierzchnię surowej skały.

A więc nadal jaskinia. Gdzieś głęboko pod miastem, w labiryntach korytarzy wewnątrz góry, gdzie nikt mnie nie usłyszy i nawet Ulf mnie nie wywęszy.

Pełznąc, grzechocząc łańcuchami i obijając całe ciało, wymacałem jeszcze dwie ściany oraz otwór między nimi, zamknięty kratą z grubych jak kciuk prętów, których już ledwo dosięgałem dłońmi, napiąwszy łańcuch trzymający mnie za kostki nóg. Prócz tego był już tylko kamień.

Ludzie cywilizowani nawet najnędzniejszemu i najbardziej znienawidzonemu wrogowi wstawiają do celi przynajmniej jedną rzecz. Dzbanek wody. Jeśli nie kawałek chleba, to przynajmniej kilka łyków życiodajnego płynu, w najprostszym ludzkim odruchu. Tylko że ja nie padłem ofiarą ludzi cywilizowanych. Zostałem wzięty do niewoli przez moich rodaków - fanatycznych dzikusów, którzy nazywali się największym imperium świata, Matką Narodów, a do tego stopnia gardzili pojedynczym człowiekiem, skutym i bezradnym, że skąpili mu kubka wody.

Mieszkańcy Wybrzeża Żagli za najgorszą cechę charakteru uważali pastwienie się nad pokonanym i do tych, którzy tak postępowali, odnosili się z pogardą.

Zbadawszy celę, opadłem z sił. Obdarto mnie z odzienia, do tego drętwa woda wyssała ze mnie wszystkie siły, a skuty niemal nie mogłem się poruszać. Skuliłem się więc tuż przy ścianie i leżałem zupełnie bezwładnie, z półotwartymi ustami, jak ryba, która nie ma już siły się rzucać.

Ocknąłem się, dopiero kiedy poczułem, że moje ramię dotykające ściany zrobiło się mokre i że czasem toczą się po nim krople wody.

A potem spędziłem trochę czasu, całując i liżąc ścianę, jakby była ciałem kochanki, i usiłując wysysać roszące się na niej drobiny stęchłej i smakującej skałą wody. W ten sposób po dłuższym czasie wchłonąłem ledwie kilka łyków, ale nawet to wystarczyło, żebym trochę oprzytomniał.

Zaczęło mi się też wydawać, że w otaczającym mnie nieprzeniknionym mroku coś majaczy. Że od tej strony, gdzie znajdował się otwór pieczary i krata, ciemność była jakby mniej głęboka i całkowita.

Przynajmniej mogło to oznaczać, że nie oślepłem, tylko znalazłem się w miejscu, do którego nie docierała nawet odrobina światła. Zacząłem też słyszeć ciche dźwięki. Odległe kapanie, cichy świst delikatnego wiatru, przemierzającego całe staje korytarzy wijących się pod miastem niczym jelita. Po jakimś czasie wydało mi się też, że słyszę delikatny dźwięk ogniw łańcuchów.

Zamarłem w bezruchu i nasłuchiwałem. Nie myliłem się. Wiatr przyniósł ciche szczękanie żelaza. Dźwięk zdawał się płynąć i dochodził to z bliska, to z daleka, to z jednej strony, to z drugiej.

- N’Dele! - krzyknąłem. - N’Dele! Jesteś tam?!

Mój głos zadudnił echem w ciemnościach. Łańcuchy zagrzechotały całkiem niedaleko, jakby o dwa kroki ode mnie.

- Zamilcz, głupcze! - odezwał się obcy, schrypnięty głos. - Zamilcz, bo ściągniesz tu kapłanów albo jeszcze gorzej, odmieńców.

- Jestem tu! - odkrzyknął N’Dele z oddali. - Żyję i jestem tylko trochę obity. Za to skuli mnie tak, że nie mogę się ruszyć.

- Ze mną jest tak samo.

- Zamknijcie się obaj, przeklęci głupcy! - powtórzył ktoś w ciemności.

A potem gdzieś daleko rozległo się skrzypienie ciężkich drewnianych drzwi, które rozeszło się echem po podziemiach spowitych w nagłej ciszy. Drzwi zaskrzypiały ponownie, wydając przeciągły dźwięk, a potem huknęły głucho o futrynę, po czym usłyszałem ciężkie kroki kilku ludzi. Głuche, miarowe i rozlegające się coraz bliżej. Nagle zobaczyłem słaby poblask ognia na ścianach, ujrzałem wymalowany dalekim płomieniem zarys korytarza oraz prętów kraty. Ujrzałem zamykający ją skobel z przetyczką. Gdybym nie był skuty, bez trudu wyciągnąłbym ręce na zewnątrz i otworzył kratę, więc pomyślałem, że przede wszystkim trzeba poradzić sobie z łańcuchami. Drobiazg dla kogoś nagiego i spętanego tak ciasno, że ledwie może usiąść.

Kroki zbliżyły się bardziej i migotliwy poblask stawał się coraz jaśniejszy. Równocześnie z ciemności pieczary podniósł się wyraźniejszy szczęk łańcuchów i chór błagań, jęków i wrzasków, który narastał niczym fala. Był to najbardziej przerażający dźwięk, jaki w życiu słyszałem. Histeryczne krzyki ludzi niedbających nawet o odrobinę godności, skomlących i wyjących z przerażenia, mimo że na razie nic się nie działo, słychać było tylko kroki i widać jedynie światło pochodni. Sam poczułem, jak ogromny strach ściska mi gardło i zgniata pierś.

Światło zalało ścianę jaskini przede mną, kiedy stanęli przed kratą mojej celi.

Kapłan, nahardał i jeszcze czterech Odrzuconych tłoczących się w korytarzu. Widziałem potężne ramiona, pałki i plecione bicze, połysk na łuskowanej skórze jednego z nich, o pół ludzkiej, a pół wężowej twarzy. Żelazny, kuty kaganiec w ręku kapłana huczał łopocącym niczym proporzec płomieniem i sypał iskrami.

Szczęknął skobel, kiedy otwierali moją kratę, dwóch wcisnęło się do celi i natychmiast zrobiło się tłoczno. Usiłowałem walczyć, choć nie miało to żadnego sensu. Jeden z odmieńców przygniótł mi plecy kolanem do podłogi, uwiązłem w plątaninie potężnych ramion, jakbym walczył z morskim potworem. Rozległ się turkot ogniw, lodowaty łańcuch prześliznął się po mojej piersi i między nogami. Potem potężnym szarpnięciem postawiono mnie na nogi, a potem wywleczono na korytarz.

Gdyby zdjęli mi okowy z kostek, mógłbym próbować walczyć, nawet skuty. Ulf uczył nas tego. Niestety, kajdany zostały. Łańcuch pomiędzy nimi był na tyle długi, że mogłem stawiać drobne kroki, na dodatek założono mi na szyję kolejną obrożę z łańcuchem, do której dopięto pęta na rękach. Każdy mój ruch blokował jakiś łańcuch, a zajmujący się mną odmieńcy zachowywali się tak, jakby wlekli buhaja do piętnowania lub na rzeź.

Gdzieś z tyłu usłyszałem skrzypienie krat innych cel, a wrzaski wybuchły z taką siłą, że zagłuszyły wszelkie inne dźwięki.

Popędzono mnie krętymi korytarzami w ciemność rozpraszaną blaskiem pochodni. Krzyki innych więźniów oddaliły się. Nadal je słyszałem, lecz stłumione i zniekształcone, jak oddzielone ścianą. Najwyraźniej poprowadzono ich inną drogą. Sam nie krzyczałem, drobiąc między skalnymi ścianami, ale czułem, iż trzęsę się ze strachu tak, że aż podzwaniają ogniwa.

Co jakiś czas idący przodem kapłan w swoim łopocącym płaszczu, sypiący iskrami z kagańca skręcał w kolejny korytarz, wtedy natychmiast kierowano mnie tam za pomocą szarpnięć i kopniaków. Co chwila jakieś ostrze bodło mnie w plecy.

W końcu znaleźliśmy się w sporej, kopulastej jaskini, pod najeżonym kamiennymi iglicami stropem. Odmieńcy wepchnęli mnie do środka, chwycili pod ramiona, podcięli nogi i rzucili na kolana. Jeden z nich pochylił się i przypiął łańcuch od obroży do żelaznego ucha wbitego w skałę. Łańcuch miał mniej niż półtora łokcia, więc mogłem jedynie trwać pochylony jak do modlitwy.

Z tyłu słyszałem szuranie, szamotaninę i szczęk oków, ale nie mogłem dostrzec, co tam się dzieje.

Widziałem tylko podłogę jaskini oraz nogi tych, którzy do mnie podeszli. Ktoś szarpnął mnie za włosy, zadzierając głowę do góry prosto w żar i blask płonącej pochodni, obroża wbiła mi się w szyję, niemal łamiąc kark.

Niespodziewanie ktoś chlusnął mi w twarz jakąś cuchnącą, żrącą oczy cieczą, ale to nie była na szczęście smocza oliwa, po czym postawiono przede mną duży drewniany kubeł pełen ostro pachnącego dziwnymi ziołami naparu i wepchnięto mi tam głowę.

Szarpałem się, krztusiłem, słyszałem bulgot, w jaki zmieniały się moje wrzaski, poczułem na udzie ciepłą strugę własnego moczu. Tonąłem w skopku dziwacznego płynu, opadałem z sił, przeraźliwe wrażenie, z jakim napar wdzierał się do moich płuc, było nie do zniesienia, ale kopałem już coraz słabiej.

Wtedy mnie puścili.

I zostawili zwijającego się w spazmach kaszlu, rzygającego na podłogę pianą i chwytającego powietrze ze strasznym świszczącym odgłosem, niczym dziurawy miech.

A potem leżałem twarzą do skały, od czasu do czasu wstrząsany kaszlem, i tylko oddychałem. Moi oprawcy naradzali się po cichu.

Leżałem i czułem, że z moją twarzą dzieje się coś dziwnego, że cała drętwieje, jakby oblazły ją miliony owadów, że niektóre miejsca puchną, a w innych miałem uczucie, że odrętwienie ustępuje. Co chwila moją szczękę przeszywał skurcz, niczym zardzewiały gwóźdź, mięśnie pulsowały, jakby twarz żyła własnym życiem.

Wrażenie było tak upiorne, że zacząłem wrzeszczeć bełkotliwie i sam nie mogłem poznać własnego głosu. A potem skurcze stawały się coraz słabsze, aż w końcu ustały.

Leżałem. Nie wiedziałem, co czeka mnie dalej, ale nie miałem siły walczyć. Jedyne, co mogłem zrobić, to oddychać i leżeć. Z moich oczu samoistnie płynęły łzy.

- Chyba już możemy zobaczyć - odezwał się kapłan gdzieś z boku.

Zaskowyczałem i zacząłem się szarpać na łańcuchu, choć, rzecz jasna, nic to nie dało.

Znów bolesne szarpnięcie za włosy wygięło moją twarz do żaru pochodni.

- Przesuń ogień, bo nie widzę - odezwał się nahardał, ale zmienionym głosem, bez starczego skrzypienia i chrapliwej wymowy Zewnętrznego Kręgu. Głosem, który wydał się niepokojąco, przeraźliwie znajomy.

Przypalający mi policzek kaganiec odsunął się na bok i mogłem otworzyć oczy. Pustynny starzec nie miał włosów. Nadal nosił rozwichrzoną brodę, ale inaczej trzymał głowę, nie mamlał ustami, nie krył się w kapturze swojego brudnego płaszcza. No i świecił łysą czaszką, najwyraźniej na co dzień nosił czapkę z doczepionymi włosami, jak nassimski aktor.

- Wiedziałem! - zawołał. - Wiedziałem, że to żaden Amitraj. Od razu mi się nie podobał. Co więcej, wiem, kto to jest. To niewolnik. Kireneński pies, który przywlókł się z karawaną przemytników do ziemi Ludzi Niedźwiedzi. Służył w domu Lśniącej Rosą, sprowadził na niego zemstę innych niewiernych dzikusów, a ci spalili dwór i zarąbali moją panią, która już prawie przyjęła prawdziwą wiarę. Tylko miał wtedy rude kłaki. Poznajesz mnie, psie?

Poznałem. Udułaj Hyrkadał. Lekarz. Nadzorca u Smildrun. Ten, którego miałem zabić i nie zdążyłem.

Nade mną. Spętanym i bezsilnym.

- Rude, co? - powtórzył kapłan. - Bardzo ciekawe. Być może złapaliśmy jeszcze ciekawszą rybkę, niż myślałem.

Gdzieś z oddali dobiegł chór słodkich głosów tonący we własnych echach i odbijający się od ścian. Z kilku szczelin w podłodze jaskini zaczęło pałać światło.

- Zaczyna się ofiarowanie - oznajmił kapłan. - Odstępcy mają już w ustach kamienie hańby, żeby swoimi bezbożnymi wrzaskami nie naruszali misterium. Zaraz weźmiemy w nim udział. Ty jednak nie oddasz dziś serca bogini. Jeszcze nie. Mamy przed sobą długą rozmowę. Chcę wiedzieć, kto zmienił ci twarz i wysłał między wiernych, żebyś szpiegował. Czego chce, skąd o nas wie i skąd ma moc czynienia. Zrozumiałeś, co chcę wiedzieć, chłopcze?

Zebrałem się na odwagę i splunąłem kapłanowi w twarz, ale tylko oplułem sobie brodę.

- Nie, nie - rzekł na to. - On ma mówić. Nie możesz łamać mu zębów, rozbijać warg ani gruchotać nosa. Ma mówić, i to wyraźnie.

- Rozumiem - odparł Udułaj. Opuścił pięść, zaszedł mnie od tyłu i z rozmachem kopnął między nogi. Krzyk uwiązł mi w gardle, powietrze uszło ze mnie ze świstem, po czym zwinąłem się jak robak, wijąc w męce.

- Świetnie - oznajmił kapłan. - I przedłuż mu łańcuch.

Udułaj zapiął przyginające mnie do ziemi okowy o kilka ogniw dalej. Kiedy doszedłem do siebie na tyle, by znów oddychać, mogłem uklęknąć wyprostowany, ale zamiast tego wciąż kuliłem się, osłaniając płonące bólem krocze.

- Spójrz tutaj - nakazał kapłan.

Aż krzyknąłem odruchowo. Za mną ustawiono drewnianą ramę, do której przykuto N’Dele z rozpostartymi ramionami i nogami przypiętymi do rogów.

Kapłan podszedł do mojego przyjaciela i wyjął coś z zanadrza. Zagięty, połyskliwy kształt, jakby kieł wyrwany ze szczęki smoka.

- To Szpon Podziemi. Nóż rytualny. Nie wykuty, lecz wyrzeźbiony ze skały zrodzonej z ognia wulkanu. Najpierw opiera się go tutaj...

Zacząłem wrzeszczeć i szastać łańcuchami jak oszalały. Kapłan uniósł Szpon niczym dłuto, przyłożył nieco pod górę pośrodku tułowia Aligende i oparł drugą dłoń na głowicy.

- Potem trzeba go wbić, lecz niezbyt głęboko...

N’Dele wyszczerzył dziko zęby, nie wydając żadnego dźwięku, a po jego brzuchu potoczyły się strugi niemal czarnej krwi. Przestałem się szamotać, opadłem na podłogę i rozpłakałem się. Chciałem umrzeć. Tak po prostu.


Date: 2016-01-03; view: 768


<== previous page | next page ==>
Rozdział 7 Czas szpiegów 4 page | Rozdział 7 Czas szpiegów 6 page
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.014 sec.)