Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






Rozdział 6 Kropla szkarłatu 4 page

Nitj’sefni zaklął bezradnie, widząc, jak plama sadzy pożera kolejną kartę, zapalając rozjarzone nici żaru w miejscach, gdzie zaostrzona trzcinka pozostawiła ślady tuszu.

Zamknął oko i nagle zobaczył na wewnętrznej stronie powieki obie leżące obok siebie karty pokryte płonącym wzorem, jak wypalony na siatkówce powidok.

Spojrzał na stół, obie kartki znów były kredowe, pokryte makiem sepiowych znaków i linii. Po zwęgleniu nie zostało ani śladu.

- Jasne - powiedział. - Nakładka graficzna. Kiedyś wpadnę pod jakąś katapultę przez takie numery.

Znów zamknął powiekę. Ślad na siatkówce zrobił się zielony i zaczął się już rozmywać, ale Vuko nagle był pewien, że pamięta każdą linię rysunku i każdy znak. Wystarczy, że weźmie kartkę i cokolwiek do pisania, a odtworzy wszystko w najdrobniejszych szczegółach.

Schował za pazuchę zwinięty starannie odrys szyfrującego kółka, a potem odłożył karty na miejsce i kazał sprzątać.

Po paru minutach gorączkowej krzątaniny komnata wyglądała dokładnie tak jak wtedy, gdy do niej weszli.

Vuko zlustrował każdy szczegół po kilka razy, sprawdził wzajemne położenie wszystkich przedmiotów na półkach, każdego mebla, ostrożnie usunął z blatu każde ziarno węglowego pyłu. Wydawało się, że pokój wygląda jak przed ich wizytą, ale i tak miał złe przeczucia.

Wystarczył drobiazg - niewidoczna nić, którą zerwali, włos położony na przedmiocie, który wzięli do ręki, a jeszcze pozostawał skradziony arkusz papieru, którego nie miał czym zastąpić. Szkarłat, o ile to był on, wyglądał na wyjątkowo przebiegłego i skrupulatnego sukinsyna.

Przeszli do następnego pomieszczenia, gdzie znów do znudzenia sprawdzali drzwi, podłogi i każdy zakamarek, ale pusty pokój pełnił rolę składu. Piętrzyło się tam trochę drewnianych skrzynek i koszy, głównie z ziarnem, bulwami i jakimiś suszonymi warzywami, oraz szklane słoje tajemniczych ciekłych substancji. Z pomieszczenia wychodziło się przez drzwi zamykane na prosty skrzynkowy zamek, który Drakkainen otworzył, a potem zamknął wytrychem bez większego problemu. Wyjście prowadziło tym razem na krużganek od strony wewnętrznego dziedzińca.

Deszcz ustał, lecz nadal wiało i było ciemno. Tylko w górze, na mrocznym niebie, majaczyły przesuwające się obłoki, ciemne w ciemności, acz wyczuwalne, jak złe przeczucia.



Tropiąca kula sunęła niespiesznie wzdłuż krużganka, zataczając się zakosami i zatrzymując, jakby węszyła, a za nią bezgłośnie przemykały niewyraźne sylwetki, jak strzępy cienia.

Przy każdym narożniku krużganek opadał kilkoma długimi stopniami w dół, więc po paru okrążeniach dziedzińca zeszli w końcu na ostatni poziom i stanęli przy wznoszącej się pośrodku kamiennej studni.

Pod ścianami zalegały hałdy topniejącego śniegu, woda sączyła się z dachów i ciurkała z rzygaczy, a potem toczyła się czterema rynsztokami i znikała z pluskiem pod kamienną płytą pokrytą otworami.

Marker potoczył się w tamtą stronę i zatrzymał, a potem zaczął zataczać kręgi wokół ścieku, jakby domagał się otwarcia kratki.

- Przyjdzie zmoknąć - mruknął Drakkainen, sięgając po swoje teleskopowe drzewce, i wyciągnął na ślepo dłoń do Osta. - Ostrze poprzeczne - bąknął pod nosem.

Osłona ścieku wyrosła razem z całym zamkiem, idealnie pasująca do otworu, połączona z nim tylko cienką bazaltową błonką, jak plastikowa wylewka. Tutaj jednak kamienna pępowina została skruszona - ktoś już kiedyś otwierał klapę, a sądząc po zadrapaniach na kamieniu, robił to nie raz.

Ostrze umocowane do drzewca, upodobniające go do kilofa, weszło w jeden z otworów wentylacyjnych na włazie i podważyło. Kamień zazgrzytał, ale uniósł się i przesunął bez większego oporu.

- Jak ja żyłem przed wynalezieniem tego sprzętu? - mruknął Vuko pod nosem. - Powiedzmy: „Taktyczna Wajcha Drakkainena”.

Wrzucił do wnętrza kanału kilka świetlnych kul i przykucnął nad dziurą.

Przepust był owalny, pokryty gładkim bazaltem i ciągnął się prosto gdzieś w ciemność. Środkiem kanału wartko płynęła woda, ale na razie tylko tam. Gdy roztopy przybiorą na sile, woda wypełni cały przepust, ale do tego było jeszcze daleko. Płonąca mroczną czerwienią jak iskra w smole kula tropiąca obiegła odsuniętą klapę i spadła w głąb kanału, a potem potoczyła się gdzieś dalej.

Drakkainen trącił kciukiem zatrzask ostrza i skoczył w dół. Przypadł od razu w niskiej pozycji, wysuwając miecz do połowy, ale podziemny korytarz okazał się pusty.

Spojrzał do góry, na wianuszek czujnych twarzy wokół otworu, ledwie majaczący w ciemnościach, podmalowany zielonkawym blaskiem świecących kul, i zasygnalizował: „Za mną, szyk ubezpieczony, usunąć ślady”.

Ruszył dalej, zatrzymując się tylko przy kulach, które posyłał kopniakami wzdłuż kanału. Marker czekał na niego kilkanaście metrów dalej, wibrując niecierpliwie.

Za plecami usłyszał cichy zgrzyt zasuwanej klapy, a potem czujne kroki wielu miękkich podeszew. W tle cały czas rozbrzmiewała wodna muzyka podziemi. Zwielokrotniona echem symfonia chlupotu, plusku i kryształowych tonów pojedynczych kropel. Światło kul malowało na suficie mozaikę rozedrganych zielonkawych poblasków.

Kanały prowadziły zgodnie z jakąś podstawową myślą, towarzysząc zabudowie grodu, wzdłuż ulic i zaułków, ale ich chaotyczna natura wywołana przez tajemniczy biogeologiczny paradygmat zaklęcia brała górę i pojawiały się rozgałęzienia, mniejsze i większe, w których trudno było doszukiwać się urbanistycznej logiki. Koniec końców szli niczym wewnątrz gigantycznego systemu krwionośnego, w którym dawno by się zgubili, gdyby nie fosforyzujące znaki na ścianach pozostawiane przez idącego na końcu Głoga oraz tocząca się przed nimi, płonąca czerwienią kula tropiąca.

Marsz odbywał się z ciągiem taktycznych rytuałów wymuszonych szkoleniem. Najpierw toczył się marker, za nim w korytarz wpadały oświetlające kule, potem wchodził Drakkainen wypatrujący pułapek, potykaczy, tajemniczych dzbanów pulsujących złowrogą magią, następnie jeden człowiek z kuszą i drugi z jedyną tarczą, którą dotąd nosił na plecach, potem reszta, a na końcu jeden łucznik i Głóg ze swoją kredą znaczący drogę powrotną. Przy rozgałęzieniach kula czasem marudziła, tocząc się pomiędzy różnymi odnogami, albo kręciła się w kółko, ale wystarczyło dać jej trochę czasu i wtedy wybierała szlak według sobie tylko znanych kryteriów.

Kiedy dotarli do skrzyżowania dwóch równie wielkich kanałów, marker potoczył się prosto, ale Vuko zatrzymał się, unosząc pięść, a potem skręcił ostrożnie w bok, unosząc w dłoni jedną ze świetlnych kul.

- Nie idziemy za tamtą? - upewnił się cicho Grunaldi.

- Ktoś tędy chodził - odparł półgłosem Drakkainen, unosząc światło. - Często.

Znak na ścianie wykonany po prostu kopciem z kaganka lub pochodni z grubsza przypominał znane im już złowrogie Podziemne Łono. Vuko przeszedł na drugą stronę skrzyżowania i w głębi kanału znalazł kolejny, a potem jeszcze jeden, tym razem dokładniejszy, wykonany czerwonawym, tłustym barwnikiem, prawdopodobnie nałożonym palcami. A potem znane już strzałki i zygzaki run Sonermanna-Veigla: „Ogień nadejdzie z morza”.

- Znaki są pewnie wzdłuż całego tego kanału - mruknął Drakkainen, pocierając w zamyśleniu podbródek palcami. - A jednak nasza kula nie zwraca na to uwagi, tylko przecina go i idzie przed siebie. Ciekawe...

Spojrzał na swoich ludzi skulonych wzdłuż ścian, łypiących na niego spod kapturów w spokojnym wyczekiwaniu.

- Dobra - zawyrokował w końcu. - Idziemy za kulą. Na razie się sprawdzała. Te znaki nie znikną ze ścian. Zawsze można tutaj wrócić.

Ruszyli z powrotem do głównego korytarza, gdzie marker czekał na nich, wibrując na bazaltowej podłodze z rozpalającym się i przygasającym na przemian wewnętrznym światłem.

- Zasuwaj, Fafik - cmoknął na niego Drakkainen.

Woda ciurkająca dnem kanału płynęła teraz o wiele raźniej i towarzyszył jej głośniejszy plusk. Korytarz zakręcił wyraźnie i wyczuwalnie biegł pod górę.

- Teraz zmierzamy w tę samą stronę co tamten oznakowany korytarz, tylko że jesteśmy wyżej i trochę z boku - oznajmił cicho.

- Ja wiem tylko, że jestem pod ziemią - nie wytrzymał Spalle. - Nienawidzę tego.

- Później nam o tym opowiesz.

Rozbrzmiewające w podziemiu wodne odgłosy zmieniły charakter, stały się głośniejsze, wyrazistsze, jakby katedralne. Korytarz skręcił w prawo, wznosząc się jeszcze bardziej stromo. Drakkainen pozbierał świetlne kule, bo i tak staczały mu się z powrotem pod nogi, i szedł, trzymając jedną w zaciśniętej dłoni, skierowaną do przodu jak latarkę.

Za rogiem kazał im się zatrzymać i sam przytulił się do ściany, a potem wyjrzał ostrożnie i zasygnalizował: „Pomieszczenie, wchodzimy”.

Rozjarzone zielenią kule poleciały do środka jedna za drugą jak granaty, jednak Vuko nagle uniósł pięść, każąc swoim ludziom zastygnąć w bezruchu, a sam prześliznął się pod chytrze rozpiętą w poprzek wejścia nicią i przestąpił nad kolejnym potykaczem.

Górny napięty miedziany drut prowadził tradycyjnie do umieszczonego na skalnej półce glinianego dzbana, który musiałby stłuc się u stóp intruza i uwolnić zawartość zamkniętą pod zatyczką, dodatkowo przytrzymaną oplotem drutu, niczym korek szampana. Zawartość, która wydawała ciche szeleszczące odgłosy i dźwięk przypominający jakby delikatne drapanie.

Dolny potykacz prowadził do zawleczki tkwiącej w drewnianej konstrukcji ustawionej na lewo od wejścia. Wewnątrz zauważył gruby jak ramię pionowy walec skręconych lin i tkwiącą w nim okutą żerdź najeżoną żelaznymi ostrzami. Obie linki można było rozbroić, ostrożnie zdejmując oczka na ich końcach z wbitych w ścianę haków. Więcej zabezpieczeń przy wejściu Vuko nie znalazł.

Komorę tworzyła naturalna jaskinia. Nie komnata, nie piwnica ani żadne pomieszczenie o możliwym do przewidzenia zastosowaniu, ale zwyczajna pieczara, być może starsza niż sam zamek, o nieregularnej podłodze pełnej skał i z sufitem najeżonym wapiennymi naciekami.

Gdzieś pluskała, kapała i chlupotała woda, wypełniając powietrze symfonią ech. Powietrze było zimne, wilgotne i zalatywało podziemnym, siarkowo-mineralnym oddechem uśpionego wulkanu oraz jakimś uporczywym, nieznośnym odorem. Ostrym i przykro znajomym.

Kula tropiąca kręciła się niezdecydowanie na podłożu, jak zabawka, która nie może wydostać się z kąta.

- Coś tu musi być - mruknął Drakkainen.

Powiódł po jaskini swoim pałającym wzrokiem, usiłując dostrzec cokolwiek szczególnego, ale znalazł tylko słabe ślady użycia magii, rozproszone i nic niemówiące, jakieś rozbryzgi na ścianach, odciski dłoni na powierzchni skał, maźnięcia i zacieki. Może doszło tu do magicznej potyczki, a może po prostu przeszedł się tędy ktoś, kto przedtem miał jakiś napromieniowany magią artefakt w rękach i zostawił resztki pyłu na tym, czego dotknął. Co gorsza, leżące wśród skał i kamieni świetlne kule słabo radziły sobie w nieregularnym, najeżonym stalaktytami i głazami pomieszczeniu, wszędzie nasiało się dziwacznych ruchomych cieni i poblasków na biało-rudych zaciekach. Dla kogoś z jednym czynnym okiem był to koszmar. Przemknęło mu przez głowę, że zaraz powybija tu zęby.

Pewnie dlatego nie od razu go zobaczył.

Najpierw dostrzegł kątem oka ruch. Zmianę układu cieni i poblasków wśród ścian. A potem w chaosie błysków i plam mroku zauważył unoszącą się pod stropem sylwetkę. Niewyraźną, utkaną z mgły, oparu i bladych bagiennych poblasków, zwieńczoną potworną rogatą głową, z płonącymi zielenią ślepiami i oleistym błyskiem na krzywej palisadzie wyszczerzonych zębów.

Kiedyś odruchowo usiłował uczyć swoich zwiadowców określeń kierunków na podstawie tarczy zegara. Tych wszystkich „na czwartej, na dwunastej”, ale pomysł rozbił się natychmiast o barierę kulturową. Nie ogarniali tego totalnie, próbowali uczyć się mechanicznie, myląc się raz za razem. I nawet nie chodziło o tarczę zegara, która z niczym nie mogła im się kojarzyć, ale o to, że w ogóle nie zwykli myśleć w kategoriach liczbowych. Niektórzy wyczuwali położenie stron świata jak jaskółki, a inni nie, i nie było w tym żadnej reguły. Nawet pojęcia „lewo” i „prawo”, które przecież znali, nie miały dla nich większego znaczenia. Wtedy dał spokój i postawił na instynkt.

Dlatego teraz też wrzasnął tylko:

- Wróg! Przede mną, pod stropem! - Sam już przeskakując skałę i dobywając miecza, ale zareagowali prawidłowo. Kiedy łapał równowagę między skałami, lustrując kołyszącego się nad jego głową demona, miał już dwóch strzelców po bokach i chronione plecy.

Potwór nie zareagował jednak, nadal unosił się metr nad nimi, tocząc fosforycznym wzrokiem znad zębatej paszczy pod koroną zakrzywionych rogów, powiewając resztą ciała, jak unosząca się w wodzie meduza.

- Kusza, strzała w gardło - wycedził Drakkainen.

Cięciwa spadła z hukiem ogłuszającym w zamkniętej przestrzeni, bełt trzasnął gdzieś o kamienie, ale poza tym nic się nie wydarzyło. Tylko z tyłu rozległ się potrójny terkot zębatki lewara.

Vuko zlustrował otoczenie potwora, przekręcając po ptasiemu głowę, po czym zeskoczył ze skały, chowając miecz.

- Bezpiecznie - rzucił. - To kukła. Pusta, wisząca w jaskini kukła.

- Nawet nie to - odparł ktoś z tyłu. - To jakby płaszcz z nadzianym na wierzch łbem.

Vuko zatrzymał się nagle, oparł dłoń o skałę i zamarł na moment ze zwieszoną głową, przyciskając dłonie do powiek i szczerząc zęby.

- Co się dzieje? - zapytał Grunaldi rzeczowo.

- Nic... - wysyczał. - To ten magiczny pył, który mam w oku. Niedługo trzeba będzie stąd wyjść...

Potrząsnął głową jak bokser, a potem się wyprostował.

Kiedy przynieśli z pozostałych kątów jaskini świetlne kule i pobudzili je do żywszego działania, okazało się, że maszkara wisi nad głęboką szczeliną prowadzącą gdzieś w mrok.

Drakkainen obszedł wyrwę ostrożnie i uniósł trzymaną w dłoni kulę.

- No pięknie! - powiedział, oświetlając drewniany stelaż z umieszczonymi po bokach przekładniami. Przez chwilę lustrował urządzenie, po czym ostrożnie zdjął zapadkę i obrócił kilka razy korbą. Potwór wiszący u stropu zjechał płynnie w dół i zatrzymał się przed ich twarzami, powiewając strzępami muślinu, kołysząc się nad dziurą. Zwiadowca założył zapadkę i słychać było, że krząta się w ciemnościach. Po chwili wynurzył się, trzymając niewielki gliniany garnek.

- Ostrożnie...

- To nie jest żadna z tamtych pułapek - wyjaśnił im. - Czuję, że nie zawiera niczego magicznego. To tłuszcz... - powąchał ostrożnie palce i odsunął dłoń poza zasięg światła kuli - z fosforem.

- Z czym?

- Jest taki proszek, który świeci w mroku. Ta maska jest tym upaćkana, dlatego świeci.

Wyciągnął ostrożnie swoją składaną włócznię i delikatnie rozsunął zwisające pod maską pasy zwiewnej tkaniny, odsłaniając uprząż z szerokich skórzanych pasów.

- Ktoś to zakłada, a potem opuszcza się do tej szczeliny. Dlaczego?

Wstrząsnął solidnie jedną ze swoich kul i wrzucił ją do otworu. Słychać było, jak spada na coś twardego, a potem toczy się i podskakuje, wzbijając na dole uparte echo, huczące wśród ścian. Ale nie poleciała daleko.

- Pięć metrów, nie głębiej - zawyrokował Drakkainen, zaglądając za kulą. - Zobaczmy, co tu jeszcze mamy. Oset, Spalle, poszukajcie naszego bełtu.

- Słyszałeś, co powiedział - mruknął Grunaldi.

Z tyłu za szczeliną i stojącym nad nią stelażem z wyciągarką Vuko znalazł jeszcze drewniane pudełko pełne jakichś szarych odłamków przypominających połamaną kredę oraz dwie rury z miedzianej blachy, wystające z podłoża. Jedna była krótsza i szersza, kończyła się na wysokości kolan, a druga miała grubość szyjki butelki, wznosiła się na wysokość twarzy, po czym zaginała do przodu i kończyła blaszanym rozszerzeniem. Wyciągnął ostrożnie rękę i pstryknął w mosiężną blachę. Ponury brzęczący dźwięk przetoczył się gdzieś w głębi rozpadliny.

- Karbid i szprechrura - oznajmił Drakkainen zagadkowo. - Powiedzmy: nagłośnienie i efekty specjalne. Zwijajmy się stąd. Pozbierajcie kule. Jak z tym bełtem?

- Rozleciał się - wyjaśnił Oset ze skruchą. - Trochę mamy.

Uzbroili pułapki przy wejściu, po czym wrócili tym samym korytarzem do skrzyżowania i teraz poszli tak, jak prowadziły napisy na ścianach.

Korytarz kierował się wyraźnie w dół. Ściany upstrzono napisami w kilku językach, a bazaltową podłogę znaczyły brązowe rozbryzgi i ślady gęstych kropel. Zdarzały się też ślady rozmaitych podeszew. Odciski błota, gliny i brązowawej cieczy, która kapała niegdyś na podłoże. Vuko przyklęknął i roztarł brud na palcach.

- Szli tędy, krwawiąc - powiedział bez zdziwienia. - Powłóczyli nogami, niektórych wleczono. Ale większość szła spokojnie i raczej w sporych grupach. Kilka dni temu i pewnie też wcześniej, ale wtedy się ociepliło i kanał został przelany wodą.

Korytarz kończył się cysterną - okrągłym pomieszczeniem z wylotami kilku kanałów, które na wprost otwierało się na naturalną pieczarę, być może dolne piętro tej, w której byli kwadrans wcześniej.

Po ścianach i rdzawo-białych stalaktytach toczyła się woda zbierająca się w naturalnych basenikach przypominających półkoliste muszle, ułożone symetrycznie jak płatki kwiatu. Pośrodku znajdował się wielki niegdyś wapienny twór, pewnie górujący nad jaskinią, ale ucięto go metr nad podłożem, tworząc coś w rodzaju gładkiego, nieregularnego stołu o blacie pokrytym skomplikowanym rysunkiem mineralnych warstw, co dodatkowo upodabniało go do pnia pozostałego po potężnym drzewie. Kawałek za stołem wyrastał następny stalagmit, nieco mniejszy, ale tego nie obcinano, a zamiast tego zmieniono w trochę bezkształtny posąg kucającej grubej olbrzymki z rozchylonymi kolanami i wyciągniętymi do przodu ramionami, które najwyraźniej wyrzeźbiono z osobnych kawałków kamienia i przymocowano. Wszystko to było krzywe, wapienna skała słabo nadawała się do obróbki, a do tego kamieniarzowi nie wystarczało talentu, choć bardzo się starał.

Prócz tego śmierdziało tu przeraźliwie i znacznie gorzej niż w komorze powyżej.

Drakkainen rozstawił na stole świecące kule, kolejne ułożył w kaskadowych wapiennych basenikach i oświetliwszy całość jak się dało, cofnął się trochę i zlustrował wszystko swoim jedynym okiem, znów przekręcając głowę na boki jak struś. A potem zrobił kilka kroków w tył i zamarł.

Rzeźbiarz pracowicie wyciukał słabo człekokształtną pałubę, ale wystarczyło. Jeśli się oświetliło posąg, to w jaskiniowym półmroku wapienna powierzchnia skały, stale pokryta warstewką wody, zmieniała się w lśniące sine ciało, zerodowane i bezkształtne fragmenty potworniały nagle grą cieni, a jednocześnie wzrok rozpaczliwie porządkował chaos, rozpoznając w nim rozchylone nogi, pomarszczone piersi, oczy jak jamy i wyszczerzoną paszczę, a przede wszystkim wyciągnięte zaborczo sękate i powykręcane ręce. Jeśli oświetlali to żywym ogniem kaganków, lamp i pochodni, to posąg pewnie wydawał się poruszać, oddychać i żyć w pełgającym i chybotliwym świetle płomieni.

Za plecami usłyszał cichy metaliczny trzask, rozejrzał się i stwierdził, że jego ludzie dopiero się prostują i chowają już do połowy wydobyte ostrza, rozluźniają ramiona i zaczynają normalnie oddychać. Ktoś rozkaszlał się, wciągając cuchnące powietrze, i splunął.

- To miejsce kultu - wyjaśnił Ulf krótko. - Mamy amistrandzki chram pośrodku własnej twierdzy, panowie. Posąg bogini i ołtarz ofiarny.

Sięgnął po jedną z kul i potrząsnął energicznie, a kiedy zapłonęła jaskrawym światłem, uniósł ją wyżej, oświetlając dokładnie posąg.

- Wszystko jasne - zawyrokował. - Jesteśmy dokładnie pod tamtą salą i szczeliną.

Obszedł dookoła ołtarz i w kilku miejscach przykucnął, lustrując go z boku.

- Tak jak sądziłem - rzucił przemądrzałym tonem. - Cztery żelazne haki i wyżłobienia w blacie.

- Stąd ten smród - zauważył Njorvin ponuro. - Z tego, co wiem o cudzoziemskich bogach...

Drakkainen odszedł w głąb jaskini i oświetlił mroczną jamę pod ścianą, a potem odwrócił się gwałtownie, kaszląc.

- Smród idzie stamtąd - oznajmił. - Kolejna rozpadlina. I zdaje się, też nieszczególnie głęboka.

- Wielu?

- Przynajmniej kilku. Dziesięcioro, może więcej - odpowiedział Vuko. - Nie za dobrze widać.

- Co robimy?

- Wynosimy się stąd. A potem opracowujemy plan.

- Wracamy tą samą drogą?

- A po co mielibyśmy wracać do Kawern? Na górę kanałem i do jakiejkolwiek bramy w murze, do którejś czynnej dzielnicy, w stronę Górnego Zamku albo na koronę muru. To nasza twierdza. My się tu nie musimy ukrywać. Byle nie zobaczył nas nikt z tamtych, ale teraz ich tu nie ma i jest noc. Znikniemy tak, jak się pojawiliśmy. Niepostrzeżenie.

- Znaleźliśmy coś?

- Tak. Jedną kroplę szkarłatu. A jak jest jedna, to znajdą się i następne. Pojawi się trop.



Date: 2016-01-03; view: 799


<== previous page | next page ==>
Rozdział 6 Kropla szkarłatu 3 page | Rozdział 7 Czas szpiegów 1 page
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.014 sec.)