Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






Rozdział 6 Kropla szkarłatu 3 page

- Szklany - oznajmił. - Dobrodoszli. Jesteśmy w domu.

- Jad żagiewnicy? - spytał Grunaldi.

Vuko skinął głową.

- Wiedziałem - warknął Spalle. - Wiedziałem. Jak ścierwojad się tu dostał?

- O kim mówicie? - spytał rzeczowo Skalnik.

- Amistrandzkie ścierwo, które zwą Szkarłat - wyjaśnił Grunaldi. - Sprytny jak wąż i tak samo jadowity. Szpieg władców Amistrandu i zarazem Pieśniarz, żeby mu chwost oparszywiał. Już się kiedyś spotkaliśmy. Zdaje się, że to on tu mieszka.

- Na razie znaleźliśmy jedynie dziwny sztylet schowany w stołku. Pewnie nie tylko on jeden taki ma.

- To rzadka i droga broń. Pochodzi z Południa i należy do skrytobójcy. Ostrze jest szklane, nie nadaje się do walki. Ale jeśli wrazisz je komuś, kto się tego nie spodziewa, tłucze się i wypuszcza jad, który zabija w ogromnych boleściach. No i jest jeszcze to. - Vuko wskazał półkę.

- Miska? Kubek? Łyżka?

- W kubku, obok łyżki.

Skalnik sięgnął na półkę i wydobył drewniane szczypczyki tkwiące w towarzystwie struganej łyżki. Dwie płaskie listewki długości dłoni, połączone z jednej strony klockiem. Koniec jednej listewki zaostrzono, a drugiej zacięto, tworząc jakby widełki.

- Co wam to przypomina?

- Filar ma takie, tylko metalowe.

- Południowcy tym jedzą - domyślił się Grunaldi. - Normalnym ludziom wystarczą palce, łyżka albo nóż. Szczypczyki, więc Amistrand. Sztylet z jadem żagiewnicy, więc skrytobójca. I to nie byle jaki. Możny. Ilu takich kręci się w okolicy? Tylko jakim sposobem kula go znalazła?

- Wyczuwa pieśni bogów. Widocznie sztylet ma z tym coś wspólnego. Nie widzę zaklęcia, ale jad trochę się jarzy, więc pewnie został podkręcony magią.

- Zostawiasz go?

- Wolę, żeby się nie zorientował, że tu myszkowaliśmy.

- I tak się pozna. Ja mówię, zabierz tę rzecz. Lepiej, żeby jej nie miał.

- Jeden zużył, żeby zabić Wędzonego Ulle - oznajmił Spalle. - Jeśli miał dwa, pewnie ma i następne. Tak go nie rozbroisz.

Vuko westchnął, odłożył sztylet na miejsce, zmontował taboret i odstawił go starannie.

- To nie może być wszystko - oznajmił. - Sztylet w stołku był na wypadek, gdyby ktoś go tu zaskoczył, jak siedzi nad tą swoją kaszą.

Dmuchnął na marker i znów puścił go na podłogę. Bila zadrżała, a potem potoczyła się przed siebie, prosto w ciemny otwór wnęki.



- Twoja piłka chce do wychodka - zauważył Grunaldi.

- Więc idziemy z nią.

Ustronna komnatka była mała, ciasna i pusta. Nie znaleźli tam nic prócz bazaltowych ścian, palmowego sklepienia, kamiennego prostokątnego siedziska, umywalki i małej wnęki w ścianie. Kiedy wnieśli wszystkie świecące kule, zrobiło się jasno i nawet schludnie, ale poza tym nie dało się zauważyć nic niezwykłego. Tropiąca kula toczyła się tam i z powrotem wzdłuż sedesu.

- Chcesz na górę? - spytał Drakkainen i postawił ją ostrożnie na kamiennej płycie. Bila zawibrowała, po czym pewnie potoczyła się w bok i znikła w otworze.

Po chwili coś łupnęło głucho poniżej.

- Nie! - oznajmił Spalle. - Tylko nie to. Odmawiam.

Vuko wzruszył ramionami, sięgnął za plecy i wyciągnął swoje nieocenione narzędzie. Spojrzał na Skalnika, który niósł pasy z dodatkowym oporządzeniem, i zamontował na końcach teleskopowego drzewca tępą, lekko zakrzywioną końcówkę oraz na drugim końcu ostrze zagięte pod kątem prostym, produkując wymyślny łom.

Płyta z dziurą osłaniająca wychodek okazała się leżeć luźno pod własnym ciężarem i dała się przesunąć dosyć łatwo.

- Też mam nadzieję, że chcesz tylko odzyskać swoją kulę - zauważył Grunaldi. - Nie zwykłem nurkować w wychodkach.

- Tamten też nie - oznajmił Drakkainen, potrząsając świecącą kulą i pochylając się nad dziurą. - To jest suche. Zupełnie nieużywane. Linę.

Przewiązał linę w połowie drzewca i zrzucił ją na dół, niemal natychmiast słysząc łupnięcie złożonej buchty o kamienną posadzkę. Cisnął jeszcze w czeluść wychodka dwie świecące kulki i wsunął się do wnętrza.

Z dołu dobiegło kilka dyskretnych szelestów, zgrzyt obcasa na kamieniu, zwielokrotniony w pustym kominie, a potem zapadła cisza.

Czekali.

A potem czekali jeszcze dłużej.

- Co teraz? - spytał Spalle.

- Teraz siedzimy cicho i czekamy - warknął stłumionym głosem Grunaldi.

Więc czekali, nasłuchując, lecz z wnętrza kamiennego klozetu nie dobiegał najmniejszy szelest.

Stali stłoczeni wokół wychodka w zielonkawym półmroku dogasających kul, kiedy znienacka z wewnątrz wysunęły się ręce, dłonie chwyciły drzewce oraz krawędź otworu. Odskoczyli nerwowo, chwytając za broń, ale z kamiennej obudowy wynurzyła się głowa i tułów Drakkainena, aż wreszcie cały zwiadowca.

- Czysto - wydyszał. - Jest przejście do pomieszczenia piętro niżej. Schodzimy. Najpierw Grunaldi, potem reszta, ja na końcu. Trzeba tu wszystko pozamykać i pouzbrajać tak, jak było.

Zluzował wartowników i posłał ich do łaźni, a sam wszedł do pierwszej izby.

Zombie nadal siedział zgarbiony na krześle, z opuszczonymi bezwładnie ramionami i zwieszoną głową. Kiedy zabrali oświetlające kule, w pomieszczeniu widzianym krwawym okiem zrobiło się niemal zupełnie ciemno, jedyne światło, sine i rozedrgane, rzucał leżący na stole amulet. Wijące się wokół macki i smugi poświaty teraz mniej kojarzyły się Drakkainenowi z kwiatem, a bardziej z jakimś morskim, planktonowym stworem, galaretowatym i świecącym, dryfującym w mrocznych głębinach. Było to coś, czego nie widział nikt poza nim, wizualizacja zaklęcia, a mimo to pozorne światło wijącego się fraktala dla jego oka rzucało poblask na ściany i sufit, wywołując poruszające się cienie.

Co gorsza, patrzył tylko jednym okiem, więc stracił stereoskopię, a widząc wszystko płasko, nie bardzo potrafił ocenić odległość, tymczasem tu trzeba było precyzji.

- Cyfral, ten panel naprawdę mi przeszkadza. I tak ledwo widzę - wycedził półgłosem.

- Jest częścią całej nakładki. Lepiej naucz się go używać, zamiast ignorować. To ma ci pomóc zapanować nad magią.

Wyciągnął ostrożnie włócznię, na powrót zaopatrzoną w liściowaty grot, i wsunął ostrożnie pod łańcuch amuletu, przygryzając wargę.

- A co to są te znaczki dookoła? Wspomnienia szczęśliwego dzieciństwa nad konsolą gier?

Uniósł wisior, zapierając drzewce pod pachą, i drugą ręką wydłubał z olstra miecz razem z pochwą.

- Pasek stanu z prawej strony pokazuje ci, ile jeszcze masz... powiedzmy, „magicznego oka”. Zanim się skończy, będziesz musiał zakropić je jeszcze raz, chociaż to może być niebezpieczne.

Odczekał, aż amulet przestanie się kołysać, i wsunął w łańcuch koniec pochwy. Z jednym tylko okiem do dyspozycji to wcale nie było takie proste.

- Z lewej strony masz przygotowane zaklęcia, które już niby opanowałeś. Pirokineza, telekineza, zatrzymanie czasu, tarcza, wizualna prekognicja, mantoskopia...

- Sama powymyślałaś te nazwy czy wzięłaś z czegoś? Brzmi jak katalog schorzeń psychicznych.

Powoli, ostrożnie rozsunął włócznię i pochwę, rozszerzając łańcuch, i pomału przeniósł amulet nad pochyloną głowę trupa.

- Chcesz, to sobie ponazywaj inaczej - odparła nadąsanym tonem. - Możesz je aktywować do natychmiastowego użycia albo trzymać w gotowości. Zaoszczędzi ci to czasu na koncentrację.

Nie odpowiedział, przemieszczając rozsunięty łańcuch coraz niżej, aż dotknął nim czaszki trupa. Ostrzem włóczni podtrzymywał amulet, a końcem pochwy odsuwał łańcuch w stronę potylicy i karku. Potem lekko opuścił oba narzędzia, tak by ogniwa poluzowały się i rozsunęły na głowie martwego strażnika. Czuł wielkie, zimne krople potu toczące się po twarzy, łaskoczące skórę jak leśne mrówki. Jedna kołysała się na czubku nosa, druga sunęła po jego grzbiecie, a kolejna, niestety, toczyła się gdzieś po łuku brwiowym, gotowa w każdej chwili wpłynąć żrącą rzeką do jedynego czynnego oka.

Łańcuch ześliznął się, ale oczywiście zaczepił się na uszach. Vuko wstrzymał oddech, zamrugał, chcąc strącić przeklętą kroplę potu z powieki, i przez irytująco długi, nieznośny moment manipulował końcem pochwy. W końcu łańcuch opadł na kark strażnika z cichym brzękiem ogniw i Drakkainen ostrożnie wycofał miecz, pozostawiając tylko grot podtrzymujący amulet z wijącym się wokół mglistym polipem zaklęcia.

Wsunął miecz po samurajsku za pas, wziął kilka oddechów, zlizał słoną kroplę z warg i opuścił amulet na pierś nieboszczyka, po czym odskoczył, nastawiając włócznię do ciosu.

Łańcuch zabrzęczał cicho, medalion szczęknął, opadając na pierś nieboszczyka, a fraktal ożył nagle, wirujące pasma i smugi zajaśniały silniejszym światłem, malując na ścianach migotliwe refleksy, pojawił się też jaskrawy poblask, który jakby wsiąkł w pierś trupa.

Zombie uniósł powoli głowę, z kamieniem wciśniętym w szczęki i tak samo mętnymi, ściętymi oczami nieświeżej ryby jak przedtem, po czym oparł się na krześle.

Drakkainen trwał w postawie bojowej, na przygiętych, napiętych nogach, a jego mózg pracował niczym komputer artyleryjski, układając sekwencje ciosów, ruchów, uników, cięć i pchnięć, jakby grał równocześnie w kilka partii szachów.

Strażnik siedział jednak nieruchomo i nie odwracał w jego stronę głowy ani nie unosił się z krzesła. Amulet na jego piersi kołysał się coraz wolniej, fraktal zaklęcia też pulsował coraz łagodniejszym światłem.

A potem siedzący trup poruszył nagle rękoma. Jego dłonie zaczęły zaciskać się w pięści, przebierać palcami, jakby były obdarzone niezależną wolą, niczym nerwowe ośmiornice.

Przez obłędną chwilę Vuko rozważał, czy nie posunąć tamtemu sierpów, ale zrezygnował. Tułów przechylił się nagle powolnym, zegarowym ruchem, przywodzącym na myśl japońskie nakręcane zabawki, jedna dłoń trafiła na rękojeść, potem druga, ostrza zgrzytnęły po posadzce i trup wyprostował pierś, znieruchomiał, wbijając wzrok w drzwi.

Medalion strzelił nagle prosto przed siebie pękiem promieni, które rzeczywiście odbiły się od narożników i krawędzi ścian, splatając na powrót sieć rubinowych wiązek.

I wszystko znieruchomiało.

Drakkainen odczekał jeszcze chwilę, a potem poruszył się ostrożnie, cały czas gotów wystrzelić sekwencją ciosów i pchnięć, ale strażnik nie poruszał się, wbijając mętny wzrok w drzwi.

W końcu wyprostował się z uczuciem, że popękają mu napięte mięśnie, i wyszedł tyłem z izby, cały czas mierząc ostrzem w plecy siedzącego strażnika.

Zamknął drzwi, na powrót ostrożnie założył potykacz w poprzek futryny i w myślach jeszcze raz zlustrował wszystkie zabezpieczenia.

W łaźni wsunął na miejsce płytę, sprawdził, czy zmieści się w otworze, i okazało się, że nie ma o tym mowy. Przesunął więc płytę częściowo, położył włócznię nad otworem, po czym przełożył złożoną na pół linę, jeden koniec przywiązał do sworznia, drugi przeplótł przez oczka klucza zjazdowego i wśliznął się w ciemność wychodka, wciskając się w szczelinę obok płyty. Zaraz pod spodem zablokował klucz, rozparł się grzbietem i nogami w ciasnym kominie, po czym przesunął płytę nad głową na miejsce i spokojnie zjechał w dół. Na odpowiedniej wysokości odbił się nogą od ściany i trafił w ciasny otwór prowadzący do łaźni piętro niżej. Tam szarpnął drugi koniec liny, wyrywając sworzeń, i wsunął dłoń do kanału, by chwycić złożoną spadającą włócznię, zanim rąbnie o kamienie i narobi hałasu.

Jego ludzie siedzieli lub kucali pod ścianami, czekając cierpliwie w mroku.

Drakkainen przysiadł na częściowo rozkutym i rozbitym sedesie, zwijając linę w porządną, ciasną buchtę, i dyszał ciężko.

- Ma ktoś wodę? - zapytał.

Pomieszczenia na dole miały inny rozkład niż piętro wyżej, ale tym razem nie znaleźli żadnych pułapek. I tak wchodził jako pierwszy, ostrożnie, lustrując wszystko swoim pałającym okiem.

Pośrodku stał stół, inny niż piętro wyżej, kamienny i masywny, który najwyraźniej wyrósł z podłogi razem z całą komnatą, pod ścianą był też kominek i wszędzie wokół prowizoryczne półki pozbijane z nieheblowanych desek, zastawione glinianymi i szklanymi naczyniami, z boku na stojaku z umieszczonym poziomo drągiem wisiały rzędem ubrania, z haków wbitych w półki zwieszały się pęki ziół i wodorostów. Wszystko razem przypominało pracownię alchemika albo aptekarza. W powietrzu unosił się swąd spalenizny zmieszany z ciężkim zapachem ziół, kadzideł, a także jakby octu i karbidu. Wokół niektórych naczyń widział poblask i wijące się leniwie smugi zaklęć, ale nic nie jarzyło się ostrzegawczą rubinową czerwienią.

- Rozejrzyjmy się - rzucił Vuko. - Każdą rzecz, którą bierzecie do ręki, odkładajcie dokładnie w to samo miejsce.

Popiół w kominie był zimny, ale gdzieś w głębi paleniska wyczuwało się jeszcze leciutkie, szczątkowe ciepło. Ogień wygasł pewnie z dobę temu.

Drakkainen podejrzliwie obejrzał stojące przy stole siedzisko, zwykłe drewniane karło, a kiedy usiadł ostrożnie, obmacał blat stołu od spodu, potem ukląkł, potrząsając świetlną kulą, i zlustrował je jeszcze raz.

Na blacie stała metalowa puszka z knotem, kojarząca się z palnikiem albo przenośną kuchenką, drewniane pudełko z zaostrzonymi ukośnie trzcinkami, noszącymi ślady jakiegoś tuszu, ceramiczne miseczki, podobny porcelanowy moździerz z tłuczkiem, kilka butli i słojów z grubego szkła, żelazne szczypce, ukradzione chyba kowalowi, misa pełna tajemniczych grudek i kawałków jakichś minerałów, mały miedziany alembik, wąski, ostry sztylet - jak to na biurku.

- Ubrania nie za piękne - zawyrokował Spalle, unosząc połę poplamionego i przetartego gdzieniegdzie sukiennego płaszcza.

- Takie mają być - odparł Drakkainen. - To przebrania. Pewnie znajdziesz też jaskrawe, które z kolei mają przyciągać uwagę. Potem wystarczy je zrzucić i już go nie zauważysz w tłumie.

Wśród płaszczy i okryć znajdowały się najróżniejsze, w rozmaitym stopniu zużycia, bogatsze i biedniejsze, ale wszystkie były pozbawione jakichkolwiek charakterystycznych elementów, żadnych wymyślnych ozdób, wyszywań i haftów. Korzystając ze zgromadzonej tu garderoby, dałoby się przebrać za kupca, portowego oberwańca, typowego wojownika Wybrzeża albo oblec w cudzoziemskie szaty należące do przedstawicieli bliżej nieznanych narodów.

W rogu pomieszczenia w prostej drewnianej skrzyni leżały trzy komplety ubrań zamkowych strażników wraz z kapalinami, pasami i tunikami ze znakiem drzewa.

- Uważajcie z tymi słojami. Większość tego, co tu leży, to trucizny lub jakieś oszałamiające substancje - zawyrokował Vuko, ostrożnie wąchając zawartość butelki zatkanej szklanym korkiem. - Albo mamy tu truciciela, albo to wyjątkowo żądny przygód narkoman.

Stojący z boku kolejny regał - stelaż z powiązanych rzemieniami kijów, z półkami z desek - najwyraźniej przeznaczono na broń, ale nie było tego wiele i wyglądała niepozornie. Znów kilka słojów z gęstą brunatną substancją o konsystencji miodu, rozwijany skórzany pokrowiec z rzędem niewielkich sztyletów do rzucania, każdy z ostrzem zaopatrzonym w zbrocze, upapranym tą samą lepką mazią, komplet wąskich jak igły grotów strzał oraz płaskich, liściowatych, o paskudnie ponacinanej głęboko powierzchni, chyba po to, by łamały się w ranie, podobne do kukri narzędzie z rękojeścią owiniętą rzemieniem, ale o ostrzu dziwacznego kształtu, pełnym odrostów, haków i kolców.

- Jeden z jego ludzi, tam, w domu Wędzonego Ulle, wyszedł na mnie z takim czymś - stwierdził Vuko.

- A laska leżąca na górze jest podobna do tego kija z ukrytymi ostrzami, który nosi Fyalar - zauważył Grunaldi, wskazując tyczkę z wygładzonego ciemnego drewna, okutą w kilku miejscach mosiężnymi pierścieniami.

- On to nazywa „kijem szpiega” - podsumował Drakkainen. - Jakby jeszcze komuś brakowało dowodów, z kim mamy do czynienia.

Podszedł do jednej z półek, obmacał dokładnie konstrukcję, zatrząsł nią, a potem zaczął ostukiwać tępym grzbietem noża.

- Czego szukasz? - zainteresował się Spalle.

- Nie wiem - odparł Drakkainen. - Jak znajdę, to się dowiem.

Przykucnął, lustrując spodnie powierzchnie desek pełniących rolę półek, obmacał szwy płaszczy wiszących na drągu, ostukał karło, tarmosząc za różne elementy. Noga jednego z regałów z półkami go zastanowiła. Nie spodobał mu się dźwięk, jaki wydawała przy ostukiwaniu, a do tego stanowiąca ją żerdź była wyraźnie grubsza niż pozostałe. Regały zbudowano z połączonych zaciosami i powiązanych rzemieniem tyczek, tworzących coś w rodzaju dwóch zwężających się u góry drabin. Pomiędzy nimi, oparte o niby-szczeble, stały półki z desek, nadając konstrukcji sztywność. Vuko kazał dwóm swoim ludziom przytrzymać regał, a sam ukląkł przy wsporniku, manipulując nim i ostukując nożem.

- Hop! - powiedział znienacka i odłączył fragment „nóżki”, który okazał się ukośnie przecięty i pusty w środku jak bambus. Dał się zdemontować, ale regał nie wykazywał skłonności do przewracania się, być może pozostałe zostały dociążone.

Wewnątrz drewnianego pojemnika znajdowały się ciasno zwinięte rulony papieru, podobnego trochę do kalki kreślarskiej, a trochę do papieru ryżowego.

Część była czysta, po prostu zostawiona na zapas. Być może miał jakieś szczególne właściwości, a być może tu, w dolnych dzielnicach, to nie był łatwy do kupienia i popularny towar. Kilka arkuszy jednak pokrytych było drobnym, starannym pismem, stawianym nieznanymi Drakkainenowi literami. Znalazł też rysunek, plątaninę cienkich jak włos linii, w którym zobaczył fragment twierdzy z lotu ptaka, upstrzony makiem objaśnień tymi samymi znakami składającymi się z półksiężyców, kółek i haczyków. Oraz kilka całkiem udatnych szkiców przedstawiających umocnienia portowe wraz ze schematem mechanizmów przekładni unoszących łańcuch zamykający wejście do portu albo jakieś najeżone kolcami wysięgniki.

Ułożył je na stole w takiej kolejności, w jakiej znajdowały się w rulonie, po czym przycisnął różnymi przedmiotami, żeby nie zwijały się z powrotem.

Spojrzał jeszcze do wnętrza nakładki, zmarszczył brwi, potrząsnął, po czym odwrócił ją i stuknął o blat. Z wnętrza wypadł złocisty krążek wielkości mniej więcej tekturowej podstawki pod kufel. Był płaski, wycięty z czegoś podobnego do mosiądzu, składał się z trzech koncentrycznych kręgów, jednego w drugim, pokrytych drobnymi znakami tajemniczych alfabetów.

- To złoto? - zainteresował się Grunaldi, spoglądając krytycznie znad rozłożonych na blacie zwojów.

- To jest lepsze od złota - zawyrokował Drakkainen, obracając swoje znalezisko w dłoni i przekręcając tarcze. - To urządzenie szyfrujące. - Spojrzał na ich twarze i westchnął. - Pozwala zapisać wiadomość tajemnymi znakami, których nie odczyta nikt, tylko ten, kto ma takie coś i umie tego używać.

- A po co? Kto umie czytać cudzoziemskie znaki? Nawet nasze nie każdy zna.

- Są tacy, co umieją. A on chce mieć pewność, że to, co zapisał, dotrze tylko do tego, co trzeba - odpowiedział Drakkainen, nie czując się na siłach tłumaczyć zawiłości działania wywiadu.

Położył klucz szyfrujący na blacie, nakrył jednym z czystych arkuszy papieru, a potem sięgnął po pałeczkę suchego tuszu i zaczął ostrożnymi ruchami wcierać barwnik w papier, przesuwając płasko rysik.

- A teraz co się dzieje?

- Teraz robię kopię. Na papierze będzie dokładny odcisk i po powrocie zrobimy sobie takie samo kółko. W ten sposób, jeśli przechwycimy jego listy, będziemy mogli je przeczytać.

- A po co, skoro będziemy już je mieli?

- Bo je przeczytamy i poślemy dalej, tam, gdzie miały pójść, matołku - wyjaśnił Grunaldi. - Będzie tam napisane, że wychodzisz do wychodka zawsze o wschodzie słońca, i tak też tamci będą sądzić, kiedy się na ciebie zaczają. Ale ty będziesz wiedział, kiedy przyjdą, i jeszcze wcześniej zaczaisz się na nich.

- Później - powiedział Drakkainen, oglądając krytycznie swoje dzieło. - Później mu to wyjaśnisz. Rozejrzyjcie się i szukajcie dalej, ale nic nie mówcie. Teraz muszę chwilę posiedzieć w ciszy.

Sprawdził jeszcze raz karło, szczególnie pod kątem jakichś ostrych, zatrutych niespodzianek, przycisnął je nogą, wreszcie usiadł ostrożnie, położył ręce na kamiennym blacie i spojrzał na rozłożone przed nim arkusze.

- Kiedyś to umiałem, da piczki materi - mruknął. - Cyfral, muszę to skopiować. Zapamiętać, sfotografować na siatkówce, cokolwiek.

- To pójdzie łatwiej, bo masz magiczny pył w oku, a nie chcesz manipulować zewnętrzną materią. Skup się i zachciej tego jak najprecyzyjniej, a na koniec zaklnij.

Siedział przez chwilę z zamkniętymi oczami, wparty dłońmi w krawędź blatu, oddychając rytmicznie, a potem otworzył pałające rubinowo oko i westchnął, widząc stół obramowany przez wyświetlający mu się ozdobny panel.

- Dobra. Jedziemy. Jäljennös... perkele kopio!

Najpierw wpatrywał się po prostu w rozłożony arkusz, usiłując zapamiętać obraz tego, co widział, czysto graficznie, jako kształty, tak jak go uczono. Przebiegał okiem wzdłuż kartek, systematycznie od lewej do prawej i z dołu do góry, jakby jego wzrok był głowicą skanera, ale nie poczuł niczego i wcale nie miał wrażenia, że pamięta obraz, na który się gapi, a szczególnie nie wydawało mu się, żeby potrafił cokolwiek z niego odtworzyć za dwie godziny.

Kiedy tak patrzył bezradnie na strony upstrzone plątaniną brązowawych, przypominających zakrzepłą krew cienkich linii oraz rzędami obcych, abstrakcyjnych znaczków, papier w miejscu, gdzie patrzył, nagle pociemniał, jak trzymany nad płomieniem. Vuko zesztywniał z przerażenia, patrząc, jak ciemna plama rozszerza się, otoczona nieregularnym wianuszkiem pełgających czerwonych iskier, i powoli, ale systematycznie rozlewa na całą kartę, a wszystkie hieroglify i linie zaczynają płonąć jaskrawą czerwienią, jakby rozżarzył się atrament.


Date: 2016-01-03; view: 779


<== previous page | next page ==>
Rozdział 6 Kropla szkarłatu 2 page | Rozdział 6 Kropla szkarłatu 4 page
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.013 sec.)