Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






Rozdział 6 Kropla szkarłatu 2 page

Jak dotąd nie spotkali jednak nawet szczura.

Przekradli się do końca uliczki, na niewielki okrągły ryneczek ze studnią i oktogonem zwieńczonym spiczastym hełmem, górującym nad dzielnicą i sterczącym w nocne niebo, wpatrującym się w horyzont z cierpliwością kamienia.

Drzwi do wieży tkwiące w ozdobnym portyku były oczywiście zarośnięte.

- Tak nie da rady - wymruczał Drakkainen. - Przyjdzie lato, zanim sprawdzimy wszystkie drzwi i przejścia. Boję się, ale nie da rady inaczej.

Przycupnęli w kącie, skryci pod krużgankiem, otaczając Vuka z bronią w gotowości i wpatrując się w ciemność.

Sięgnął do wewnętrznej kieszeni kurty pod pancerzem i wydobył metalową buteleczkę. Potrząsnął, a potem odkręcił zatyczkę zakończoną srebrnym sztyftem, niczym w opakowaniu perfum.

- Kiepski pomysł - mruknął Grunaldi.

- Vuko... Nie wiadomo, czy to zadziała - jęknęła Cyfral, unosząc się przed jego twarzą.

- Wiem, jak cholera - wycedził Nitj’sefni.

Wydobył jedną ze swoich świecących kulek i postawił ostrożnie na bruku, a potem spuścił na nią kroplę roztworu z buteleczki. Kula zadrżała lekko, a potem rozjarzyła się czerwonawym blaskiem niczym dogasający węgielek.

Vuko zadarł twarz do góry, westchnął i wpuścił sobie kroplę płynu do oka. Zacisnął powieki, po czym spuścił głowę, cedząc przez zęby ciąg fińskich wypowiedzi, jakby zaklęć, ale bardzo ekspresyjnych.

- Nähdä, perkele totta... - wymamrotał w końcu i uniósł twarz, otwierając oko.

Upiorne, lśniące ognistą, przelewającą się czerwienią, jak podbiegnięte świecącą krwią. Sięgnął pod swój kaptur i zsunął z czoła opaskę, przesłaniając zdrowe oko. Patrzył teraz na świat tylko jednym, jarzącym się w mroku krwawym ślepiem, niczym cyklop z piekła rodem.

- Widzisz coś w ogóle? - zapytał ktoś z troską.

- Na razie widzę - odparł ponuro, tocząc wokół płomienistym wzrokiem.

Nachylił się nad pełgającą żarem kulką i podniósł.

- Etsiä, pallo! Löytää, kusipää!

Kula rozżarzyła się na chwilę jakby w odpowiedzi, potem przygasła, tylko w środku przelewał się pełgający żar.

Drakkainen podrzucił kulkę na dłoni, a potem puścił ją przed siebie, skaczącą po płytach placyku. Kulka potoczyła się prosto, odbiła od ocembrowania studni, przeturlała jeszcze kawałek i stanęła.



Jak należało przypuszczać.

Jednak po sekundzie zadygotała lekko, a potem ruszyła jak ciągnięta przez ukryty pod bazaltem nawierzchni magnes.

- Idziemy - wycedził Drakkainen. - Za kulką, piczku materinu. I jeszcze wkropiłem sobie do oka jakieś magiczne szczyny. Nie wierzę, że to robię.

Jarząca się szklana bańka toczyła się raźno dookoła placu, a potem wzdłuż kolejnego zaułka. Szli za nią, przemykając wzdłuż ścian, skradając się pod krużgankami i przeciskając między kolumnami.

Kilka metrów dalej Vuko zachwiał się nagle, chwytając z rozmachem za oczodół, i oparł bokiem o kolumnę, wciągając z sykiem powietrze przez zaciśnięte zęby.

- Cyfral, co jest... piczku materinu... - wyrzęził stłumionym głosem. Jego ludzie zastygli w bezruchu, patrząc na niego z osłupieniem.

- Włączyłam to, Vuko. Zaraz przestanie boleć, to tylko nakładka i chyba działa. Spróbuj popatrzeć.

Odjął dłoń od oka, mrugając nerwowo, jakby zaprószył je pyłem.

- Perkele saatani vittu...! Co to jest?!

- Tak było najczytelniej - wyznała ze skruchą. - Po prostu wzięłam z zasobów pamięci.

Widział świat wyraźnie, ale w dziwnych kolorach, wśród których dominowały odcienie czerwieni, jak poblask pożaru. To tu, to tam jarzyły się niewidoczne gołym okiem żarowe linie, zacieki i tropy. Ślady butów na ulicy, ślady dłoni i palców na ścianach i kolumnach, jakieś plamy, jak rozbryźniętej fluoryzującej farby. Widział resztki magicznego oddziaływania, aktywny „gwiezdny pył”, ale tego się spodziewał i tak miało być. Nie spodziewał się jednak, że będzie patrzył na świat przez panel sterujący. Ramkę wokół pola widzenia upstrzoną rozmaitymi symbolami i napisami. Z boku miał słupek znacznika podobny do szklanego cylindra, w jednej trzeciej wypełniony fosforyzującą cieczą. Stylizowane na gotyckie, płonące literki głosiły: MAGICZNY PYŁ. Na dole świecące kropeczki oznaczały świetlne kule, które wciąż miał w kieszeniach, wzdłuż lewej krawędzi miał pionowo ciąg piktogramów przedstawiających rozpostartą dłoń, płomyk, piorunek, tarczę, parę kocich oczu i lupę. A co najgorsze, w centrum pola widzenia plątało mu się coś jakby celownik.

- Jeśli to mi zostanie na stałe, skoczę z wieży - oznajmił ponuro. - Jak tak można? Co za infantylny kretynizm!

- Już ci lepiej? - zapytał jeden z zakapturzonych wojowników skulonych w mroku.

- Idziemy - rzucił tylko.

Kulka stała w miejscu, wibrując, jakby na niego czekała. Kiedy odbił się ramieniem od kolumny, potoczyła się raźno naprzód.

Przez kolejny wąski zaułek wznoszący się rzędami schodów, wśród tylnych wejść, krenelaży i podcieni. Marker toczył się przed siebie dokładnie po bladym, ledwo prześwitującym łańcuszku śladów.

A potem znalazł przyklejone do ściany niepozorne schodki prowadzące na krótki krużganek pod dachem i zaczął po nich wskakiwać jak piłka na filmie puszczonym od tyłu.

Mżące na rudo ślady prowadziły po schodach w górę i były blade, ledwie widoczne, co mogło oznaczać, że są stare. I było coś jeszcze. Potykacz rozciągnięty w poprzek stopni mniej więcej pośrodku, Vuko widział go rozjarzony jak wiązka lasera, co znaczyło, że miał coś wspólnego z magią. Podszedł bliżej, kiedy nad rubinową nitką wyrosła nagle nachalna, migająca, neonowa strzałka.

- Zabierz to natychmiast, Cyfral, bo dostanę szału - wycedził. - Widzę.

Nitka była napięta, cienka, ale wyglądała na mocną. Jednym końcem przywiązano ją do tralki poręczy, a drugi przewleczono przez oczko zrobione z zawiniętego, wbitego w ścianę gwoździa i poprowadzono wyżej, wiążąc do ucha zwykłego glinianego dzbana stojącego w ściennej wnęce. Akurat nad głową tego, kto wpadłby na potykacz.

Przewód zabarwiono na czarno i nikt dysponujący normalnym wzrokiem nie miał szans go zobaczyć. Drakkainen wyciągnął kawałek świecącej jak fosfor kredy, skruszył odrobinę w palcach, złapał linkę przy ścianie, a potem przeciągnął palcami w stronę tralki, nacierając ją fosforyzującą substancją. Pokazał ślad pozostałym, po czym ostrożnie wspiął się po stopniach.

Wokół tkwiącego we wnęce dzbanka unosiły się świetliste, delikatne smugi, splatając się w ulotne fraktale i wirując niby obłoczek delikatnego dymu. Do tego zjawisko wydawało coś jakby brzęczący dźwięk na granicy słyszalności, który bardziej czuł gdzieś w zębach, niż rzeczywiście słyszał. Doszedł do wniosku, że tak widocznie wygląda zaklęcie, ale nie miał zamiaru sprawdzać, co miało zrobić po aktywacji.

Wyciągnął dłoń w kierunku drzwi, jednak zrezygnował. Obok wierzei na ścianie znajdowało się ostrołukowe okienko, zarośnięte taflą sześciokątnych kryształów.

Jego ludzie wśliznęli się już na schody i balkon, stłoczeni w przytulonym do ściany szeregu. Zatrzymał ich gestem i kazał podać sobie włócznię. Złożył ją, a potem pchnął lekko futrynę okna i zajrzał ostrożnie.

Wnętrze widziane jego pałającym ognistą czerwienią, rozpoznającym magię okiem nie tonęło w absolutnej ciemności, ale przecinała je siatka świetlistych rubinowych linii, jakby wzdłuż ściany z drzwiami zainstalowano rząd laserowych czujników, a potem puszczono parę. Nawet coś mżyło wzdłuż wiązek, jak podświetlone drobiny kurzu. Tylko że to nie mogły być lasery ani para. Przez chwilę analizował przebieg rozjarzonych linii, rysujących chaotyczny zygzakowaty ścieg między sufitem, ścianą i drzwiami, niczym ślad oszalałych rykoszetów, po czym uznał, że można wejść przez okno, ale bardzo ostrożnie, żeby nie zawadzić prawą nogą o wiązkę niknącą ukośnie w podłodze, i od razu iść w lewo, wzdłuż ściany, w żadnym razie nie postępując ani kroku naprzód. Do tego nie należało zbyt szeroko otwierać okna ani opierać się o ramę dłonią.

Na migi wydał swoim ludziom rozkaz, żeby czekali, splótł palce, aż chrupnęło mu w stawach, i wśliznął się do środka. Czuł się, jakby wykonywał cyrkowy numer, przemykając pomiędzy strunami rubinowego ognia i wijąc się jak w idiotycznym tańcu. Postąpił kilka ostrożnych kroków bokiem, przykucnął, obrócił się, wstał, zrobił krok do tyłu, odchylając ciało, jakby przechodził pod niewidzialną poprzeczką, uchylił się, a potem uczynił krok w bok.

Nie zawadził o nic i stał wewnątrz, poza plątaniną ochronnych wiązek, które teraz oddzielały go od ściany z drzwiami i okienkiem. Wcale nie był pewien, czy dałby radę powtórzyć tę całą ekwilibrystykę od tyłu i wyjść.

W każdym razie wszedł.

Przez chwilę podziwiał geometryczną fastrygę z płonących nici, które oplatały wejście i ścianę, jakby były siecią ognistego pająka, oraz pęk kolejnych wiązek, które strzelały z punktów węzłowych w głąb pomieszczenia i spotykały się w jednym miejscu. Wypadającym na piersi siedzącego na krześle, wyszczerzonego trupa, jakby miały symbolizować jakieś błogosławieństwo płynące z jego serca.

Trup był dość stary i wysuszony, raczej przypominał mumię, dlatego w izbie specjalnie nie cuchnęło. Unosił się tylko lekki fetorek zgnilizny, przyduszony ciężkim swądem spalonych ziół i kadzideł.

Mumię posadzono na drewnianym prostym krześle. Siedziała z lekko przechyloną głową, patrząc mętnymi niczym na wpół ścięte białko oczami w drzwi i zaciskając zęby na owalnym rzecznym otoczaku, a promienie z serca płynęły do ściany i drzwi wejściowych, gdzie zaczynały skakać zygzakiem i tworzyć laserowe zasieki.

Kamień w ustach siedzącego trupa był spory, wielkości średniego ziemniaka, i chyba byłby kłopot, żeby wepchnąć mu go między szczęki, nie łamiąc zębów. A jednak tam tkwił. Rozciągający wargi, dodatkowo zaszyte kawałkiem drutu, jak makabrycznym kagańcem. Na skórze widać było rdzawobrązowe plamy zaschniętej krwi, więc zrobiono mu to za życia.

W miejscu, w którym ogniskowały się wiązki, powoli kłębił się delikatny, migoczący seledynem fraktal zaklęcia, niczym duch kwiatu utkany z dymu i mgły.

Vuko przykucnął ostrożnie i dopiero wtedy wypatrzył za wijącymi się powoli smugami blasku wiszący na chudej piersi trupa amulet. Drobny metalowy łańcuch i okrągły wisiorek z wzorem przypominającym dwa przeplecione przez siebie półksiężyce. Wiązki spotykały się na nim, grzęznąc w migotliwym fraktalu otaczającym symbol.

Drakkainen sięgnął za plecy, wyciągając włócznię, rozkręcił ją pośrodku, regulując długość drzewca, a potem założył ostrze.

Ustawił się z boku i z dokładnie takim uczuciem, jakby grzebał śrubokrętem wewnątrz bomby, wyciągnął włócznię w stronę nieboszczyka. Zauważył jeszcze, że siedzący trzyma w każdej dłoni nieprzyjemną broń o sierpowato zakrzywionym ostrzu.

Oblizał wargi i przekręcił ostrze poziomo, a potem przesunął je bardzo precyzyjnie przy samej skórze trupa, żeby nie zawadzić żadnej ze świetlnych wiązek, a potem wsunął pod łańcuch amuletu.

Zamarł na chwilę, robiąc kilka oddechów ibuki, a potem bardzo delikatnie uniósł wisior, czując, że poci się pod swoim pancernym kapturem, zwłaszcza na karku i za uszami. Ze wszystkich sił usiłował zignorować barwny panel obramowujący mu pole widzenia, na którym coś migotało, oraz przeklęty celownik w środku.

- Perkele, zgaś to gówno, Cyfral - wycedził, przygryzając wargę.

Symbol strzałki pociemniał, a potem wysunął się z punktu ogniskowania, wlokąc za sobą falującą wokół świetlistą mgławicę. Celownik skurczył się do punktu, a wskaźniki na panelu przestały szaleć.

Świetlne struny w pomieszczeniu zamigotały i zgasły.

Drakkainen omal nie wrzasnął, sam nie wiedząc, czego się spodziewa: eksplozji czy syreny alarmowej.

Amulet wędrował do góry, otoczony wielokierunkowym, wijącym się nimbem, kołysząc się na ostrzu włóczni, kiedy rozległ się żelazny, ciężki łomot.

Vuko znów drgnął nerwowo, ale nie upuścił amuletu, choć niewiele brakowało.

Oba sierpy kołysały się na podłodze, tam gdzie spadły, wysunąwszy się z martwych palców, a głowa nieboszczyka opadła na pierś, kiwając się lekko na boki.

Obrócił włócznią jak najdalej od trupa, znalazł odsunięty pod ścianę stół i ostrożnie zsunął naszyjnik z ostrza na blat.

Nic się nie wydarzyło, tylko nimb wokół wisiora poruszał się jakby leniwiej, a fraktal skurczył się i trochę przygasł.

Machnął włócznią przed siedzącym na krześle nieboszczykiem, a potem przed drzwiami i obejrzał je jeszcze dokładnie, szukając kolejnych potykaczy, nitek chytrze przewiązanych pomiędzy klamką a futryną albo wepchniętych w szparę drobin wosku, które wskazywałyby, że drzwi zostały otwarte, lecz nic nie znalazł.

Wyjął z kieszeni trzy świecące kule i rzucił je na podłogę w różne miejsca komnaty, uwalniając dość zielonkawego światła, by dało się w środku czytać.

Otworzył ostrożnie drzwi, wpuszczając do wnętrza lodowaty podmuch wiatru, a potem świsnął niegłośno.

Jego ludzie wśliznęli się do środka szeregiem i rozstawili w izbie, przyczajeni, z mieczami w rękach.

- Nie żyje - wyjaśnił Drakkainen półgłosem. - I to od dawna. Ktoś go tu posadził i rzucił na niego klątwę pieśnią bogów. Miał amulet połączony w jakiś sposób z drzwiami. Gdybyśmy otworzyli je normalnie, coś by się stało. Nie wiem co, ale ten biedak siedział prosto z mieczami w obu rękach, jakby gapił się na drzwi, i dlatego myślę, że wstałby z martwych, żeby nas atakować. Ktoś może słyszał o czymś podobnym?

- Wielu, którzy pływali do Amistrandu i zapragnęli skarbów z grobowców dawnych królów - powiedział Spalle. - Spotyka się tam takie kurhany z wielkich kamiennych bloków, zwłaszcza na pustkowiach. Stoją od bardzo dawna i rozsądni ludzie dawno by je splądrowali, ale Amistrandingowie boją się nawet do nich podchodzić, twierdzą bowiem, że strzegą ich martwi strażnicy. Niektórzy z naszych próbowali tam wchodzić i mało który potem wychodził, tak że reszta straciła część zapału. Myślę więc, że chodzi o coś takiego jak tu i dobrze się stało, Ulfie, że zdjąłeś zaklęcie.

- Jeden trup jest tylko jeden, choćby był nawet zajadły - zauważył Skalnik.

- Ciężko zabić tego, który już umarł - odrzekł mu równie filozoficznie Grunaldi.

- Żywy czy martwy, porąbany na dzwona wiele ci nie zrobi.

- Tak się mówi - przyznał Ostatnie Słowo. - Dopóki nie musisz potem biegać z łbem upiora wgryzionym w zadek.

- Tu raczej nie ma skarbów - zauważył Oset. - Po co go więc posadzono?

- Ktoś tu mieszka - wyjaśnił Drakkainen. - I lubi spokój. W tej izbie nie ma nic, tylko ten umrzyk, stół i krzesło, więc myślę, że mieszka w następnej, za tamtymi drzwiami. Boże, kolejne drzwi.

Tym razem nie było szczególnie wymyślnych pułapek, tylko linka w poprzek futryny, mniej więcej na wysokości pasa. Podobnie jak na schodach, została zaczepiona pętelką na gwoździu, przewleczona przez ucho po drugiej stronie i prowadziła w górę. Widział ją wyraźnie, więc odpiął bez większych ceregieli i wszedł do środka z mieczem w ręku.

Linka prowadziła do wnęki nad łukiem drzwi, gdzie stał kolejny gliniany garnek.

- Jakoś nie chce mi się sprawdzać, co jest w tych dzbankach - oznajmił Vuko. - Bo coś mi mówi, że raczej nie woda.

Izba miała potrójne okno wychodzące na wewnętrzny dziedziniec okolony krużgankami, na którym znajdowała się jedynie ocembrowana studnia pośrodku.

Wewnątrz było dosyć ciepło, najwyraźniej odczopowano otwory w podłodze ziejące ciepłym powietrzem z wnętrza wulkanu. Przy oknie ustawiono prosty stół, blat z trzech desek ustawiony na krzyżakach, wyglądający jak zabrany z jakiejś tawerny, toporny taboret i wypełniony słomą materac na podłodze, ze zwiniętym w rulon wełnianym kocem.

- Nie ruszajcie niczego - ostrzegł Drakkainen. - Jeśli nikogo nie znajdziemy, nie chcę, żeby wiedział, że ktoś tu był.

- Jeśli to może być ten, o którym myślę - zauważył Spalle - to i tak się zorientuje.

Vuko nie odpowiedział. Myszkował po izbie. Przenieśli tu świecące kule z pomieszczenia, w którym królował odźwierny zombie, spoczywający na swoim krześle bezwładnie, smutno i bezużytecznie, i zrobiło się niemal jasno, ale blask padał tylko na pusty podwórzec, którego pilnował Spalle. Drzwi pozostały otwarte na oścież, Vuko wysłał Osta, żeby dotrzymywał strażnikowi towarzystwa i obserwował pustą, tonącą w mroku uliczkę oraz schody.

Stół pod oknem i drewniany zydel. Na stole trzy tanie gliniane lampki oliwne do kupienia za grosze na byle straganie. Dziki lokator nie chciał uruchomić gazowej lampy, obecnej w każdym pomieszczeniu Lodowego Ogrodu, albo uznał, że zbyt jaskrawe światło jest mu niespecjalnie potrzebne. Być może zresztą instalację trzeba było specjalnie uruchomić, zasiedlając mieszkanie, założyć jakieś zawory, coś odblokować albo włączyć i przy okazji zwrócić na siebie uwagę. Siedział więc przy mdłych płomykach oliwnych lampek, przy surowym stole, mając z boku potrójne okno z widokiem na puste podwórko otoczone krużgankami, na których nie pojawiały się nawet duchy. Obfajdane przez mewy i jakieś górskie ptaki kamienne balustrady i kolumnady, bazaltowe płyty i dziurę studni.

Na blacie prócz ustawionych rzędem lampek nie było nic. Pod blatem także nic. W kamiennej ścianie znajdowała się zakończona półkoliście wnęka, w którą wstawiono jedną półkę z deski. Na półce stał kolejny dzbanek, tym razem niezdradzający żadnych magicznych właściwości i niezaopatrzony w żadne potykacze i linki, zawierający ciecz, pod każdym względem przypominającą wodę. Obok w karnym klasztornym porządku stały drewniany talerz, gliniana miska i wstawiony do niej kubek z wetkniętą drewnianą łyżką i jakąś szpatułką podobnej wielkości. Naczynia były typowe, najtańsze, takie, jakie dawano w tawernach w Ogrodzie i jakich używano w koszarach straży. Rudobrązowe, z matowej terakoty, z najprostszą polewą i skąpym wzorem odciśniętym na brzegach i na dnie za pomocą metalowej puncy. U straży z reguły był to symbol drzewa, a tutaj oplotowy abstrakcyjny ornamencik. Midgaardowy odpowiednik jednorazowych nakryć - anonimowe, groszowe i nierozpoznawalne. Drewniana łyżka mogła pochodzić z dowolnego straganu albo z darmowej garkuchni, a równie dobrze być samoróbką. Na półce stał dodatkowo dzban oliwy, zwykłej, jadącej tranem, tutejszej taniej oświetleniowej mieszanki oleju z morskich stworów i wytłoczyn roślinnych. Jeszcze proste drewniane pudełko zawierające zwitek wiórów, krzemień i żelazne krzesiwo.

- Chyba jada na mieście - stwierdził Drakkainen.

Obmacał ostrożnie posłanie, ale prócz niezbyt świeżej, pokruszonej słomy z czegoś podobnego do sitowia w parcianym worku i wełnianego koca godnego aresztu miejskiego nie znalazł nic. Podłoga była, jak wszędzie w Ogrodzie, jedną bazaltową płytą, więc nie było co marzyć o obluzowanych deskach i schowkach. W bocznej ścianie znajdował się jeszcze jeden otwór, prowadzący do niewielkiej wnęki z bazaltowym korytem, suchym, bo wprawdzie w ścianie chlupotała woda, ale nie przebito otworu do korytka pełniącego rolę kranu, oraz kwadratowa kamienna skrzynia na podłodze z owalną dziurą na górze, przypominająca rzymską latrynę. Było kamiennie, ciemno i pusto.

- Chyba tracimy czas - zauważył Grunaldi.

- Jasne - odrzekł jadowicie Drakkainen. - Czym tu się ekscytować? Po prostu znaleźliśmy przemyślnie ukryte sanktuarium, zaszyte w sercu pustej dzielnicy grodu, za niezliczonymi drzwiami opatrzonymi chytrymi magicznymi pułapkami, chronione przez tresowanego zombie uzbrojonego w drogi magiczny system alarmowy, przeznaczone do tego, żeby móc bez przeszkód zasiąść za starym stołem i w ciszy spożyć przyniesioną ze sobą kaszę, napić się wody z dzbana, a gdy zapadnie zmrok, skrzesać ogień i zapalić aż trzy lampki oliwne, a potem gapić się w ich płomyki, aż przyjdzie czas iść spać na worze starego sitowia.

- Ale co zrobisz, skoro tu rzeczywiście nic innego nie ma?

Drakkainen spojrzał na przyjaciela swoim jedynym odsłoniętym okiem, w którym przelewał się szkarłatny ogień, jak wybroczyna płonącej juchy.

- Oni chcą, żebyś właśnie tak myślał - oznajmił tonem rasowego paranoika.

- Co to „zjombar”? - spytał kapryśnie Spalle.

Vuko zignorował go, taksując swoim krwawym wzrokiem izbę.

- Dawajcie kulę - oznajmił. - Czas spytać kulę.

Marker zahurgotał po podłodze, popychany lekkimi kopniakami. Ufali Drakkainenowi, pozwalali stosować magię, prowadzić się za toczącą się bilą potraktowaną pieśnią bogów, ale żaden nie miał zamiaru jej dotykać rękoma. Drakkainen podniósł kulę, w której ledwo już migotała czerwona iskierka, i spuścił na nią kroplę płynu z fiolki. Kula rozżarzyła się, jak węgielek zamknięty w szkle, a Ulf powtórzył szeptem zaklęcie i puścił ją ostrożnie na ziemię.

Bila stała przez chwilę nieruchomo, a potem zaczęła wibrować i potoczyła się powoli przed siebie. Wykonywała takie same szarpane ruchy jak żelazna kulka poruszana po stole za pomocą magnesu przesuwanego pod blatem. Wszystko to razem przypominało tanią sztuczkę i pachniało jarmarkiem.

Kula przesuwała się dookoła pomieszczenia, jakby obwąchiwała kąty. Zwiadowcy usuwali jej się trwożnie z drogi, jakby była jadowita albo naprawdę rozżarzona. Otoczyła pokój, a potem wróciła do czekającego cierpliwie Drakkainena i niepewnie zakreśliła kółko wokół taboretu. Zwiadowca chwycił go, odwrócił do góry nogami i położył na blacie stołu, ale nie znalazł nic szczególnego, więc sięgnął pod pachę, wyciągnął nóż i ostukał stołek głowicą rękojeści. Obrócił go kilka razy, uważnie przyglądając się konstrukcji, po czym ostrożnie wybił z boku drewniany sworzeń i podwójne siedzisko rozłożyło mu się w rękach, uwalniając krótki sztylet z kościaną rękojeścią, schowany w drewnianej pochwie. Drakkainen wysunął go do połowy, skrzywił się z obrzydzeniem i schował z trzaskiem.


Date: 2016-01-03; view: 670


<== previous page | next page ==>
Rozdział 6 Kropla szkarłatu 1 page | Rozdział 6 Kropla szkarłatu 3 page
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.013 sec.)