Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






Rozdział 6 Kropla szkarłatu 1 page

Jedenastą znam: gdy mam na bój

druhów wieść,

śpiewam w tarczę, a oni siłą naprzód pędzą,

zdrowi do boju

i zdrowi z boju,

żadna ich szkoda nie spotka.

Dwunastą pieśń znam: gdy widzę wisielca

na drzewie się kołyszącego,

tak rysuję runy,

że człowiek zstąpuje

i ze mną mówi.

(Pieśni Najwyższego - Hávamál)

 

Noc była naprawdę paskudna. Daleko za murami morze piekliło się i miotało pływającymi po wodzie pogruchotanymi płytami lodu, a potem wybuchało fontannami białej piany na pirsach i łamaczach fal awanportu. Tu, na skraju Kawern, pod samym zboczem, wydawało się trochę zaciszniej, ale i tak wiatr siekł topniejącymi płatkami śniegu i drobnymi kroplami wody, które kłuły skórę jak ziarna piasku. Wiatr wydawał się cieplejszy od tego zimowego, ale było to względne ciepło. Rozumiane w odniesieniu do temperatury zamarzania wody i podobnych abstrakcji. W rzeczywistości niósł wilgoć, wdzierał się pod okrycie, nasączał sukno i filc odzieży lodowatą wodą i moczył skórę, więc marzło się gorzej niż w solidny mróz. Taki niby ciepły wiatr potrafi wychłodzić człowieka w parę godzin i wpędzić w hipotermię, bo nie pozwala się rozgrzać.

Niedawno na Splecionych Wieżach uderzyły trzy dzwony i ulice od dawna wyglądały jak wymarłe. Najwytrwalsi bywalcy tawern i karczm porzucili już cynowe kufle, zdmuchnięto świece i olejowe lampy. Ogryzione kości, resztki mięsa i warzyw zrzucono z drewnianych tac do kotłów na jutrzejszą polewkę, zamieciono kamienne podłogi, pozwolono wygasnąć paleniskom.

Wypędzono wszystkich, którzy usiłowali spać na ławach, stołach albo na podłodze. Ostatni goście powlekli się, chroniąc twarze i dłonie przed topniejącym śniegiem, do swoich mieszkań, jeśli się ich dochrapali, albo do izb i klitek dziesiątek gospód i noclegowni, których było pełno w Kawernach. To dzielnica włóczęgów. Tu wszyscy byli przejazdem. Niektórzy rozważali pozostanie w Ogrodzie, ale wtedy i tak zamierzali się przeprowadzić za wieżę bramną, do lepszych części twierdzy. Na razie wystarczyło, że znaleźli swoje łóżka, swoje toboły pod nimi, swoje zydle i stoły, swój kawałek dachu chroniącego przed przedwiosenną zawieruchą, i ulice opustoszały.

Zostały tylko mokre kamienne płyty i plucha siekąca światło latarń. Na pustej i cichej od wielu godzin Podmurnej płomień dwóch czynnych jeszcze latarń skurczył się nagle, a potem zgasł. Ulica zatonęła w mroku.



Na wewnętrznych murach przeważnie nie widywało się strażników, ale nawet gdyby ktoś postanowił na samym dnie nocy plątać się w lodowatej mżawce po Kawernach i wleźć w zaułek Podmurnej kończący się ślepo blankowaną ścianą dochodzącą do zbocza i wędrującą gdzieś wyżej, w stronę kolejnej dzielnicy, to z pewnością nie chciałoby mu się spoglądać w górę, by wypatrzyć w mroku kilku mężczyzn wędrujących za blankami.

A jeśliby spojrzał, to nie zobaczyłby w nich nic szczególnego. Nosili lśniące od deszczu kapaliny z pochylonymi okapami, przemoczone białe tuniki z czarnym symbolem drzewa narzucone na kolczugi i przeszywanice, byli uzbrojeni w krótkie, masywne okrętowe miecze Ludzi Wybrzeża i partyzany na solidnych drzewcach. Ot, strażnicy. Widywało się ich od czasu do czasu na ulicach, a przy porcie i w Górnym Zamku sterczeli na murach przy koszach pełnych płonącego węgla, gapiąc się w morze.

Tych było siedmiu i wędrowali za blankami muru bez pochodni, bez żadnego innego światła. Doszli do skalnej ściany, gdzie zęby blanek skręcały i wspinały się trawersem na górę, po czym znikli, jakby zapadli się pod ziemię. W rzeczywistości zeszli po prostu na niższy parapet muru, kryjąc się za koroną. W zupełnej ciszy odłożyli ostrożnie partyzany, zdjęli hełmy i odpięli miecze, wszystko ostrożnymi, wystudiowanymi ruchami, by nie szczękać żelazem, a potem pozdejmowali tuniki i przeszywanice, ukazując luźne czarne kaftany i spodnie. Po chwili jeden z nich wskoczył lekko jak kot na szczyt blanek, po czym zrzucił z muru koniec liny, tak by spadł w samym rogu na bruk Podmurnej. Szybkim ruchem przeplótł ją przez ramiona, żeby przechodziła mu za plecami, po czym pochylił się, jakby miał zamiar runąć na twarz, i poszedł w dół, stąpając po pionowej kamiennej ścianie i przepuszczając linę przez ramiona. W mroku zalegającym pod zboczem w ogóle nie było go widać. Tylko plamę w ciemności i siekącym deszczu. Dwa metry nad ziemią odbił się od ściany i zjechał na bruk, natychmiast przypadając nisko na ugiętych nogach. Nosił czarną kapuzę, która odsłaniała jedynie oczy i grzbiet nosa.

Za chwilę na szczycie pojawił się kolejny, a potem następny, aż pięciu bezgłośnie zjechało z muru i wsiąkło w cień.

Pozostali dwaj pozbierali hełmy, broń i oporządzenie strażników, które wepchnęli do wielkiego skórzanego wora i spuścili na przeciwną stronę muru, prosto na wóz załadowany słomą. Woźnica w zwykłym, nierzucającym się w oczy odzieniu i skórzanym kapeluszu z szerokim rondem chwycił wór, wcisnął go do stojącej na wozie beczki, zakrył denkiem i strzepnął lejcami, a potem niespiesznie odszedł, idąc obok wózka, gdzieś w stronę wieży bramnej. Dwaj mężczyźni na murze odwiązali linę, zwinęli ją i znikli w ciemnościach.

Mężczyzna, który jako pierwszy zszedł z muru, wtulił ciało w okrągłą wnękę w samym rogu, okoloną zębatą spiralą zniekształconych schodów, wyglądającą jak odcisk głowicy wiertniczej. Pchnął przekręcony do pionu próg, przytrzymał skrzydło drzwi, a potem wśliznął się do środka. Pozostali trwali pod murem nieruchomo w niskich, przyczajonych pozycjach, a jeden z nich mierzył w pustą ulicę z krótkiej kuszy. Z ciemności za drzwiami dobiegł cichy świst i ubrani na czarno mężowie jeden po drugim wsiąkli w otwór, jak plamy atramentu spływające do kanału. Jako ostatni wszedł strzelec z kuszą, który wgramolił się tyłem, cały czas lustrując Podmurną, a potem kamienne drzwiczki zamknęły się i w zaułku ponownie niepodzielnie zapanował mrok, wiatr i mżawka zmieszana z topniejącym śniegiem.

Wewnątrz przywitała ich ciemność doskonała. Było tak czarno, że nie miało najmniejszego znaczenia, czy ma się otwarte, czy zamknięte oczy. Tyle że nie docierał tu deszcz ani lodowata zawierucha. Siedzieli stłoczeni w ciasnocie i studziennym mroku, starając się nie oddychać za głośno i nie szeleścić ubraniami. Słychać było tylko, że gdzieś pod podłogą z pluskiem płynie woda. Kanalizacja, kanał burzowy albo część skomplikowanego systemu napędowego twierdzy, prowadzącego wodę do niezliczonych kół wodnych, które uruchamiały mechanizmy otwierające bramy, poruszające windy, dźwigi i portowe żurawie.

Po jakimś czasie rozległ się cichy szelest, a potem coś z twardym stukotem potoczyło się wzdłuż kamiennego korytarza i rozjarzyło bladym, zielonkawym światłem. Najpierw była to słaba poświata godna robaczka świętojańskiego, jasna plamka oświetlająca ledwo kawałek podłogi, ale zaraz zaświeciło mocniej i blask rozlał się po ścianach. Mdłe, fosforyczne światło dobywające się ze szklanej kuli nie większej od jajka, ale w porównaniu z absolutnym mrokiem przed chwilą wydawało się niemal oślepiające.

Korytarz miał z metr szerokości i ciągnął się wewnątrz muru, utrzymując surrealistyczną, pijaną perspektywę, na której sam widok można było dostać mdłości. Ściany przechylały się na boki, to w jedną, to w drugą stronę, łukowe sklepienie przybierało falujące kształty, podłoga też wydawała się poskręcana i pofalowana i wszystko razem przypominało zastygły w bezruchu zawrót głowy.

Patrzyli na to chwilę w podziwie, po czym prowadzący machnął dwa razy wyprostowaną dłonią przed siebie i ruszyli ostrożnie naprzód, starając się nie zataczać i nie wpadać na koślawe ściany, stawiając niepewne kroki, jak na cienkim lodzie.

Prowadzący podniósł kulę, która zaczęła przygasać, i rzucił ją naprzód, jakby grał w kręgle. Blask wzmocnił się i odmalował kolejny fragment korytarza, równie pokręcony jak poprzedni.

Zamykający pochód człowiek kroczył tyłem, mierząc w głąb korytarza z kuszy. Co kilka metrów zdejmował dłoń z kolby i wyjętym z kieszeni kawałkiem kredy robił na ścianie znak. Ten rozbłyskał zielonkawym blaskiem, a potem, kiedy się oddalali, przygasał. W rozchwianym korytarzu znów zapadała ciemność.

Poruszali się bez słowa, bardzo ostrożnie. Kiedy podchodzili do świetlnej kuli, zatrzymywali się, mierząc bełtami w ciemność, a idący z przodu Drakkainen podnosił ją, potrząsał, ożywiając uwięziony wewnątrz blask, i rzucał przed siebie z wyczuciem, jakby grał w boules. Kiedy napotykali na dzielące korytarz przechylone portale albo niespodziewane ornamenty, znowu przystawali, a wtedy do przodu wysuwała się krótka, skręcona z kilku elementów włócznia i delikatnie jak laska ślepca ostukiwała i szturchała nadproża, zaczajone w wykuszach gargulce i powyginane kolumny, szukając pułapek, zapadni, i zdradliwych miejsc.

Korytarz zakończył się nagle małym pomieszczeniem, kryjącym ustawione w okrąg siedmioro drzwi w ostrołukowych portykach, i przynajmniej tu kąty były już proste, sufit na górze, a podłoga z mozaiką z różnych odcieni malachitu na dole. Obłąkana perspektywa kończyła się wraz z korytarzem, w którym stali.

Drakkainen uniósł pięść, zatrzymując szyk, i zamarł w przyczajonej pozycji przed wylotem. Siejąca zielonkawym blaskiem kula wturlała się do okrągłego przedsionka, odbiła od przeciwległych drzwi i potoczyła dookoła wzdłuż ściany.

Vuko sięgnął za pazuchę, wyciągnął lusterko z polerowanej stali, założył je na uchwyt na drzewcu włóczni i wysunął za załom korytarza to z jednej, to z drugiej strony.

Pomieszczenie miało jakieś trzy metry średnicy i było zupełnie puste.

Drakkainen cofnął włócznię, ale nadal kulił się w wylocie. Zdemontował lusterko, po czym zastąpił je zapalniczką i odkręcił pokrywkę, uwalniając pięciocentymetrowy płomyk smoczej oliwy.

Z tyłu, za jego plecami, Grunaldi sapnął z irytacją i zachrzęścił oporządzeniem.

Drakkainen w odpowiedzi cmoknął karcąco i wysunął włócznię, wodząc końcem wokół futryn wszystkich siedmiorga drzwi. Badanie trwało w sumie może ze dwie minuty, ale dla stłoczonych w ciasnym korytarzu ludzi ciągnęło się bez końca.

Zdjął zapalniczkę, odwrócił włócznię i zaczął ostrożnie sprawdzać podłogę. Okuty koniec drzewca oparł o płyty posadzki i nacisnął całym ciężarem w najbardziej podejrzanych punktach, szukając zdradliwych miejsc, czekając na szczęk zapadki, zgrzyt sunących po sobie ciężkich kamiennych płyt, jakikolwiek dźwięk zapowiadający pułapkę.

W końcu wyciągnął dłoń do tyłu na ślepo i zrobił kilka szybkich gestów. Któryś z przyczajonych w korytarzu zwiadowców zdjął z ramienia zwiniętą w buchtę linę, rozplótł i podał mu wolny koniec. Vuko opasał się dwoma pewnymi ruchami i zrobił na linie niezaciskający się węzeł ratowniczy, a potem wyszedł z korytarza, ostrożnie stawiając nogi, jakby stąpał po cienkim i do tego podlanym wodą lodzie. Pozostali rozwinęli i napięli linę, a Drakkainen stanął pośrodku okrągłego przedsionka i podskoczył w miejscu. Podłoga wytrzymała. Nie otworzyła się zapadnia ani nic nie spadło mu na głowę.

Pozostało proste zadanie z topologii wyobrażone siedmiorgiem ustawionych w krąg zamkniętych drzwi. Jeżeli nie znajdowali się głęboko w skalnej ścianie, przynajmniej część od tej strony, z której nadeszli, nie mogła prowadzić donikąd.

Tak przynajmniej sugerowała logika - zestaw formalnych przyczynowo-skutkowych założeń, słabo sprawdzających się w rzeczywistości Lodowych Ogrodów, ludzkich organizmów intencjonalnie zmienionych już po narodzinach i mechaniki zaklęć.

Zakończone ostrołukiem drzwi otwierały się po energicznym pchnięciu nasadą drzewca. Po drugim - pierwsze odblokowywało tylko coś w rodzaju zamka, potem przy drugim pchnięciu skrzydło ustępowało na zewnątrz tak raptownie i nagle, że gdyby nie zabezpieczenie w postaci liny, poleciałby na łeb prosto w lodowatą pustkę, czarną jak przestrzeń międzygwiezdna.

Drzwi, te, które nie były przyrośnięte i za którymi udało mu się wykryć ruch powietrza, otwierały się w nicość.

Lewe i prawe, patrząc od strony korytarza, którym weszli, a także ukośne prawe oraz te na wprost, których okropnie nie chciało mu się otwierać. Były zbyt oczywiste i zbyt zachęcające. Każdy, kto nie wie dokładnie, dokąd zmierza, postawiony przed takim wyborem najchętniej nadal idzie w tym samym kierunku co przedtem.

A poza tym pewnie i tak otwierały się w czarną pustkę jak pozostałe, więc na razie zostawił je w spokoju.

Sięgnął do torby i wyjął kilka przezroczystych kulek, podobnych do tej, która dogasała na podłodze, tylko mniejszych, o średnicy piłek do golfa.

Cisnął pierwszą do otworu z lewej, kryjąc się za futryną, jakby wewnątrz coś miało wybuchnąć. Piłka odbiła się kilka razy, za każdym zderzeniem rozbłyskując coraz bardziej jaskrawym zielonym światłem.

Akwariowy blask odmalował zdobiony żebrowaniem korytarz, który prowadził przed siebie jakieś dwa metry, a potem skręcał.

Prosto w górę.

Drakkainen ujął w dłoń kolejną kulkę i wrzucił za drzwi po prawej stronie. Podskakujące światełko odmalowało kolejny kawałek ożebrowanego sufitu, ciąg kolumienek na ścianach, a potem spadło w dół.

W okrągły otwór, jak studnia, kończący korytarz.

Odległy stukot gdzieś nisko dobiegł po upływie kilku zniechęcająco długich sekund.

Za drzwiami ukośnie po prawej również pojawił się fragment korytarza, ale tym razem kulka potoczyła się przed siebie i wyskoczyła prosto w ciemność. Zanim zgasł seledynowy poblask, dało się zobaczyć jedynie biegnącą pod kątem przez podłogę krawędź, jakby korytarz był ukośnie uciętą łodygą trzciny. Kulka znikła w ciemności i tym razem nie dobiegł ich żaden odgłos upadku.

Za to w głębi wciąż otwartego korytarza po lewej, tego zaginającego się ku górze, zalanego gasnącym powoli fosforycznym poblaskiem, coś zaczęło się poruszać. Odgłos zwielokrotniony przez echo i ściany korytarza wydawał się niepokojąco głośny, ale dobiegał jeszcze z oddali.

I zbliżał się.

Dziwaczne, furgotliwe sapanie, jakby miks smarkania, szlochu i wielogłosowych szeptów, a równocześnie dźwięk, z jakim przesuwało się korytarzem coś ciężkiego, mokrego i śluzowatego.

Drakkainen sięgnął do boku i zwolnił zatrzask rękojeści miecza, a potem wysunął przed siebie włócznię i próbował zaczepić o krawędź uchylonych w głąb korytarza drzwi. Należało je pociągnąć, tyle że nie było klamki, żadnego uchwytu, ani nawet wyraźnego ornamentu, o który można by zahaczyć grot.

Wewnątrz lewego korytarza, gdzieś z góry, coś dużego przeciskało się coraz bliżej, wionąc ciężkim smrodem mułu, rybiego śluzu i amoniaku i wydając gumiaste, oślizgłe odgłosy, jakby ktoś otworzył pełną żywych ryb sieć nad kamienną studnią. W dogasającym fosforycznym świetle cierpliwie usiłujący zahaczyć drzwi końcem włóczni Drakkainen zobaczył, że coś czarnego cieknie po ścianach i suficie z prowadzącego w górę korytarza, niczym strugi atramentu. Uniósł pięść, potem rozprostował dłoń i dwukrotnie machnął w stronę ukośnego korytarza po prawej. Ruszyli jeden po drugim za jego plecami, kiedy wychylił się i pociągnął za skrzydło drzwi, ile się dało, nie przycinając palców. Kamienna płyta ruszyła ciężko i zaraz się zatrzymała. Zdążył jeszcze zauważyć, że światełko zgasło jak połknięte, oraz poczuć podmuch cuchnącego powietrza wypychanego z wnętrza korytarza.

Uniósł się z przykucniętej pozycji i wysunął do połowy ostrze z pochwy.

Stał, nasłuchując zbliżających się szeptów, westchnień i mlaskania, czekając, aż drzwi się otworzą, kiedy lina, którą miał owiązaną pod pachami, została nagle napięta siłą wielu ramion i szarpnięciem pociągnęła go w tył, a równocześnie coś dużego i ciężkiego uderzyło od wewnątrz w drzwi, zatrzaskując je.

- Co to było? - tchnął Spalle niemal niedosłyszalnie, kiedy Vuko pozbierał się na nogi i przeciskał do przodu.

- Nie wiem - odszepnął. - Nie widziałem. Zamknęło się po tamtej stronie. Duże. Śmierdziało rybą i kanałem.

- Dlatego u nas nie robi się wychodków wewnątrz domu - mruknął Grunaldi. - Nigdy nie wiesz, co się zalęgnie.

- Tamtędy już nie pójdziemy - szepnął ktoś w ciemności.

- Na razie do przodu - odpowiedział Drakkainen, przeciskając się w stronę otworu.

Wymacując drogę, zbliżył się do uciętej skośnie podłogi, za którą trwała głęboka ciemność, usiadł i odwrócił swoją włócznię. Szybkimi ruchami zdemontował ostrze i odwróciwszy je, wsunął w gniazdo na końcu drzewca, potem rozkręcił je pośrodku i rozsunął, dopasowując długość tak, żeby była szersza od otworu, ale mieściła się w wylocie. Następnie zawiązał drugi koniec liny pośrodku drzewca, oparł końce włóczni o ściany wylotu, tworząc prowizoryczną rozpórkę, szarpnął kilka razy i wypełzł na zewnątrz w ciemność, głową do przodu.

Zszedł po ścianie, przesuwając linę za plecami. Po chwili zatrzymał się, zaplótł jedną nogę na linie, zawisł głową w dół niczym wielki gekon, wydłubał z torby jedną ze swoich świetlnych kulek, potrząsnął, budząc wewnątrz zielonkawy poblask, i spuścił ją ostrożnie w dół.

A potem zaklął, kiedy spadła na bruk półtora metra niżej, przed jego twarzą.

Druga kula, ta, którą wrzucił przedtem, badając korytarz, mżyła zielonkawym poblaskiem próchna głęboko w zaspie.

Przewinął się na linie, lądując na nogach, po czym schował obie świecące kule do kieszeni i przypadł w półprzysiadzie z ręką na mieczu, nasłuchując i usiłując cokolwiek wypatrzyć w całkowitej ciemności.

Odczekał chwilę, po czym świsnął cicho przez zęby. Pojawili się wokół niego w ciągu kilku sekund, jak cienie. Towarzyszył temu tylko nikły syk lin ślizgających się przez kute oczka zjazdowych ósemek i lekki szelest materiału, kiedy opadali na bruk i odskakiwali zająć pozycję i zamykając pięciokąt. Ostatni zakapturzony wojownik wciągnął zwisającą z wylotu linę, przywiązał jej drugi koniec do małego ucha pośrodku rozpartego w korytarzu drzewca, a potem wyrzucił złożoną wpół pętlę liny na ulicę i zjechał po jednym końcu, po czym szarpnął drugi, wyciągając niewielką przetyczkę. Włócznia złożyła się wpół i spadła mu prosto w wyciągniętą dłoń.

Szyk został zamknięty, czarne, skulone sylwetki wsiąkły w mrok pustej ulicy i zamarły w bezruchu.

Na długo.

Tak długo, że każdemu obserwatorowi powinny puścić nerwy. Tak długo, żeby się ujawnił, niepewny, czy coś rzeczywiście widział albo słyszał.

I jeszcze dłużej. Niekończące się sekundy mroku, lodowatego wiatru zacinającego mżawką i topniejącym śniegiem. Trwali tak, aż rozległo się cmoknięcie przerywające ciszę.

- Co teraz? - szepnął Spalle.

- Witamy w nieczynnej dzielnicy - zaszemrał w odpowiedzi Drakkainen. - Trzymajcie się blisko ścian. Szukamy pootwieranych drzwi, śladów czyjejś bytności, czegokolwiek. Zachowujcie się jak najciszej. Dwie grupy, obie strony ulicy wzdłuż ścian. Ruchy!

Nieczynna dzielnica sprawiała jeszcze bardziej złowrogie i posępne wrażenie, niż gdyby była zwyczajnie porzucona. W ciemnościach rozpraszanych blaskiem dalekiego nocnego nieba po obu stronach tłoczyły się gotyckie kamieniczki, z gąszczem potrójnych kolumienek, łuków, krużganków, płaskorzeźb i gargulców. Wieńczące domy dachy przytłaczały mansardami, wykuszami i wieżyczkami ściśniętymi jak kolonia krytych łuską grzybów, zupełnie jakby nachylały się po obu stronach nad wędrowcami i miały ich pogrzebać pod sobą.

Najwyraźniej dzielnica została pomyślana jako kupiecko-rzemieślnicza, prawie każdy mijany dom miał okazały ganek prowadzący do pomieszczenia handlowego - kantoru, warsztatu czy sklepu, pod gankiem pomyślano o wejściu do podziemnych izb, piwnicy lub składu, a na piętrach wznosiły się części mieszkalne. Na razie jednak to wszystko było puste. Na sterczących ze ścian ozdobnych wysięgnikach kołysały się puste szyldy, za taflami wąskich okien martwo drzemała ciemność i kamieniczki czekały na wykoncypowaną przez Fjollsfinna, mającą nastąpić w nieokreślonej przyszłości handlową prosperity.

I wszystkie drzwi były zarośnięte.

Metodycznie skradali się po schodach na ganki, przypadali po obu stronach futryny, a potem prowadzący przytulony plecami do ściany sięgał do klamki i szarpał z wyczuciem, a skuleni za nim wojownicy spinali się, ściskając broń, gotowi wlać się do pomieszczenia jak wezbrana rzeka.

I nic.

A potem kolejne drzwi, ganki, wejścia do nieistniejących lokali i warsztatów.

Ciemność, wiatr, mżawka, martwe okna, jak studnie w nicość, i zamknięte drzwi.

Dziesiątki drzwi.

Ulica, którą szli, prowadziła od fałszywego muru pod górę stosunkowo stromo. Co kilkanaście metrów wznosiła się ciągiem długich stopni, jednak przy ścianach zamiast stopni znajdowały się łagodne pochylnie. Albo Fjollsfinn przebiegle przewidział, że ludzie będą tu wciągać towar na jakichś wózkach, albo odruchowo zadbał o niepełnosprawnych.

Nie wiadomo jednak, dlaczego tu było tak ciemno. Gaz do lamp pochodził z wnętrza wulkanu, nie było sensu go oszczędzać, i tak co jakiś czas musieli spalać nadmiar niczym jakaś rafineria. Wszystkie dzielnice Lodowego Ogrodu, zamieszkałe czy nie, mogły sobie jaśnieć jak Las Vegas, bo naturalne paliwo i tak szło w powietrze. Albo zadziałała tutaj odruchowa skandynawska skrzętność, albo ktoś, kto nawiedzał tę dzielnicę, życzył sobie, żeby tonęła w ciemności, i zablokował kanały lamp ulicznych.


Date: 2016-01-03; view: 614


<== previous page | next page ==>
Rozdział 5 Kawerny i Nosiciel Losu 6 page | Rozdział 6 Kropla szkarłatu 2 page
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.012 sec.)