Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






Rozdział 5 Kawerny i Nosiciel Losu 6 page

Spojrzałem na starca i zauważyłem, że od dłuższego czasu wcale nie patrzy na planszę.

- Gdzie jest ten człowiek? - spytałem.

- On umarł, chłopcze. Daleko stąd. W górach.

- Umarł...?

- Tak. Ale niedługo się obudzi. Może nawet budzi się w tej chwili. Trzeba czasu, żeby doszedł do siebie i trafił tutaj. Trzeba cierpliwości. Nadejdzie.

- Umarł, a jednak nadejdzie...?

- To przepowiednia, synu. Zawsze jest niejasna. Powiem ci tylko, że czasami można umrzeć na wiele różnych sposobów i zdarzają się drogi między światami żywych i umarłych, którymi nie każdy może podążyć.

Odchylił się ciężko na ławie, oparł o ścianę. Światło kaganka padło na jego twarz i zobaczyłem, że jedyne oko przygasło, twarz pobruździła się jeszcze bardziej i nabrała niezdrowej barwy maski z wosku. Z nosa pociekła Kruczemu Cieniowi strużka krwi. Uniósł drżącą dłoń i otarł twarz, zostawiając szkarłatną smugę w poprzek policzka.

Dym, cały czas snujący się po planszy, rozszedł się nagle, pozostawiając tylko ostry żywiczny zapach.

- Podaj mi dłoń - wychrypiał Kruczy Cień.

Wyciągnąłem rękę owiniętą przesiąkniętą szmatą. Potrząsnął głową jak pies, po czym wyprostował się z wysiłkiem i odwinął opatrunek, który cisnął prosto do kominka. Rana przyschła lekko, ale wiedziałem, że jeśli poruszę choćby palcami, znowu się otworzy i zacznie krwawić. Nie była bardzo głęboka, ale musi upłynąć tydzień, zanim będę mógł polegać na tej dłoni, o ile nie zacznie się jątrzyć.

Starzec sięgnął znów do swojej torby, wydobył stamtąd dwie buteleczki i zatkany korkiem słoik. Płyn, którym polał mi ranę, był rubinowoczerwony, lecz przejrzysty jak dobre wino, a nie gęsty niczym krew. Zapiekło mnie tak, że wzdrygnąłem się odruchowo. Starzec zaczerpnął białej, podobnej do łoju maści i jednym ruchem pokrył ranę. Pieczenie ustało, poczułem za to lodowate zimno. Wziął jeszcze mały pasek czystej tkaniny, który namoczył w kolejnym płynie, tym razem żółtym i gęstym jak miód, po czym owinął mocno mój napięstek oraz nadgarstek, zostawiając kciuk na wierzchu, tworząc coś w rodzaju częściowej rękawicy. Szarpie przylgnęły mocno do skóry i wydawało się, że w żadnym razie nie rozwiną się ani nie odpadną.



- Jutro rano możesz zdjąć gałgan - powiedział. - Nie wcześniej. Przylepi się, więc wsuń pod spód nóż i przetnij go, a potem zerwij. Teraz odejdź. Nic więcej ci nie powiem. Muszę się położyć.

Wyszedłem na pustą o tej porze ulicę prowadzącą na Kamienny Targ. Do żelaznej kraty bramy na podwórzec odprowadziło mnie dwóch zbrojnych, którzy zamknęli za mną furtę na noc. Przed gospodą stał jeszcze jeden sługa, bardzo wysoki, smukły Kebiryjczyk, mimo chłodu noszący skórzaną kamizelę bez rękawów. Wspierał się na solidnym drągu, okutym z obu końców, a u pasa nosił zakrzywioną szablę. Spojrzałem na niego z nagłym drgnieniem serca, ale ujrzałem tylko obcą twarz. Twarz barwy polerowanej miedzi, piękną i dziką zarazem, przekreśloną przez nos oraz policzki czarnym pasem pokrytym białymi kropkami, błyskającą tygrysimi oczami, lecz niewątpliwie obcą. To nie był mój przyjaciel. Po prostu jakiś Kebiryjczyk.

Kamienna ulica lśniła od deszczu, świeciły na niej wszystkie latarnie, nie to, co w Kawernach, a do tego jeszcze przed „Morskim Oraczem” płonęły na stojakach dwie misy z olejem. Kupiecka gospoda szykowała się na noc, jak zawsze uzbrojona po zęby i pewna siebie.

Przez całą drogę do domu obracałem w głowie słowa przepowiedni i rozmyślałem nad nimi. Nie mogłem się zdecydować, czy wierzę w nią, czy nie. Usłyszałem rzeczy, które pasowały do mojej sytuacji i miały sens, ale może każdy wróż to potrafi. Może usłyszałem to, co chciałem usłyszeć, a te same słowa można by zrozumieć zupełnie inaczej. A może po prostu dałem się oskubać ze wszystkich pieniędzy.

Im mocniej się nad tymi słowami zastanawiałem, tym bardziej zapadały mi w pamięć.

Szedłem pogrążony w myślach, nie bardzo zdając sobie sprawę z tego, dokąd zmierzam. Mimo zmroku i mżawki na ulicach wciąż kręciło się sporo ludzi. W zwykłych osadach i gródkach na Północy, tam, gdzie bywałem, o zmroku zasiadano już do uczt w domach, ryglowano drzwi i mało kto potem odchodził od pieczystego, piwa i ognia. Bali się nocy przynoszącej zimną mgłę, mrozu i tego, co czaiło się w lasach.

W Lodowym Ogrodzie było zupełnie inaczej. Tu również ucztowano i pito, ale głównie w tawernach i gospodach, czasem wędrując od jednej do drugiej, od domu uciech do karczmy, czasem też na ulicach i placach, wśród wciąż zawalonych towarami straganów. Niekiedy można było spotkać takich, którzy wypili zbyt wiele, jak błąkali się chwiejnym krokiem, wykrzykując coś, wymachując dzbanem i zaczepiając innych przechodniów. Jeśli jednak zaczynali wymiotować na ulicę albo wszczynać bójki, a w pobliżu napatoczyli się strażnicy, zabierano ich do miejskiego aresztu. Ponoć noc spędzona na zimnych kamieniach bez kropli wody, a także razy drewnianych pałek, jeśli ktoś awanturował się za bardzo, zapadały w pamięć na długo i bardzo sprzyjały późniejszej wstrzemięźliwości w piciu.

Tamtej nocy jednak nie widziałem nikogo, machinalnie przeciskając się między przechodniami i obojętnie odpędzając ladacznice, niektóre odmienione i obdarzone najdziwniejszymi kształtami.

Ocknąłem się, dopiero kiedy zauważyłem, że zawędrowałem w mało znajomą część miasta i będę musiał nadłożyć drogi, by trafić do „Gawry”. Na dodatek, gdy stanąłem, by się rozejrzeć, mój wzrok padł niespodziewanie na znajomego mi złodzieja z targu.

Nie widział mnie. Stałem w sporym tłumie przechodniów, miałem niewyróżniający się kabat i kaptur naciągnięty głęboko na głowę, on zaś przemykał chyłkiem w boczny zaułek, jak szczur.

Nie wiem, dlaczego za nim poszedłem. Może dlatego, że wcześniej tego dnia miałem w ogóle taki zamiar. Może wydało mi się, że trafia się sposobność, by się z nim policzyć. Wolałem nie marnować okazji, kiedy to ja mogę zaskoczyć złodziejaszka, a nie on mnie, a przy tym najwyraźniej jest sam. Pomyślałem, że kogoś takiego jak on mogę zniechęcić tylko kijem. Jeśli staną przy nim kompani, będzie kąsał do końca, bo inaczej straci twarz. Teraz był sam. Nie będzie musiał przynajmniej martwić się o swoją pozycję, a nauczka pozostanie i może zniechęci go do zemsty.

Zaułek był zawalony rozmaitymi gratami, co ułatwiało mi pozostanie w ukryciu. Znajdowały się tam sterty pustych beczek, jakieś wózki, kilka połamanych ław opartych o ścianę, na ziemi walały się kości, obierki i potłuczone dzbany. Obejrzał się tylko raz za siebie, lecz pozostałem skryty w cieniu.

Złodziej dotarł do otwartych na oścież drzwi jakiejś tawerny, z której dobiegał gwar wielu głosów i padało światło, ale nie wszedł do środka, tylko szepnął coś potężnemu mężowi, który stał przed wejściem. Twarz tamtego wyglądała dość przeraźliwie, zamiast nosa i górnej wargi miał coś w rodzaju dzioba i dziwne oczy - okrągłe i wielkie, z jarzącym się na zielono kręgiem pośrodku. Przy tym był wielki jak niedźwiedź. Wysłuchał chłopaka, po czym zniknął we wnętrzu, a wyrostek czekał cierpliwie na ulicy, a potem powlókł się kawałek dalej, do skrzyżowania z drugim zaułkiem, gdzie pomiędzy narożami kamienic powstał miniaturowy kwadratowy placyk ze studnią deszczową pośrodku.

Z tawerny wyszedł inny mąż i ruszył w stronę złodzieja. Z daleka i po tym, jak szedł, widziałem, że to odmieniec, których nazywali Odrzuconymi przez Drzewo. Mignął mi tylko w świetle, więc zdążyłem dostrzec jedynie, że był zniekształcony i miał w sobie coś bykowatego, choć nie wiem, dlaczego tak pomyślałem, skoro nie miał rogów.

Pozostałem w swojej kryjówce w cieniu i tylko obserwowałem przez szczelinę między beczkami. Byk patrzył na złodzieja, wsparłszy się pod boki, i wycedził coś do niego władczo, a tamten pochylił się kornie i wydobył z zanadrza zawiniątko, które podał, pochylając jeszcze niżej głowę.

Byk rozsupłał szmatę, usłyszałem brzęk kruszcu, kiedy przeliczał, po czym zwinął wszystko z powrotem, wsunął w zanadrze i niespodziewanie zdzielił wyrostka otwartą dłonią w twarz. Zrobił to bez wysiłku, właściwie od niechcenia, ale i tak efekt był piorunujący. Złodziej wydał z siebie zaskoczony skowyt, wylatując w górę niczym szmaciana kukła. Impet obrócił nim w powietrzu, chłopak odbił się od ściany i zwalił na kamień ulicy. Zdarzyło się to tak szybko i gwałtownie, że byłem pewien, że byk go zabił tym jednym ciosem. Jednak złodziej po niezbyt długiej chwili zaczął ruszać się niemrawo, podciągnął nogi i w końcu, czepiając się studni, zdołał wstać koślawo. Byk ruszył z powrotem do tawerny, kiedy wyrostek zawołał za nim płaczliwie i żałośnie. Okutany płaszczem odmieniec odwrócił się przez ramię i wygłosił dłuższą mowę, zrazu cicho i uprzejmie, a potem nagle głośniej, więc usłyszałem jedynie to, co wykrzyczał na koniec: „...tuzin albo nie będziecie żreć, hajsfynga!”, i poszedł dalej. Leżący na ziemi złodziej wyskamlał jeszcze coś, na co byk odwarknął całkiem wyraźnie: „Nie ma harhaszu!”.

Po tym wszystkim zniknął w otwartych drzwiach gospody i wtopił się w jej gwar. Złodziej gramolił się przez chwilę przy studni, po czym usiadł nagle i zaczął rozpaczliwie płakać, smarkając i plując krwią. Uznałem, że może tak spędzić sporo czasu, więc wycofałem się, trzymając się cienia prawie do wylotu uliczki, a potem odwróciłem się i ruszyłem do domu.

Po drodze zrozumiałem, że mimo tej żałosnej sceny nie czuję ani krzty współczucia czy litości. Zupełnie jakbym był świadkiem tego, jak pogryzły się psy. Przeraziło mnie to. Najwyraźniej moje serce zdążyło już skamienieć.

Następnego dnia rozciąłem i zdjąłem opatrunek, ku mojemu zdumieniu ujrzałem na wpół zabliźnioną ranę, zupełnie jakby upłynęło z pięć dni, a nie jedna noc. Zacisnąłem kilka razy pięść i okazało się, że mimo bólu mogę pracować. Poszedłem więc na Targ Solny.

 

Kolejnych kilka dni spędziłem, pracując na zewnątrz, bo z powodu zimna, mgły i deszczu nie było na tego typu pracę zbyt wielu chętnych i płacono za nią najlepiej.

Opadałem z sił, nabawiłem się odcisków, jadłem tylko chleb i wodnistą zupę, którą dawali w gospodzie, przemarzłem do szpiku kości, ale zarobiłem prawie markę srebrem.

Gdyby nie łaźnia w mojej gospodzie i to, że po powrocie z pracy siedziałem tam wśród pary, mocząc się na zmianę w gorącej i zimnej wodzie, cała ta heroiczna harówka skończyłaby się na tym, że zległbym z kaszlem i gorączką, a świeżo zarobione pieniądze podzieliłbym pomiędzy znachora i zielarza. Tymczasem odzyskałem jaki taki majątek i mogłem sobie pozwolić, żeby odpocząć przez dwa dni. Zaszedłem do kantoru z towarami z dalekich stron, kupiłem orzechy, zrobiłem napar i znów mogłem zasiąść nad zwojami z fajką w zębach, a mój duch snuł się nad wyschniętą rudą ziemią krain Południa i zamykał dawne czasy w znakach stawianych na papierze.

Coś się jednak we mnie zmieniło. Nie czułem już zagubienia i niepewności. Czekałem na znak. Wiedziałem, że prędzej czy później spotkam Wędrowca, który spadł z gwiazdą. Zarobionych na nowo pieniędzy nie przeliczałem już w kółko, nie pakowałem w rulony i nie skrywałem wewnątrz kija szpiega. Wrzucałem je po prostu do nieużywanego dzbana na zupę, który stał na najwyższej półce i trudno go było zauważyć. Zrozumiałem już, że dla mnie ważne jest coś innego.

To jakoś wtedy mnie dopadli.

Było to paskudne, wietrzne popołudnie, po niebie sunęły postrzępione ołowiane chmury, cały dzień było ciemnawo, zimno i jakoś tak ciężko. Wracałem z pracy głęboko w trzewiach twierdzy, wewnątrz góry, gdzie od kilku dni nosiłem ciężkie, cuchnące płaty sadła morskoni i płaskud, odcinane szerokimi ostrzami na masywnych drzewcach, przypominającymi włócznie do walki z jazdą, by wytapiać z nich morską oliwę. Na zmianę taszczyłem na ramieniu połcie, ciąłem je, stojąc we krwi i tłuszczu, albo mieszałem w wielkich bulgocących kotłach, gdzie biało-czerwone kawały topiły się wolno, dając cuchnący płyn, który potem stawał się olejem do lamp, mazią do osi i wieloma innymi rzeczami.

Po sześciu dniach całe sadło na wozach zostało przetopione, zdjąłem ciężki, cuchnący skórzany fartuch i wracałem do domu bogatszy o dziewięć szelągów, zamierzając nie imać się żadnego zajęcia przez co najmniej trzy dni.

Miasto wyglądało tak, jakby wicher wymiótł też jego mieszkańców z ulic. Znikły dziwki i przekupnie ze swoimi wózkami, nawet strażników widziało się mniej, stojących w bramach lub podcieniach, okutanych wełnianymi płaszczami aż po uszy i wspartych na włóczniach. Z rzadka tylko ktoś przemykał po mokrym bruku, ściskając w garści łopocące poły płaszcza lub kaptur, i zaraz znikał za jakimiś drzwiami.

Morze było groźne, prawie czarne, lśniące tylko białymi grzywami fal, pachniało solą, wodorostami i sztormem. Grzmot i syk fal rozbijających się na umocnieniach portów słychać było aż w Kawernach. Wicher toczył po ulicach połamane beczki i kosze, miotał podartymi szmatami i śmieciami.

Myślałem tylko o dzbanie gorącej zupy, a potem o łaźni w „Wilczej Gawrze”, gorącej jak pustynie Zewnętrznego Kręgu, a także o tym, że nieźle byłoby zabrać tam dzban morskiego miodu i spotkać może którąś z ladacznic mieszkających w tej samej gospodzie. A także o mojej izdebce, świetle lampy, fajce, czarce naparu i o zwoju.

Nie przypuszczam, by na mnie czekali. Poszedłem na skróty, sam nie wiedząc, że wybiorę ten akurat zaułek. Myślę, że śledzili mnie od samego rana i podążali za mną, odkąd wyszedłem z olejarni. Po prostu uznali, że znalazłem się tam, gdzie chcieli.

Uliczka była wąska, co parę kroków wspinała się w górę kilkoma stopniami i biegła pomiędzy murami domów prawie zupełnie bez okien. Co jakiś czas przecinały ją poprzecznie jeszcze węższe zaułki przy tylnych wyjściach z kamienic i tawern, piętrzyły się dzbany, beczki i kosze, wszędzie leżały śmieci. Gdybym przeszedł nią do końca, trafiłbym na mur i ciągnącą się wzdłuż niego uliczkę, potem skręciłbym jeszcze trzy razy i trafił pod tylne drzwi „Wilczej Gawry”. Tak zamierzałem.

W rzeczywistości zdołałem przejść tylko kawałek. Kiedy dotarłem do skrzyżowania z kolejnym zaułkiem, wiatr błądzący po labiryncie grodu dmuchnął tak, że aż się zatrzymałem i zrobiłem bezradne dwa kroki gdzieś w bok, pchnięty impetem powietrza. To dlatego pocisk z procy zboczył z toru jak odepchnięty zaklęciem i minął moją głowę. Mimo odległego ryku fal i zawodzenia wichru wyraźnie usłyszałem jego wściekły furkot. To nie były psoty. Gdyby mnie dosięgnął, strzaskałby mi czaszkę. Obejrzałem się gwałtownie, ale nie zobaczyłem nikogo, w gęstniejącym półmroku coś śmignęło między jakimiś wrotami a zaułkiem, wydając z siebie piskliwy, irytujący chichot.

Kolejny pocisk nadleciał od przodu, zwykły kamień. Zobaczyłem go na tle nieba i zdążyłem się uchylić. Znów usłyszałem tupot wśród cieni i chichot. Kawał skały ze stukotem potoczył się po bruku.

Tego dnia miałem swoją okutą laskę, która na co dzień była wygodniejsza niż kij szpiega, oraz nóż tropiciela, z którym się nie rozstawałem. Nie miałem jednak więcej broni. Pukawka wypełniona wywarem z wściekiełki w tym huraganowym wietrze nie zdałaby się na nic. Przeszło mi przez myśl, że to najgorszy dzień z możliwych. Byłem zmordowany, bolały mnie wszystkie mięśnie, do tego jeszcze ten wiatr, który wył w uszach i wysysał z człowieka resztki sił.

Ruszyłem naprzód. Znów usłyszałem chichot i tupot stóp. Machnąłem laską, lecz przecięła tylko powietrze. To byli ci najmłodsi. Mieli mnie zdezorientować i rozproszyć, ale najważniejsi byli ci starsi. Dzieciaki będą biegać wokół mnie, rzucać czymś albo próbować dźgać, ale nie zaatakują otwarcie. Na razie nie mogłem nawet się zorientować, ilu ich jest.

Dwie niewyraźne sylwetki wychynęły gdzieś z przodu, spomiędzy beczek i koszy. Obróciłem pałkę w dłoni, chwytając za drugi koniec i kierując ku napastnikom żelazną głowicę. Wiedziałem, że nie wolno mi lekceważyć tych małych, przebiegających wokół mnie, poza zasięgiem ciosu. Zasady walki wręcz z kilkoma napastnikami mówią, że trzeba ich wyeliminować najpierw. Trudniejszy przeciwnik zabierze więcej czasu, a wtedy zlekceważony malec może wbić ci nóż w udo albo podciąć ścięgno. Nade wszystko nie wolno stać w miejscu i trzeba chronić plecy. Znów któryś przebiegł i znów uskoczył poza zasięg laski, jednak ciął mnie w przelocie, rozpruwając rękaw kurty. Ostrze prześliznęło się po skórzanej opasce, którą miałem na przedramieniu, nie czyniąc mi krzywdy. Wokół słyszałem tupoty i chichot.

Zdążyłem zauważyć, że przede mną stoi ten o czaszce pokrytej kolcami, które jeżył co chwila, oraz mój ulubieniec, dziś o twarzy okrytej sukienną kapuzą.

Nie zamierzałem się przed nimi cofać, dopóki stałem na skrzyżowaniu, mogli mnie obiegać dookoła, w wąskim zaułku nie będzie już tak łatwo przede mną uskoczyć. Walczyłem już ze skrytobójcami, amitrajską ciężką piechotą i jazdą na rydwanach. Nie sądziłem, bym miał paść z ręki kilku wyrostków w tym dziwnym, odlanym z kamienia mieście.

Jak dobrze pamiętałem, także wyrocznia nie wróżyła mi takiego końca.

I wtedy zostałem oblany.

Któryś z tyłu chlusnął we mnie czymś cuchnącym i lodowatym.

Tupot i chichot.

Kolejny chlusnął z przodu, ale uchyliłem się, osłaniając twarz ramieniem.

Płyn ściekał ze mnie dymiącymi kroplami, które spadając na skałę u mych stóp, zaczęły strzelać małymi płomykami.

Wtedy zrozumiałem - oblali mnie smoczą oliwą. Piekielnym płynem, który widziałem tu po raz pierwszy. Płynem, który sam się zapala i którego nie można ugasić.

„Nie sądzę, żeby cię zabili...”

Kurta na plecach zaczęła dymić, czułem, jak zaczyna się nagrzewać. Wokół mnie rozlegały się tupoty i chichot i wiedziałem, że zaraz w zaułku zrobi się jasno. Wydawało się, że pomiędzy jednym uderzeniem serca a drugim upływa mnóstwo czasu, że świat wokół mnie zwolnił bieg. Strach ścisnął mi pierś, przeraźliwy, zwierzęcy, jakiego jeszcze nie czułem. Miałem wrażenie, że zemdleję.

Wiatr na szczęście ustał na moment, ale nic nie mogło powstrzymać piekielnego płynu przed buchnięciem płomieniami, słyszałem też z przodu, jak dwóch najstarszych biegnie na mnie, i wiedziałem, że nie zdążę już rozpiąć pasa i zrzucić kurty.

Gdzieś z daleka napłynął dziwny syczący szum, narastając zewsząd i potężniejąc. Na moich dymiących plecach i ramionach pojawiły się pierwsze płomyki.

Dopadłem w kilku skokach wylotu uliczki, biegnąc wyrostkom na spotkanie, wrzeszczałem z przerażenia i furii, wciąż nie mogąc uwierzyć, a jednak wiedząc, że zaraz spłonę jak słomiany chochoł. Bardziej poczułem, niż usłyszałem ruch za sobą. Przyhamowałem gwałtownie, robiąc unik, przerzuciłem laskę prosto do lewej dłoni i zadałem potężny cios nisko, na wysokości swoich bioder, trafiając przebiegającego dzieciaka okutą głowicą w sam środek twarzy. Nie wiedziałem, czy to ten, który oblał mnie płynnym ogniem, ale nic mnie to nie obchodziło. Nie zdążył nawet krzyknąć, uderzenie odwróciło go w powietrzu, zanim runął na plecy.

„Nie wydaje mi się, żeby cię zabili...”

Wijąca się plama ognia wyrosła na moich plecach z cichym fuknięciem. I wtedy napływający zewsząd szum ogarnął mnie. Ścianą wody.

„...o ile spadnie deszcz”.

Tak powiedziała wróżba. Smoczej oliwy nie można ugasić wodą, bo jest od niej lżejsza i pływa. Jeśli chluśnie się z wiadra na płonącą kałużę tego oleju, jedynie podsyci się ogień. Ale to nie był zwykły deszcz, tylko jakiś niebiański wodospad, a smocza oliwa nie zdążyła się na dobre rozpalić. Strumienie ulewy spłukały ze mnie znaczną część oleju, który parował wokół mnie, i zdławiły ogień na kurcie, która już tylko dymiła.

Sięgnąłem w zanadrze po nóż, jednym ruchem przeciąłem pas, wyrzuciłem w górę pałkę, strząsając kurtę z jednego ramienia, przerzuciłem nóż do lewej dłoni, uwalniając drugi rękaw, i cisnąłem kaftan prosto w twarz mojemu wrogowi. Wybiłem się mocno do długiego skoku, chwytając prawą ręką spadającą pałkę. Herszt odskakiwał właśnie do tyłu, osłaniając twarz przed moją dymiącą kurtą, jego kolczasty druh wykręcał ciało w uniku, żeby puścić mnie bokiem, i wyrzucał przed siebie dłoń z wąskim sztyletem, kiedy zdzieliłem go laską, gruchocąc mu nadgarstek, i zaraz poderwałem głowicę w górę, trafiając okuciem w poprzek twarzy, po czym odwróciłem się gwałtownie, zadając krótki sztych lewą ręką. Szerokie ostrze noża tropiciela ugrzęzło natychmiast z odgłosem prucia.

Zderzyłem się z hersztem, który wtulił się we mnie całym ciałem, kurczowo chwytając mnie za rękaw i połę przemoczonej koszuli, poczułem smród jego brudu i potu, a po chwili także fetor kloaki. Spojrzał na mnie rozpaczliwie, jakby chciał coś powiedzieć, po czym zwymiotował na swój podbródek falą niemal czarnej w półmroku krwi, którą cały czas zmywał deszcz. Uwolniłem ramię i cofnąłem się o krok, wyszarpując ostrze z obrzydliwym chlupotem wypadających jelit. Zwalił się na schody w potoki wody, które płynęły wokół jak strumień, dygocąc konwulsyjnie nogami. Niemal nie myśląc i niewiele czując, pochyliłem się nad nim, przyłożyłem czubek ostrza do jego karku i uderzyłem dłonią w głowicę. Chłopak wyprężył się, zatrzepotały jego kończyny, po czym zwiądł zupełnie bezwładnie.


Date: 2016-01-03; view: 583


<== previous page | next page ==>
Rozdział 5 Kawerny i Nosiciel Losu 5 page | Rozdział 6 Kropla szkarłatu 1 page
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.011 sec.)