Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






Rozdział 5 Kawerny i Nosiciel Losu 4 page

Dziewczyna odeszła, a ja postawiłem swój kosz podróżny na kamiennej posadzce i usiadłem na łóżku, obracając w dłoni moją kulę życzeń.

Po raz pierwszy od pewnej burzowej nocy w Maranaharze dokądś dotarłem. Zatrzymałem się.

Przestałem uciekać.

Nie osiągnąłem żadnego widocznego celu, ale też nie miałem pojęcia, jak miałby on wyglądać. Nie umiałem sobie nawet powiedzieć, jak długo trwała moja ucieczka. Zostawiłem za sobą bardzo wiele miejsc, w których straciłem poczucie czasu. Na pustyni, w niewoli u Lśniącej Rosą, w Dolinie Bolesnej Pani, ale też na początku, podczas wędrówki bezdrożami Zewnętrznego Kręgu Amitraju.

Teraz dotarłem do końca, zostałem zupełnie sam i nie wiedziałem, co dalej.

Siedziałem na poplamionym sienniku i patrzyłem na kawałek nieba za oknem, na lśniące spadziste dachy wokół. Zaczął się wtedy dla mnie czas czekania, aż mój los się obudzi, lecz nie mogłem opanować strachu, że zgubiłem wątłą jak nić ścieżkę, która miała mnie prowadzić. Aż do tej chwili, cokolwiek się działo, miałem przed sobą cel. Wędrowałem na skraj pustyni, do Ergu Krańca Świata. Przemierzałem piach Nahel Zymu ku krainie Ludzi Niedźwiedzi. Uciekałem z niewoli i wędrowałem na północ. W końcu zupełnie przypadkiem płynąłem przez północne morza ku Lodowemu Ogrodowi. Po co? Zawsze mogłem mieć nadzieję, że odpowiedź czeka na mnie za kolejnym zakrętem szlaku, za wzgórzem lub piachem pustyni. A na koniec usiadłem tu, w Kawernach, w gospodzie „Wilcza Gawra”, na brudnym barłogu i to był koniec podróży. Odpowiedź nie nadeszła.

Rozpakowałem mój kosz, przejrzałem nędzny, znoszony dobytek. Miałem amitrajskie ubranie Sindara, które teraz przestało mieć barwę szafranowej żółci, a stało się szarobrązowe, zimowy kaftan i spodnie, kilka przepasek i tunik, szalik, skarpety, pustynny płaszcz. Wszystkie te rzeczy usiłowałem naprawiać i prać, kiedy się tylko dało, lecz i tak były poprzecierane i postrzępione. Miałem jeszcze dwie pary połatanych butów, ochronne wojskowe sandały w zupełnie niezłym stanie, miski, kubek, łyżkę, szczypczyki do jedzenia, chustkę, trochę drobiazgów, fajkę Brusa i jego kij szpiega, nóż tropiciela oraz moją kulę życzeń.

Całego majątku zostało mi pięć szelągów, dwa skojce i jeden pening.



Przypomniało mi się, że miałem miecz, tarczę, hełm i kolczugę, a także łuk i strzały, które przepadły w Dolinie Bolesnej Pani. Gdyby ocalały, mógłbym przynajmniej je tu sprzedać. Wprawdzie były zniszczone i marnej jakości, ale myślę, że wziąłbym za nie co najmniej pięć marek. Nie wspominając już o rynsztunku zwiadowcy, który nosiłem wcześniej, a który sprzedano na przygranicznym targu.

Zszedłem do łaźni i uprałem ubrania, resztę dobytku rozłożyłem na parapecie okna i rozwiesiłem na kołkach wbitych w ścianę. Odłożyłem sobie garść monet, mniej więcej dwa skojce, a pozostałe ułożyłem w równą stertę, zawinąłem w chustkę i schowałem wewnątrz kija szpiega, który wcisnąłem pomiędzy żerdziami łóżka i oplotłem rzemieniami, tak że nie różnił się specjalnie od innych drągów, na których leżał siennik.

Kiedy zakończyłem tę domową krzątaninę, minęło już południe, więc schowałem odłożone pieniądze do sakiewki, którą ukryłem w jednej z kieszeni za pazuchą kurty zwiadowcy, i poszedłem do miasta.

Bez większego celu. Potrzebowałem glinianej taniej lampy i oliwy do niej, jeśli nie chciałem obijać się po mojej izdebce po ciemku, poza tym nie miałem po co siedzieć w alkierzu. Zapragnąłem poznać okolicę, może kupić kilka warzyw i coś na polewkę, sprawdzić, czy znają tu orzechy na napar, poszukać bakhunu i kłączy mydlnicy. Przysiąść gdzieś i napić się piwa. Błahe, nieistotne sprawy. Nikt mnie tu już nie ścigał. Nie miałem dalej dokąd dążyć. Nie miałem ważniejszych spraw niż zwykłe czynności pozwalające przeżyć dzień. Nie nawykłem do tego i zaczął mnie ogarniać niepokój. Głęboki i bez jasnego powodu.

Przez resztę dnia błąkałem się po mieście, tak jak za młodych lat po ulicach Maranaharu. Leniwie, bez celu, przyglądając się towarom na straganach albo przysiadając w podcieniach z kubkiem piwa w ręku, żeby obserwować przechodzących ludzi. Tylko że wtedy dostawałem pieniądze za nic, za to jedynie, że byłem następcą tronu, a także nigdy nie odstępował mnie mój nauczyciel, przewodnik i przyboczny. Przyjaciel. Brus. Tu, na spokojnych ulicach Lodowego Ogrodu, poczułem, jak bardzo mi go brakuje. Jak bardzo brakuje mi wszystkich innych, którzy odeszli gdzieś w nieznane albo Drogą pod Górę.

Przed zmierzchem wróciłem do gospody z lampą, butelką taniego tłuszczu, który trochę kopcił i zalatywał rybą, a także glinianym garnkiem, kilkoma rzepniakami, płasolą, cebulą i kawałkiem mięsa pochodzącym z nie wiadomo jakiego zwierzęcia. Miałem też szmatkę, a w niej zawiniętą sporą szczyptę soli i trochę przypraw, których zapach mi się podobał i wydawał znajomy. Usiadłem w halli na dole i uwarzyłem sobie polewkę, a potem siedziałem i patrzyłem w ogień, pykając fajkę.

Nikt nie zwracał na mnie uwagi. Tylko trzech mężczyzn siedzących przy ławie, którzy wykładali na stół niewielkie, gładkie deseczki pokryte dziwnymi znakami, jakieś kamienne krążki i monety, zaprosili mnie do gry. Odmówiłem uprzejmie, tłumacząc, że nie znam tej gry i do tego mam zbyt mało pieniędzy, by trwonić je przy stole.

Siedziało tam jeszcze przy innym stole kilka krzykliwie ubranych kobiet, paplających do siebie, chichoczących i czeszących sobie nawzajem włosy, a także jeden chudy mąż, który gapił się w płomienie jak ja, tylko po drugiej stronie paleniska, i trącał lekko struny niewielkiej harfy o dziwnym kształcie, trzymanej na kolanach.

Poszedłem wreszcie do swojej izdebki i zamknąłem za sobą własne drzwi na skobel, co nie zdarzyło mi się od bardzo dawna. Później leżałem w ciemności, słuchając dobiegających z ulicy okrzyków, chichotów i śpiewów, tupania na schodach i różnych dźwięków, których nie umiałem rozpoznać. Długo nie mogłem zasnąć, trawiony dziwnym niepokojem.

Następnego dnia wstałem jeszcze przed świtem, zjadłem kawałek sera i poszedłem na Targ Solny szukać tych, którzy potrzebowali ludzi do pracy. Okazało się, że trafiłem bez kłopotu. Targ Solny był kolejnym kwadratowym placem wciśniętym pomiędzy domy i pierwszy pierścień murów, patrzącym na niewielką przystań. Sól sprzedawano z długich kamiennych stołów osłoniętych daszkami i wyglądała zupełnie inaczej niż różowobiałe kwadratowe płyty, które eskortowałem w karawanie. Tutaj leżały hałdy białych kryształków usypane w stosy. Zauważyłem też, że była tańsza niż moja, sprzedawana u Ludzi Niedźwiedzi. Szukający pracy stali bezładną gromadą z boku, tuż przy wejściu do portu, siedzieli na pirsach albo wśród ustawionych w stosy pustych koszy. Ci, którzy chcieli kogoś wynająć, mieli długie rózgi, które unosili wysoko nad głową, by było ich widać w tłumie, wykrzykując rodzaj pracy, na ile dni potrzebowali oraz ile zamierzali płacić za dzień.

Wtedy, pierwszego dnia, poszedłem „Do rozładunku, na trzy dni, osiem peningów za dzień, bez jedzenia!”. Po czym zaprowadzono mnie do innego portu, tego przy targu rybnym, gdzie przez cały dzień wędrowałem po pirsie, potem po drewnianym trapie i schodni pod pokład okrętu, a wracałem z workiem na ramieniu, koszem pełnym ryb albo baryłką, by zanieść to na wozy i wózki podstawione szeregiem na nabrzeżu. Towary były ciężkie, ale nie aż tak, żebym nie dawał rady ich nosić, a za każdym razem, kiedy na wieżach miejskich chramów odzywały się dzwony, ogłaszając mieszkańcom upływ czasu, pozwalano nam usiąść na krótko, napić się wody z beczki i rozprostować grzbiety. Kilka razy widziałem, jak nadzorca groził komuś swoją rózgą lub wrzeszczał na niego, ale nikogo nie uderzono naprawdę.

Mimo to kiedy odezwało się sześć dzwonów, byłem już solidnie zmęczony, bolały mnie ramiona, kark i nogi. Tylko że ciągle pamiętałem swój czas spędzony jako niewolnik i w porównaniu z tym rozładunek okrętów wydawał się zabawą. Czułem zmęczenie, ale nie padałem z wycieńczenia. Przy sześciu dzwonach, które wypadały mniej więcej na godzinę psa, słońce stało jeszcze wysoko, w dworze Lśniącej Rosą pracowałbym jeszcze wiele godzin wśród razów, kopniaków i obelg, a na swój barłóg dowlekłbym się już w ciemnościach. Po sześciu dzwonach ten sam kupiec, który nas zatrudnił, przyszedł w towarzystwie dwóch zbrojnych, zasiadł za niewielkim stołem ustawionym na nabrzeżu, wypłacił nam po szelągu i przypomniał, byśmy przyszli nazajutrz od razu tutaj, a nie na Targ Solny.

Kiedy odważał srebro wyjmowane z niewielkiej, obitej skórą skrzyneczki, za zasłoną z koszy i stojaków z suszącymi się sieciami, która oddzielała nas od targu, zauważyłem niewielkie sylwetki, które przycupnęły rzędem w miejscach, gdzie tylko dało się wdrapać nieco wyżej, i patrzyły na usypane w słupki monety. Były to te same wyrostki, które widziałem poprzedniego dnia, tyle że dziś w większej gromadzie. Jeden z nich miał dziwną trójkątną twarz z ostrymi zębami jak szczur i jakby błoniaste skrzydła złożone za plecami, inny kostne haki wystające ze skóry, jak rzędy zębów, jeszcze inny porośnięty był na głowie dwubarwnymi kolcami, które jeżył co chwila. Siedzieli daleko i tylko gapili się głodnym, nieruchomym wzrokiem niczym szakale na ucztującego leoparda, ale i tak poczułem chłód na plecach.

Kiedy odbierałem swoją zapłatę, zauważyłem, że jeden z wyrostków lekko trącił łokciem drugiego i wskazał mnie ręką. Tamten wyprostował się, spod kaptura błysnęła wykrzywiona szkarłatną opuchlizną twarz i nasze oczy się spotkały.

Jeden z przybocznych gwizdnął na palcach i pogroził chłopaczkom solidną pałką o rękojeści okręconej rzemieniem, z nabitymi na drugi koniec żelaznymi pierścieniami. Niechętnie pozłazili z murów i stojaków do sieci, ale odsunęli się tylko o kilka kroków. Inni tragarze też ich zauważyli i kiedy zakładali swoje złożone na wybrzeżu kurty i kaftany, zabierali torby i kosze, w których przynieśli sobie coś do jedzenia, zobaczyłem, że każdy ma przy sobie pałkę, kawałek łańcucha, kord albo krótki miecz. Wszystko to łatwo dałoby się ukryć pod kaftanem, ale teraz tragarze umieścili broń na wierzchu, tak żeby była widoczna i łatwa do dobycia. Ja nie zabrałem nic, więc ucieszyłem się, widząc, że wszyscy wychodzą na targ zwartą gromadą, i przeklinając własną głupotę, pilnowałem, żeby iść w środku.

Na szczęście, kiedy wchodziliśmy na targ, pojawiło się trzech miejskich strażników, przyboczny gwizdnął i wskazał na złodziei, strażnicy ruszyli w tamtą stronę, a wyrostki poznikały nagle jak stado szczurów.

Następnego dnia zabrałem już ze sobą nóż tropiciela i kastet małego złodzieja. Po długim, znojnym dniu, który ciążył mi bardziej niż poprzedni, znów wyszliśmy stamtąd całą gromadą, a ja miałem na sobie starą sukienną kurtę z kapturem, którą kupiłem poprzedniego wieczora, wyglądającą jak strój zwykłego mieszkańca Wybrzeża Żagli. Kiedy grupa tragarzy wyszła z targu i rozpadła się na ulicach grodu, ruszyłem do domu okrężną drogą, klucząc po całym mieście, przemykając przez zaułki i rozglądając się czujnie. Sądziłem, że poradzę sobie z takimi oberwańcami, pod warunkiem, że mnie nie zaskoczą albo nie będzie ich zbyt dużo naraz, ale na pewno nie chciałem, żeby udało im się wypatrzyć, gdzie mieszkam. Kilka razy zachodziłem do tawern, które opuszczałem tylnym wyjściem przez podwórza pod pretekstem szukania wychodka, zanim w końcu pojawiłem się w okolicy „Wilczej Gawry”, do której z kolei wszedłem przez tylne drzwi.

Po trzecim dniu i tak zaczęło mi się wydawać, że wszędzie widuję młodych oberwańców, więc kiedy poszedłem na Targ Solny, wziąłem pracę w innej części miasta i potem unikałem okolicy tamtej przystani.

Robiłem wtedy różne rzeczy - pomagałem w warsztacie u wozarza, pracowałem w cuchnących garbarniach gdzieś głęboko wewnątrz góry, gdzie w jaskiniach zbudowano wiele różnych warsztatów, kuźni i wielkich szkutni. Zgodziłem się pracować przy zbiorze owoców, zawieziono nas na wozach daleko w głąb wyspy, poza gród. Wtedy po raz pierwszy od długiego czasu znalazłem się pod otwartym niebem, wśród drzew i rozległych łąk, i poczułem, że miasto mnie męczy.

 

Tak czy owak, w Lodowym Ogrodzie wyraźnie brakowało rąk do pracy, i to bardziej, niż wynikało z liczby mieszkańców. Obywatele najwyraźniej niechętnie imali się takich prostych prac jak to, co robiłem, i dlatego nietrudno było zarobić na utrzymanie. Wkrótce miałem trochę oszczędności, które wymieniałem w kantorach na grubsze monety, żeby łatwiej je chować, jadłem do syta, zacząłem też trochę zbyt często pić. Wiodłem skromne życie i mimo wszystko każdego dnia zarabiałem parę peningów więcej, niż potrzebowałem na utrzymanie. Nie pracowałem też codziennie. Mogłem pozwolić sobie od czasu do czasu na pozostanie w oberży przez dzień czy dwa, kiedy pogoda była wyjątkowo paskudna albo czułem się bardzo zmęczony.

Wiodłem życie, którego jedynym celem było zarabianie na utrzymanie i nic więcej. Mój niepokój narastał. Wstawałem przed świtem, szedłem do pracy, wracałem, jadłem, wypijałem kilka kwart piwa, spałem. Czekałem, aż mój los mnie odnajdzie, ale nie umiałem rozpoznać, na czym miałoby to polegać. W końcu zaczęło mi się wydawać, że jedyne, czego się doczekam, to starość, której dobiegnę, nosząc skrzynie i beczki, sprawiając mięso i ryby albo kopiąc w ziemi.

Znów straciłem poczucie czasu. Wszystkie dni zdawały się podobne. Przesypywały się pomiędzy palcami jak piasek, a gdzieś tam skryci wśród gór i wąwozów Kireneni oczekiwali na ratunek lub właśnie ich wyrzynano. Podziemna Matka pożerała cały kraj, spalone kości moich poddanych rozrzucano na świątynnych polach. Ja zaś w tym czasie toczyłem beczki albo rąbałem drewno na węgiel drzewny, by zarobić szeląga czy półtora i przeżyć kolejny dzień.

Któregoś dnia znalazłem sklep, w którym sprzedawano różne dziwne przedmioty, przywiezione z dalekich krain albo zrabowane na morzu, głównie takie, co do których żeglarze nie bardzo wiedzieli, do czego służą. Długo grzebałem wśród porozrzucanych towarów, drżącymi palcami przekładając kościane grzebienie z Jarmakandy, nahdilijskie wonne pałeczki, przetykane jaskrawymi nićmi kebiryjskie chusty, wachlarze pogrzebowe, grające kamienie, dzwonki przywołujące duchy. Jakbym dotykał zapomnianego świata. Te małe kawałeczki Południa piętrzyły się przede mną, pachniały wonią dalekich bazarów, ciepłych, turkusowych mórz i istniały. Były kolorowe, lepkie i ciężkie. W powietrzu unosił się zapach kebzegarskich pachnideł, bakhunu, wyschniętej bahalavy w pudełkach, której nikt tu nawet nie kosztował, bo nie wiedział, że to należy jeść.

Wszystkie te przedmioty istniały naprawdę i dowodziły, że istniał też świat, który je wydał, a który zaczynał mi się wydawać kolorowym, gorączkowym snem, zaczynającym się już zacierać w mojej pamięci.

Do domu wróciłem z bakhunem oraz orzechami i po raz pierwszy w mojej alkowie zapachniało jak w domu. Ale co najważniejsze, kupiłem zwój trzcinowego papieru poskładanego w zygzak jak do podróżnego użytku, kamień tuszu, miskę i tłuczek do rozcierania, a także kilka naostrzonych trzcinek.

Od tamtej pory, kiedy wracałem z pracy albo postanawiałem zostać w domu, parzyłem czarkę orzechowego naparu, nabijałem fajkę i pisałem w świetle lampy. Nie wiedziałem po co, ale kiedy zacząłem stawiać sepiowe znaki na papierze, wrócił do mnie biały od słońca Maranahar, przed moimi oczami kołysały się palmy, znów ujrzałem cały korowód twarzy tych, którzy odeszli. Patrzyli na mnie, uśmiechali się i przemawiali, a ja znowu miałem trzynaście lat i mieszkałem w Domu Stali. Słyszałem dźwięki, czułem zapachy i widziałem kolory, mimo że przede mną nie było nic, tylko pożółkły papier i rzędy brązowych znaków.

Wtedy wydawało mi się, że moje życie znów nabiera jakiegoś sensu, ale niepokój mnie nie opuszczał. Mój los milczał, a ja wiodłem żywot pozbawiony znaczenia, czekałem i traciłem czas. Kiedy spisywałem swoje losy, przynajmniej pamiętałem, kim jestem i po co tu przybyłem.

Wciąż starałem się unikać małych złodziei z targu rybnego i stale miałem się na baczności. Obawiałem się, że mogą mnie jednak wytropić. Miasto nie było takie znowu wielkie, a oni znali je jak własną kieszeń. Nie napadli mnie jak dotąd, ale dość często widywałem to tego, to tamtego. Kilka razy zgubiłem ich w ciasnych zaułkach i podwórkach. Kilka razy jakiś kamień śmignął koło mojej głowy, raz przy pracy, kiedy szedłem ze skrzynką w rękach, trafił mnie w plecy. Był to ołowiany pocisk z procy, zwężający się na obu końcach, z wydrapanym przekleństwem. Na szczęście nadleciał z daleka, a ja miałem gruby kaftan, ale i tak miałem siniaka wiele dni potem. Jakiegoś dnia wytropili mnie, gdy pracowałem przy rąbaniu zbieranego na plaży drewna do węglarni. Wtedy celny kamień stłukł mój dzban z piwem. Tak żebym pamiętał i wiedział, że mnie obserwują. Że patrzą i czekają na dogodną chwilę.

W tym samym sklepie znalazłem zioła, których koczownicy z okolic Kangabadu używali do malowania znaków klanowych na twarzy i rękach. Zmieszałem je z gorącą wodą i umyłem nią głowę, dzięki czemu moje rude włosy stały się ciemnobrązowe, przestałem się też golić i dochowałem czegoś w rodzaju nędznej, krótkiej brody. Nosiłem tutejszy kaftan i kaptur lub czapkę. Starałem się chodzić różnymi ulicami i zawsze miałem przy sobie broń. Zwykle nóż tropiciela oraz ciężką laskę z czarnego drewna, od góry okutą żelazem, w kieszeni miałem jeszcze taką samą broń, jaką kiedyś zrobiliśmy z Benkejem jeszcze w niewoli. Kawałek zdrewniałej trzciny z tłokiem i wywarem z wściekiełki, zatkanej korkiem. Wściekiełkę znalazłem w nieocenionym antykwariacie Południa, zresztą używałem jej do potraw. Wszystko to pomogło na chwilę i sprawiło, że zgubili mój trop.

A kiedy już uznałem, że mój wygląd zmienił się dostatecznie, któregoś dnia nie poszedłem do pracy, za to wybrałem się do portu rybackiego. Nadeszła już jesień, ale czasami wychodziło słońce, morze było ciemne i wzburzone, rozbijało się o dalekie, zewnętrzne falochrony i kołysało malowanymi łodziami rybackimi w przystani, a powietrze pachniało solą, morzem, rybami i dymem z węglowych rusztów.

Posiedziałem trochę przed tą samą tawerną co kiedyś, nawet zjadłem taką samą pieczoną na patyku rybę, czekając, aż się pojawią. Sam nie byłem pewien, co zamierzam. Chciałem zyskać odrobinę przewagi - dowiedzieć się czegoś o nich, wyśledzić, gdzie nocują, ot tak, na wszelki wypadek. A ostatecznie sprowokować do ataku i dać im nauczkę.

Siedziałem jednak długo, sącząc piwo, ale żadnego nie było widać. Po jakimś czasie dwaj pojawili się jak zwykle przy pirsie, siedząc na beczkach, lecz ja czekałem na tego najstarszego.

- Daleko zawiódł cię twój los, młodzieńcze - odezwał się jakiś głos. Spojrzałem ze zdziwieniem i lekkim przestrachem. Nie miałem tu przyjaciół, mijałem tylko ludzi, z którymi zamieniałem kilka zdawkowych słów. Nawet z tymi, którzy mieszkali w tej samej gospodzie, niewiele rozmawiałem. Człowiek, który zasiadł na ławie naprzeciw mnie, wydawał mi się znajomy, ale nie wiedziałem skąd.

Bardzo niski i chudy, o pobrużdżonej twarzy, nosił skórzany kapelusz z szeroką kresą. Kiedy spojrzałem mu w twarz, dostrzegłem, że nie ma jednego oka, a oczodół zasłonił kościaną rzeźbioną płytką uwiązaną rzemieniem. Ubrany był zwyczajnie - w sznurowany kaftan z miękkiej skóry, nabity w różnych miejscach okrągłymi ćwiekami.

Przed sobą na stole trzymał sakiewkę, z której na chybił trafił wyciągał jakieś niewielkie malowane klocki powycinane w najróżniejsze kształty i łączył je ze sobą, nie patrząc na to, co robi, za to łypiąc na mnie jednym okiem spod ronda swojego kapelusza. Klocki, którymi się bawił, przypominały trochę kawałki potłuczonej drobno mozaiki.

- Kim jesteś i czego chcesz ode mnie, starcze? - spytałem. - Rzeczywiście trafiłem do tego miasta przypadkiem, jednak poza tym, że można tu znaleźć schronienie na zimę, nie widzę w tym większego sensu, więc nie ma potrzeby plątać do tego spraw losu. Co więcej, mój los to nie twoja rzecz.

- Mimo wieku mam lepszą pamięć do ludzi niż ty. Może dlatego, że starcy niewiele już myślą o sobie, a więcej o innych. Choć prawda, że większość głównie o tym, jak nimi rządzić i dokuczać. Dotrzymałeś mi kiedyś towarzystwa na szlaku i wtedy powiedziałeś, że wiedzie cię los. Wielu mówi coś takiego, kiedy chcą uchodzić za wielce tajemniczych, jednak tyś wtedy posmutniał, jakbyś naprawdę tak sądził. Mówiłeś, że zwiesz się w obcej mowie Filar, i jadłeś ze mną przy ogniu.

Coś zatrzepotało i zakryło na chwilę słońce rozedrganym cieniem, po czym na stole tuż obok niego usiadł czarny ptak z wielkim szarym dziobem, który złożył skrzydła i spojrzał na mnie paciorkowatym okiem, czarnym jak agat, zupełnie bez lęku, jakby był tresowanym sokołem.

- Wybacz, Cieniu Kruka. Mijałem w drodze wielu ludzi, a tak się składa, że mam więcej spraw i zgryzot niż inni, więc nie pamiętam tak dobrze, jak bym chciał. Co zaś do podążania ścieżką, jaką dał mi los, to istotnie tak jest, jednak rzecz w tym, że nie wiem, dokąd ona prowadzi. Tak samo jak każdy. Pewien mądry człek rzekł mi kiedyś, że linie losu są niczym pajęczyna i łatwo je zgubić lub pozrywać, zaś przyszłość jest niczym płynąca woda lub dym. Stale w ruchu. Dlatego nikt nie umie ich odczytać.

- Tylko głupcy chcą znać przyszłość daleko naprzód - zgodził się. - Im dalej, tym więcej zmian. Przyszłość jest jak konar drzewa. Rozdziela się na setki coraz mniejszych gałązek i nie wiadomo, która będzie tą najważniejszą, ale przecież całą gałąź widać. Widać jej główne odrosty, a także to, czy rośnie w lewo, czy w prawo od pnia. Schnie czy pokryta jest liśćmi.


Date: 2016-01-03; view: 546


<== previous page | next page ==>
Rozdział 5 Kawerny i Nosiciel Losu 3 page | Rozdział 5 Kawerny i Nosiciel Losu 5 page
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.013 sec.)