Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






Rozdział 5 Kawerny i Nosiciel Losu 3 page

Znienacka, niby na niedostrzegalny rozkaz, dwóch zaczęło się przepychać, szturchać, wrzeszczeć i wreszcie gonić, roztrącając ludzi i przeciskając się między stołami. Mąż o złotych włosach spojrzał na nich bez wielkiego gniewu i zainteresowania, kiedy mijali go w pędzie, bowiem żaden nawet go nie potrącił.

Poczuł jednak, jak najmłodszy, skryty pod straganem z suknami, odcina mu sakiewkę, bo krzyknął ze złością i chwycił go za kaftan. Mały wrzasnął piskliwie jak szczur i ugryzł żeglarza w dłoń, a potem szurnął pomiędzy nogami stojących wokół ludzi. Okradziony mąż okrzyknął złodzieja na całe gardło, po chwili kolejni ludzie puścili się w pogoń za kluczącym niczym królik brzdącem, kiedy zeskakiwałem już ze schodków mojego podcienia i ruszyłem w zupełnie inną stronę niż pogoń i inną niż ta, w którą zmierzali zaalarmowani krzykiem strażnicy.

Bo patrzyłem z daleka i wiedziałem, na co patrzeć.

Zasady są takie jak przy grze w trzy kubki.

Widziałem, że złapali małego, który wił się w uchwycie strażnika i kopał zajadle, widziałem rozzłoszczonego możnego szarpiącego na nim kaftan i wiedziałem, że niczego nie znajdą.

Widziałem tamtych dwóch, jak przemykają śpiesznie, ale już nie biegiem na brzeg bazaru, i wszedłem za nimi w ten sam zaułek. W pierwszej chwili nie zaszczycili mnie uwagą, więc odwrócili się, dopiero kiedy byłem o krok.

Zdążyłem tylko rzucić: „Oddawaj...”, kiedy najstarszy syknął coś do pomocnika, a ten bez namysłu skoczył na mnie z wysokości trzech schodków, którymi ulica wznosiła się do góry, a sam zanurkował w boczny, jeszcze węższy zaułek.

Trwało to tyle, co trzy uderzenia serca.

Wywinąłem się temu średniemu, tak że tylko chwycił powietrze, i podciąłem mu nogi, wiedząc, że runie ciężko na bruk, po czym zamachnąłem się i cisnąłem moją wartą ćwierć peninga bulwą prosto w potylicę uciekającego. Dostał z trzech kroków, więc niespodziewane uderzenie aż odrzuciło mu głowę na bok. Zachwiał się i upadł na kamienny chodnik.

Doskoczyłem, kiedy się podnosił, potrząsając głową, i kopniakiem w brzuch posłałem go z powrotem na skałę. Mimo że młodszy o parę lat, był mojej postury. Odwróciłem się natychmiast bokiem do tego drugiego, bo sądziłem, że stoi już na nogach, i nie myliłem się. Uciekłem przed sztychem wąskiego niczym trzcina do pisania ostrza, przekręcając tułów, zbiłem chłopakowi nadgarstek w dół, jednocześnie podstawiając kolano pod łokieć, a potem wbiłem mu łokieć w ucho i z wyskoku kopnąłem w dołek, posyłając na ziemię. A potem znów odwróciłem się, wymierzając kolejnego kopniaka wstającemu złodziejowi.



Ten z kolei nie dobył noża, na palce miał nasadzone cztery połączone rzędem żelazne pierścienie. Gdyby zdzielił mnie czymś takim, połamałby mi kości, więc nadepnąłem mu na dłoń całym ciężarem.

- Bardzo proszę o sakiewkę - powiedziałem, kiedy poluzowałem nacisk podeszwy, a on przestał wrzeszczeć. Sięgnął drugą ręką, skomląc i jęcząc.

Doskonale wiedziałem, że to sztuczka i że ma w zanadrzu jeszcze wiele niespodzianek, więc nie zamierzałem się nad nim nachylać.

- Rzuć na ziemię - poradziłem, po czym podniosłem ciężki zamszowy mieszek, uważnie patrząc złodziejowi na ręce, jednak zajął się tuleniem do piersi pokrwawionej dłoni. Kiedyś byłoby mi go żal, myślałbym, że jest biedny i nie ma się gdzie podziać, ale od tamtej pory minęło sporo czasu i wiedziałem już, że tacy jak on zwykle po prostu wolą kraść, niż robić cokolwiek innego, i że zabiłby mnie bez wahania, bo jest w wieku, w którym najpierw się coś robi, a dopiero potem myśli, i to niekoniecznie.

- Pierścienie też zdejmij, to może nie oddam cię straży - wycedziłem.

Zabrałem je, schowałem mieszek i odszedłem. Nóż tego drugiego nic nie był wart, zrobiono go z rozklepanego szkutniczego bretnala, tyle że wyostrzono jak balwierską brzytwę, więc złamałem ostrze, wsunąwszy między jakieś kamienne drzwi a ościeżnicę.

Kilkanaście kroków dzielących mnie od bazaru przebyłem prawie biegiem, bo bałem się o własny kosz podróżny, ale okazało się, że stoi, gdzie stał, więc ruszyłem w stronę zbiegowiska, gdzie możny wykłócał się ze strażnikami. Po najmłodszym złodzieju nie było już ani śladu, ponieważ, rzecz jasna, nic przy nim nie znaleźli. Kiedy odciął sakiewkę, spadła na jego drugą dłoń, ukrytą pod połą kaftana, po czym natychmiast została rzucona w bok, gdzie chwycili ją przebiegający opodal pozostali. Nie zauważyłem, który ją złapał, ale wiedziałem, że w bezpiecznym zaułku znajdzie się już za pazuchą najstarszego.

Podchodziłem, trzymając mieszek na wyciągniętej przed siebie dłoni, żeby nie było wątpliwości, iż nie zamierzam go przywłaszczyć.

- To chyba należy do ciebie - powiedziałem. - Przebiegali tuż obok. Udało mi się wyrwać mieszek, ale uciekli.

Okradziony przerwał kłótnię ze strażnikami i spojrzał na mnie z osłupieniem.

- Odebrałeś złodziejom moją sakiewkę, a teraz oddajesz? - upewnił się takim tonem, jakby niedosłyszał i niedowidział.

- Wiem, jak to jest zostać okradzionym - wyjaśniłem. - Sam jestem wędrowcem i mam bardzo niewiele, ale nie potrzebuję cudzego.

- W odpłatę należy się znaleźne - zauważył jeden ze strażników. - Ogród potrzebuje ludzi zacnych i uczciwych.

Możny pokiwał głową.

- Takie czyny należy nagradzać - zgodził się. - Mogłem ponieść dziś sporą stratę, wędrowcze.

- Nie chcę twoich pieniędzy - powiedziałem mu. - Jednak proszę cię w zamian o coś równie cennego. O kilka rad, jak poradzić sobie w tym mieście.

- Nie chcesz moich pieniędzy? - powtórzył niepewnie, jakby nie wiedział, czy go to cieszy, stanowi obelgę, czy też wygląda na podstęp.

- W mojej sytuacji rada jest więcej warta niż srebro - westchnąłem. - A ponieważ jesteś mi coś winien i wyglądasz na męża zacnego, który ceni swój honor, wiem, że poradzisz mi najlepiej jak umiesz.

- Zgoda więc - odparł. - Chodźmy do karczmy, gdzie postawię dzban morskiego miodu i odpowiem na twoje pytania.

Poprowadził mnie uliczkami wśród murów i stłoczonych kamiennych domów o strzelistych dachach, aż pokonawszy kręte schodki, wyszliśmy na wyższy poziom twierdzy, do kolejnego szeregu wysmukłych kamienic ozdobionych kolumnami, schodami i balkonami. Ulica ciągnąca się przed frontami budynków była wąska i przylegała do zębatej korony muru, za nią widać było dachy domów poniżej, bazar i rybacki port, kolejne pirsy i maszty kołyszących się statków, a dalej morze.

W Lodowym Ogrodzie nie widywałem zaniedbanych i nędznych budynków, niczego skleconego naprędce z tego, co może zdobyć człowiek ubogi. Wszystkie domy wzniesiono z kamienia, lecz nie dostrzegłem nigdzie spoin ani cegieł, wszystkie miały w oknach gomółki prawdziwego szkła, warte fortunę, czasem nawet kolorowego. Wszystkie pyszniły się misternymi ozdobami w kamieniu, kolumnami i balustradami. Na cokolwiek spojrzałem, wydawało się zupełnie nowe i nieużywane. Tak było i przy samym porcie, i tak było tutaj, ale czuło się, że tu, na wyższym poziomie murów, ponad smrodem ryb, mięsa i gnijących warzyw, jaki roztaczał każdy bazar, gdzie morska bryza rozwiewała dym z węglowych rusztów, na których piekły się groszowe przekąski, i gdzie można było patrzeć z własnego okna prosto w morze, mieszkają możniejsi mieszkańcy twierdzy.

Karczma miała własny szyld, kołyszący się na łańcuchach przed wejściem, z nazwą wypaloną na desce kanciastymi znakami Żeglarzy, miała dębowe stoły w podcieniu i jeden wystawiony na bastei przy samych blankach. Dzień był ciepły, więc siedliśmy właśnie tam, patrząc na morze i port u naszych stóp, a przepasany szmatą karczmarz przyniósł nam spory gliniany dzban i cynowe, zdobione kubki. Sam dzban był barwiony i o szlachetnej linii, wylew o kształcie dzioba czapli miał zatkany srebrną klapką, a mój gospodarz bez namysłu zapłacił od razu srebrnego peninga.

- Skąd pochodzisz? - zapytał, patrząc, jak nabijam fajkę. - Masz na sobie rzeczy przypominające to, co noszą w Amistrandzie, ale twoje rysy i włosy są inne. Sięgasz też po piwo bez lęku, jak człowiek rozsądny. Nosisz także normalny pas i inne rzeczy jak zwykli ludzie. Do tego jesteś smagły i nikczemnej postury jak południowiec. Na deseczce przybysza zaś wybito ci nasze imię: Fyalar. Nosisz też znak wolności jakiegoś klanu Ludzi Niedźwiedzi. Twoja odzież jest bardzo nędzna i znoszona, ale znać po tobie, że możesz pochodzić ze znacznego rodu. Wyglądasz na bardzo młodego, lecz oczy masz stare, jakbyś zbyt wiele widział.

- Jestem z Południa. Pochodzę z plemienia dawno temu podbitego przez Amitrajów i bardzo długo już wędruję. Uciekłem z mojego kraju, kiedy powróciła tam stara wiara, bo nie chciałem żyć pod Czerwonymi Wieżami. Moje imię to Filar, ale urzędnik w porcie nie bardzo wiedział, jak je zapisać, i poradził sobie jak umiał. Wydaje mi się jednak, że to ja miałem pytać, skoro to ja oddałem twoją sakiewkę, a nie ty moją.

Roześmiał się.

- Skoro nie lubisz, by wiedziano o tobie za dużo, zachowaj sobie to imię, które nadano ci w porcie. Każdy z naszych będzie po nim sądził, że twój ojciec nazywał się Fyalardi, zaś twój pierwszy syn będzie Fyalund. Jeśli zaś będziesz miał córkę, nazwiesz ją Fyalla. Ja zwę się Snidulf Płonący Koń, z czego łatwo wywnioskować, że mój ojciec zwał się Snidar.

Uśmiechnąłem się smutno i skrzesałem ogień, po czym rozdmuchałem żar i przypaliłem od niego suchą drzazgę.

- Znałem niegdyś pewną Fyallę. Dawno już nie żyje i na pewno nie pochodziła stąd. Ale jeśli kiedyś będę miał córkę, dam jej takie imię. Dopiero postawiłem nogę w tym mieście, Snidulfie. Nie wiem, gdzie się podziać ani gdzie znaleźć jakieś zajęcie. Widziałem wiele miast i krajów, lecz wszędzie panują inne obyczaje. Szukam taniego mieszkania i prostej pracy, jednak nie chciałem pytać byle kogo.

- To nie jest zwykłe miasto - oznajmił. - Powstało na uroczysku i przepełnia je moc pieśni bogów. Wielu się tego boi i krążą o nim różne opowieści. My, którzy tu żyjemy, nie boimy się ani grodu, ani Pieśniarza, który nim włada, a zwie się mistrz Fjollsfinn. Bowiem wszyscy byliśmy w Lodowym Ogrodzie i dostaliśmy jego ochronę. Możemy chodzić wszędzie, gdzie zapragniemy, i mimo że czuje się tu moc uroczyska, nam nic nie grozi. Jesteśmy częścią miasta i ono nas obroni nie tylko przed własnymi upiorami, ale także przed wojną bogów i zimną mgłą. Przez Lodową Bramę może przejść każdy, kto chce i umie pokonać strach przed uroczyskiem, i dlatego najlepsza odpowiedź na twoje pytanie i najlepsza rada jest taka: znajdź miejski chram i powiedz, by zaprowadzili cię do Ogrodu na powitalną ucztę. Robią to co dzień rano. Potem będziesz mieszkańcem miasta. Zerwiesz drewniany amulet z imieniem i znakiem wędrowca, a otrzymasz srebrny ze znakiem drzewa. Miasto da ci dom, za który wcale nie będziesz płacił, oraz pomoże znaleźć godziwe zajęcie. Miasto potrzebuje ludzi do pracy, by wszystko działało jak powinno.

- Byłem w miejskim chramie - odparłem. - Mówiono mi o powitalnej uczcie i bramie do Ogrodu, ale nie mogę przez nią przejść. Kapłani mówili, że kto tak uczyni, zapomni, skąd pochodzi, i jego serce na zawsze zostanie w Ogrodzie. Ja natomiast mam swój dom, mam też bliskich mi ludzi. Chcę kiedyś wrócić do swojej ojczyzny i nie mogę zapomnieć o tych, których pozostawiłem za sobą. Do tego miasta trafiłem przypadkiem i nie jest moim zamiarem pozostać tu na zawsze.

Snidulf zasępił się lekko, zdjął z głowy swoją skórzaną opaskę i podrapał się po ciemieniu.

- Skoro tak, to wszystko zależy od tego, czy masz srebro. Bowiem dla tych, którzy chcą pozostać wędrowcami, życie w tym mieście jest takie jak wszędzie na świecie. Wielu przybyszów boi się pieśni bogów i nie chce przejść przez Lodową Bramę. Niektórzy przybywają tylko po to, by handlować z miastem, i chcą jedynie przezimować, a z wiosną wracają na Wybrzeże. Inni chcą tu pozostać, podobają im się solidne kamienne ściany, własne źródło w izbie, ciepło płynące z podłogi, to, że nie muszą wypatrywać zimnej mgły ani nasłuchiwać nocą rabusiów pod częstokołem. Wolą kupować mięso na targu, niż hodować zwierzęta, wolą pracować dla kogoś i brać za to miedź, niż uprawiać własną ziemię, i sądzą, że zimą lepiej słuchać muzyki w karczmach niż wycia wilków. A jednak boją się uroczysk i pieśni bogów. Tacy muszą pozostawać w dzielnicach dla cudzoziemców wokół portów handlowych, tu, przy rybackiej przystani, i na górze, przy Kawernach. Tu nie ma mocy uroczyska, więc są bezpieczni. Tylko tu mogą też znaleźć mieszkanie. W górnych dzielnicach jest miejsce dla tych, którzy nie boją się mocy Ogrodu i mają jego ochronę. Nikt nie zabrania cudzoziemcom tam chodzić, ale nic ich tam też nie chroni przez dziwnymi rzeczami, które mogą im się przytrafić, bowiem są obcy dla miasta, które ich nie zna i nie poznaje. Temu, kto wcale nie ma pieniędzy, najlepiej znów poradzić, by udał się do miejskiego chramu. Kapłani mają przy swoich świątyniach izby, gdzie wieczorem dają za darmo miskę zupy i chleb. Kto nie ma gdzie pójść, może spać w tej izbie na stole, ławach bądź na podłodze, o ile potem pomoże w kuchni. To nie najlepsze mieszkanie, ale jest tam ciepło i zimą to lepsze niż zawierucha na dworze.

- Mam trochę srebra, ale nie jest tego wiele - oznajmiłem ostrożnie. - Z pewnością nie wystarczy na długo, lecz nie chcę żyć na niczyjej łasce, a już szczególnie na łasce kapłanów. Dlatego proszę cię o radę. Nie wiem, ile tu się zwykło płacić za kąt do spania ani gdzie go szukać.

- Jak wszędzie na świecie, tak i tu ten, kto nie ma własnego dachu, musi korzystać z gościny albo spać w gospodach. W dzielnicach dla cudzoziemców są prawie same gospody i wszędzie nad salą biesiadną są też miejsca dla gości. Także tutaj, ale tu płaci się najmniej pięć peningów za nocleg. Trzeba iść do Łasztowni albo Kawern. Wiem, że są tam ulice, gdzie tawerny i gospody ciągną się jedna za drugą.

- Domyślałem się tego - oznajmiłem. - Bowiem rzeczywiście wszędzie na świecie jest podobnie. Jednak gospody są lepsze i gorsze. Potrzebne mi miejsce, gdzie będę mógł zamknąć swój dobytek i nie martwić się o niego, nie chciałbym też mieszkać wśród złodziei i ladacznic. Szukam spokojnego kąta, z dala od ludzi uciążliwych, z którymi prędzej czy później musiałbym się zmierzyć.

- Nie znam tych miejsc dobrze, bowiem jestem mieszkańcem od samego początku, odkąd przybyłem do Lodowego Ogrodu. Nigdy nie musiałem spać w dzielnicach dla cudzoziemców, ale chyba wiem, jak się dowiedzieć, które gospody są tanie i przyzwoite. Zaś co do zarobku, to wszystko zależy od tego, co umiesz.

Odpowiedziałem mu na to oględnie, choć dość dokładnie, pomijając sprawy związane z tym drobiazgiem, że byłem cesarzem, Panem Świata i Pierwszym Jeźdźcem.

- Ze wszystkiego, w czym osiągnąłeś pewną biegłość, istotnie niewiele może się tu przydać, jeśli nie zostaniesz mieszkańcem - oznajmił. - Miasto umiałoby wykorzystać snycerza, który umie się bić, zna pracę na roli, a także wiele języków, wie dużo o różnych krainach i potrafi grać na cudzoziemskich instrumentach, pisać obcymi znakami i liczyć, ale wędrowiec o takich umiejętnościach niewiele wskóra, a jeśli nawet, to ja nie wiem jak, jeśli nie zna odpowiednich ludzi. Pozostanie ci więc zdać się na pracę rąk, ale skoro byłeś kiedyś niewolnym, pewnie sobie poradzisz. Wystarczy przyjść o świcie na plac zwany Targiem Solnym, a tam przybywają ci, którzy najmują ludzi do pracy. To różne prace, czasem na dzień, czasem dwa albo tydzień. Czasem pod dachem, czasem na dworze i bardzo różnie płatne. Zależnie, jak są ciężkie i ilu można znaleźć chętnych, zwykle płacą od pięciu peningów dziennie do dziesięciu czy piętnastu, ale to zwykle praca, której nikt inny nie chce.

- Nie wydaje mi się, żeby była gorsza od tego, co musiałem robić jako niewolny, jednak nie zniosę, by ktokolwiek zachęcał mnie do niej pletnią. Przyrzekłem sobie, że nikt już nie poznaczy mi pleców bezkarnie.

- To Lodowy Ogród - powiedział na to. - Tu nie ma niewolnych i chłosta jest zakazana, nawet na własnych dzieciach lub współmałżonkach, choć niektórzy burzą się na to i uważają, że to niedorzeczność. Jedyni, którzy mogą to zrobić, to miejscy strażnicy, jeśli sąd prawomówców uzna kogoś winnym niektórych przestępstw, lecz to się zdarza rzadko. Zwykle każe im się odpracować krzywdę.

Dopiliśmy piwo i poprosiłem jeszcze, by pokazał mi, gdzie znajduje się ten Targ Solny i gdzie zbierają się szukający pracy, a potem poszliśmy do położonej za drugim pierścieniem murów dzielnicy zwanej Kawernami, w której mieszkali obcy przybysze i niewielu obywateli.

Zarówno dzielnice portowe, jak i Kawerny wydawały się dość ludne. W porównaniu z dzielnicą kupiecką Maranaharu i tak było tam pustawo; prawie nigdzie nie musiałem przeciskać się między ludźmi, żeby gdzieś przejść, bez kłopotu mogłem też iść podcieniami albo wejść do jakiejś tawerny. Jednak Kawerny tętniły życiem, w odróżnieniu od tych miejsc, które mijałem rano, idąc na targ rybny. W wielu zaułkach stały stragany, z których sprzedawano różne rzeczy, na ulicy poniewierały się odpadki, rynsztokiem płynęły nieczystości wylewane z jatek, pralni i kuchni, gdzie warzono jadło na sprzedaż. Na ścianach widziałem napisy w wielu językach. Przez chwilę ze strachem wypatrywałem znajomych znaków i symbolu Podziemnego Łona, ale na ścianach wiły się tylko węglowe linie naiwnych, sprośnych rysunków i zwykłe napisy. Te, które umiałem jako tako odczytać, były to głównie przekleństwa, pozostałych alfabetów nie znałem, lecz towarzyszące im obrazki mówiły same za siebie. Budynki były takie jak wszędzie w grodzie, ale tu nikt nie dbał o drogocenne szyby albo ornamenty. Rzeźby bywały poutrącane i zapaskudzone, a w wielu oknach dziury pomiędzy szprosami zaklejono szmatami lub rybimi pęcherzami. Pod nogami biegały jakieś utytłane w błocie, brzydkie zwierzęta, wydając przeraźliwe dźwięki, i drepczące ptaki podobne do malutkich ornipantów, najwyraźniej nieumiejące latać, a których nie potrafiłem nazwać.

Szliśmy dosyć szeroką ulicą, na której rzędem ciągnęły się karczmy z drewnianymi szyldami na łańcuchach, jednak Snidulf oznajmił, że w tej okolicy będzie za drogo.

- Większość ludzi wchodzi tamtą bramą - wyjaśnił. - Wolą nocleg przy głównej ulicy, bo nie znają miasta, nie chcą też już dłużej szukać. Ale my pójdziemy w boczne zaułki. Nie tam, bo tam mieszkają rozmaici odmieńcy i Odrzuceni przez Drzewo, ani nie tam, bo tam są same domy uciech. Znajdziemy małą, lecz czystą gospodę w jednej z tych uliczek. Są na tyle blisko Bławatnej, którą chodzą strażnicy, żeby było spokojnie, a wystarczająco na uboczu, by miały dobre ceny.

Tak też zrobiliśmy i wkrótce znaleźliśmy w odchodzącym od gwarnej ulicy zakątku prowadzącym wzdłuż muru wąski i wysoki dom, wciśnięty pomiędzy dwa inne, jak wszędzie tutaj, z niepozornym szyldem nad wejściem.

Na dole znajdowała się wspólna sala, podobna do halli, jakie widywałem w tutejszych siedzibach na lądzie. Było to pomieszczenie z paleniskiem, ławami i stołami, gdzie wszyscy domownicy spędzali najwięcej czasu, pijąc, ucztując, grzejąc się przy ogniu, zabawiając się, grając i słuchając muzyki. Tu było podobnie, choć domownicy pochodzili z różnych krajów i klanów i nic ich nie łączyło prócz tego, że nocowali w tej samej gospodzie.

Nazywała się „Wilcza Gawra” i należała do krępego Żeglarza z bielmem na lewym oku oraz jego córki. Dziewczyna była trochę starsza ode mnie, wysoka i wyniosła. Nosiła wąskie skórzane spodnie i haftowany kusy kaftan oraz skórzane, nabijane guzami karwasze, miała kędzierzawe fioletowe włosy podgolone na skroniach i cienki srebrny diadem. To z nią miałem się umówić, choć nie było mowy o targowaniu.

- Za noc trzy peningi - oznajmiła, patrząc na mnie wzgardliwie bladozielonymi oczami. - Za miesiąc zapłacisz więc markę, trzy szelągi i jednego siekańca. Za te pieniądze masz własną alkowę z oknem na poddaszu, rano wrzątek, o zmierzchu miskę zupy z kotła i kawałek chleba. Sam sprzątasz u siebie, nosisz sobie wodę do umywalni i wynosisz nocnik. Na dole jest łaźnia, gdzie możesz pójść dwa razy dziennie. Światło lamp i ciepło z otworów w podłodze jest wliczone, jednak nie wolno ci zapalać gazowych lamp samemu, bo nie umiesz. U siebie za oliwę płacisz sam, musisz też zapłacić swoją część za opał na palenisko, dwa peningi na tydzień, albo przynieść dwie wiązki w tygodniu. Za to możesz warzyć własne jedzenie i siedzieć przy ogniu, kiedy tylko chcesz. Jeśli spróbujesz mnie dotknąć, obrazić, wszczynać burdy z gośćmi lub zabijesz kogoś bez powodu, obijemy cię z ojcem i oddamy straży.

- Nie zgadza się. O pół peninga za dużo - oznajmił Snidulf. - Nie mówiąc już o tym, że skoro płaci z góry, powinnaś mu coś opuścić. Coś drogo liczysz za swoją zupę i opał. Marka srebrem z góry to powinno być dosyć, jak za nocleg w tej okolicy.

- Nie pierwszy raz liczę komuś za miesiąc - warknęła. - Idzie jesień i za chwilę nie znajdziecie posłania taniej niż za dwa skojce za noc. Mogę opuścić siekańca, niech zapłaci markę i trzy szelągi.

- Tyle opuściłaś co nic - powiedziałem. - Dam markę i dwa szelągi, skoro dodatkowo liczysz za opał i muszę sam oświetlać sobie alkierz, a ja płacę z góry i nie będziesz miała z tym kłopotu.

Na tym też stanęło, wkrótce Snidulf pożegnał się ze mną i poszedł w swoich sprawach, ciesząc się odzyskanym srebrem. Dziewka, która rzekła mi, że nazywa się Sfavla, ani na chwilę nie porzuciła butnej miny, kiedy odważyła przeszło połowę moich pieniędzy, jednak i tak byłem zadowolony, że wytargowałem dziesięć i pół peninga.

Potem poszliśmy na górę, poprowadziła mnie krętymi korytarzami, a w końcu otworzyła żelaznym kluczem drewniane drzwi do wąskiej klitki, gdzie mieściło się łóżko, zydel i mały stół ze stojącym na nim dzbanem. Obok łóżka było tyle miejsca, by dało się z trudem przecisnąć do okna, niemniej były tam ściany i opadający stromo sufit, a także drzwi, do których otrzymałem własny klucz z kutego żelaza.


Date: 2016-01-03; view: 529


<== previous page | next page ==>
Rozdział 5 Kawerny i Nosiciel Losu 2 page | Rozdział 5 Kawerny i Nosiciel Losu 4 page
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.011 sec.)