Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






Rozdział 5 Kawerny i Nosiciel Losu 2 page

Każdy człowiek bywały doskonale wie, że takie bajki łatwo tworzyć i że w świecie często się je powtarza. Opowiadają je naganiacze szukający załóg na statki albo rekrutów do wojska, opowiadają je mężowie niewiastom i niewiasty mężom. Ladacznice opowiadają je klientom, ci, którzy najmują ludzi do pracy, i ci, którzy chcą coś sprzedać. Jednak tu, na posadzce najdziwniejszego i jednego z najbogatszych chramów, jaki można znaleźć, w jeszcze dziwniejszym mieście, które na naszych oczach zapłaciło za to, że tu przyjechaliśmy, w dymie kadzideł i Żywicy Snów, pod lśniącym drzewem ze srebra, wśród kryształowych tonów fletów, dawało się łatwiej w to uwierzyć niż kiedykolwiek.

Być może coś takiego było w ich głosie i brzmiącej wokół muzyce, może to po prostu tumaniący wpływ harhaszu albo wszystko naraz, ale widziałem, że inni wędrowcy uśmiechają się lekko do wtóru i bezwiednie potakują, słuchając tych banałów.

- Możecie pójść z nami do samego Lodowego Ogrodu. To miejsce pełne cudów, serce miasta i całej wyspy. Tam czeka was uczta powitalna, jakiej nie umiecie sobie wyobrazić, tam wypijecie łyk wody ze świętego źródła, który uczyni was mieszkańcami miasta. Jednak ostrzegam: piękno Lodowego Ogrodu potrafi utkwić na zawsze w duszy. Jeśli gdzieś mieliście inny dom, nie zechcecie go już odwiedzać. Zapomnicie o innych siedzibach, a staniecie się obywatelami tego miasta. Możecie też pozostać bezdomnymi wędrowcami i poszukać mieszkania w dzielnicach dla cudzoziemców, bojąc się przejść przez Lodową Bramę. Ogród nadal będzie dla was lepszym miejscem niż wszystkie, które widzieliście na świecie, ale większość jego cudów zostanie dla was zamknięta, bowiem one są dla obywateli. Pamiętajcie jednak, że Lodowa Brama zawsze jest otwarta i codziennie ktokolwiek zapragnie, może zaczerpnąć ze źródła i zasiąść do powitalnej uczty. Wystarczy wejść do jednego z miejskich chramów i powiedzieć: „Pragnę wstąpić do Ogrodu Drzewa”. Uczta czeka. Ten, kto chce zasiąść za stołem, niech idzie z nami.

Unieśli ramiona, w których wciąż trzymali żagwie, i zetknęli je tak, że utworzył się jeden płomień, a skądś znów napłynął śpiew.

Obszedłem powoli chram, uważnie patrząc na pokrywające ściany rzeźby, wypatrując symboli tego kultu i szukając demonów, krwi lub śmierci. Znajdowałem jednak tylko splecione kunsztownie łodygi, liście i kwiaty. Kiedy natrafiłem na posągi, były to sylwetki spokojne i dostojne. Oto mężczyzna idący z koszem ryb, oto kobieta siedząca nad otwartą księgą, żeglarz trzymający ster łodzi, myśliwy z łukiem i psem przy nodze, obejmująca się para spleciona w pocałunku. Wszystkie te rzeźby miały głowy zwrócone w jedną stronę i z różnych kątów, zza kolumnad i wykuszy spoglądały na srebrne drzewo. W pobliżu ofiarnego znicza znalazłem jeszcze jedną kamienną misę, wypełnioną drobnym czarnym wulkanicznym żwirem, a obok kamienny postument, na którym postawiono drewnianą szkatułkę, oraz naczynie pełne kadzidlanych pałeczek. Pod tym na srebrnej blasze wybito litery w wielu językach: „Wędrowcze, jeśli chcesz prosić o coś miasto, wrzuć miedziak i weź kadzidło”.



Za pazuchą miałem zawiniątko z moimi dwiema markami, składało się na nie kilka srebrnych monet o mniejszej wartości i sporo miedzianych peningów. Wrzuciłem więc jeden do szkatuły i wziąłem kadzidło, które odpaliłem od znicza i wbiłem końcem w żwir, wśród wielu starszych, upalonych resztek.

Nie zamierzałem modlić się do posągu drzewa ani do bliżej mi nieznanego nadaku, chciałem tylko własnym sposobem zdecydować, co robić. Lodowy Ogród nigdy nie był moim celem. Nie zmierzałem do niego ani go nie szukałem. Znalazłem się tu, bo tak poprowadził mnie los, a to jego ścieżką miałem teraz podążać. Nie wiedziałem, co czynić dalej, więc postanowiłem, że zdecyduje przypadek. Przede mną w żwirze tkwiło tlące się kadzidło, zmieniające się powoli w pałeczkę lekkiego popiołu, który musiał się wcześniej czy później złamać. Postanowiłem, że jeśli ten pierwszy kawałek spadnie po lewej od kadzidła, pójdę na ucztę powitalną, by dołączyć do mieszkańców Ogrodu, jeśli po prawej, wyjdę z chramu i będę radzić sobie samemu.

A w chwilę potem przypomniałem sobie, co rzekli nam kapłani. Ich słowa o tym, że kto przejdzie przez Lodową Bramę, zapomni o swoich bliskich i swoim domu, olśniony cudownościami Ogrodu. Miałbym więc zapomnieć o Kirenenach kryjących się gdzieś w górach, o moich zwiadowcach zagubionych w Ziemi Żeglarzy, o Wodzie córce Tkaczki, o Benkeju uwięzionym w Dolinie Naszej Pani Bolesnej? Zapomnieć o moim ojcu wysyłającym mnie z misją ostatniej szansy? Zamiast tego utkwić tutaj i patrzeć z bezmyślnym uśmiechem na wieże Lodowego Ogrodu? Z drugiej strony skąd miałem wiedzieć, czego chciało ode mnie przeznaczenie? Dokąd wiodła wiotka jak nić, kręta ścieżka Nosiciela Losu? Rozpocząłem obrzęd i zdałem się na traf, który miał mi wskazać drogę. Postanowiłem odwrócić się i odejść, zanim popiół na trociczce udzieli mi odpowiedzi, ale w tej samej chwili lekki jak puch spalony kawałek kadzidła zaczął przechylać się na dno misy, a ja poczułem, jakby moje serce zamarzło. Zacisnąłem powieki.

Nie było już odwrotu. Poprosiłem siły losu, by wskazały mi drogę, i odpowiedź została udzielona. Musiałem przyjąć ją do wiadomości.

Otworzyłem oczy.

Wiotki wałeczek szarego popiołu nie spadł ani po jednej, ani po drugiej stronie misy. Upadł dokładnie pośrodku, wskazując na mnie. Nawet drobin, które rozsypały się na żwirze, było tyle samo po obu stronach.

Znów zamknąłem oczy, tym razem z ulgi. Odpowiedź oznaczała, albo że powinienem postąpić, jak uważam, albo że nie ma znaczenia, co wybiorę, bo efekt będzie ten sam. Wstałem więc, założyłem kapelusz i wyszedłem ze świątyni.

Słońce już wstało i na ulicach zaczął się ruch. Mijali mnie ludzie spieszący gdzieś we własnych sprawach, przejeżdżały dwukółki zaprzężone w dziwnie wielkie, kosmate osły albo platformy na dwóch kołach pchane i ciągnięte równocześnie przez ludzi. Wszystkie kierowały się mniej więcej w tę samą stronę, wziąłem zatem kosz podróżny na plecy i poszedłem za nimi.

Przemierzyłem kilka wąskich ulic, przechodząc pod ostrołukami i przez kilka bram, aż trafiłem na spory plac, kamienny jak wszystko tutaj, z jednej strony ograniczony rzędem wąskich, wysokich na trzy piętra domów z kolumnadą na dole, a z drugiej niewielkim, otoczonym kamiennymi pirsami portem. Większą część placu zajmowały kamienne stoły, wyglądające, jakby wyrosły wprost ze skały, którą miałem pod nogami, i na tych stołach wykładano rozmaite towary, ale głównie kosze ryb i morskich stworzeń, jakie przywożono wózkami wprost z rybackich łodzi cumujących opodal.

Zacząłem swoje samotne życie w Lodowym Ogrodzie od targu, bo musiałem dowiedzieć się, ile warte są moje pieniądze. Dwie marki srebra po przeliczeniu to spora garść różnych monet, wśród których znajdowały się i miedziaki, i cienkie srebrne skojce, i parę większych monet. Gdybym znajdował się w Maranaharze za czasów panowania mojego ojca, taka ilość srebra pozwoliłaby mi oszczędnie przeżyć jakiś miesiąc. Z kolei w pustynnym mieście Nahilgył, pełnym uciekinierów próbujących skryć się przed wojskiem Pramatki, za te same pieniądze mógłbym kupić może ze dwa korce suszonej durry i bukłak wina palmowego. Co innego jeszcze ta suma znaczyłaby na szlaku, gdzie mógłbym spać pod gołym niebem, polować i łowić ryby, z rzadka tylko płacąc za nocleg albo kupując coś w wioskach, a co innego w kamiennym mieście, gdzie musiałem komuś płacić, ilekroć chciałem choćby przysiąść czy znaleźć schronienie na noc.

Chodziłem więc po targowisku, usiłując się dowiedzieć, ile może tu kosztować życie. Najłatwiej się w tym zorientować, pytając o ceny najtańszych towarów, które są małe i trudno je podzielić. Pojedynczy owoc lub jakieś niewielkie warzywo, jajko, mały bochenek chleba. Trzeba tylko pamiętać, że coś, co jest niepozornym, pospolitym produktem w jednym miejscu, jak u nas miodowa śliwa czy owoc kalecznika, gdzie indziej może być egzotycznym rarytasem. Mieszkańcy Lodowego Ogrodu mieli większy wybór niż ludzie żyjący w głębi lądu, których poznałem już wcześniej, ale bardzo wiele produktów leżących na straganach było mi zupełnie nieznanych i nawet nie umiałem powiedzieć, do czego służą. Bałem się brać na oślep, bo łatwo mogłem skończyć, usiłując zaparzyć orzechy, z których robi się barwnik do tkanin, albo żując pędy, które służą do prania.

Kupiłem w końcu płaski bochenek chleba z otrębami, wielkości dwóch złożonych dłoni, gomółkę uwędzonego w dymie słonego sera, taką jak moja pięść, i fioletową bulwę, którą widziałem już w domu Lśniącej Rosą i wiedziałem, że pod łatwo odchodzącą skórą jest biały, lekko ostry miąższ, chrupiący jak palmowy rdzeń. Zapłaciłem za to wszystko trzy ćwierci miedzianego peninga.

Potem wszedłem pod kolumnadę wzdłuż ciągnących się przy placu kamienic, gdzie znajdowały się kantory, faktorie kupieckie oraz miejsca, gdzie sprzedawano jedzenie. Zatrzymałem się przy jednym, gdzie w ciasnym pomieszczeniu w dużej misie nakrytej rusztem płonęły polana, a właściciel sprzedawał porcje jedzenia i piwo przez otwarte okno wychodzące na podcienia i można było pożywić się, siedząc na stopniach pomiędzy kolumnami albo przy drewnianym stole, o ile nie był zajęty.

Zamówiłem to, co miał najtańszego, i piwo, które dostałem w małym glinianym kuflu. Usiadłem przy prawie pustym stole i zjadłem swój pierwszy posiłek w tym mieście. Była to płaska ryba, ledwo większa od mojej dłoni, upieczona na patyku, którą podał mi na placku chleba.

Kosztowało to pół peninga. Wynikało z tego, że na jedzenie potrzebuję od jednego, żeby utrzymać się przy życiu, do jakichś dwóch peningów, jeśli mam jadać mniej więcej do syta. Przynajmniej pod tym względem wydawało się, że w Lodowym Ogrodzie żywność jest trochę tańsza niż w Maranaharze. Wtedy przywykłem już do gorzkawo-słodkiego piwa Ziemi Żeglarzy i dziwnych przypraw, jakie sypali do jedzenia, poza tym ryba była świeża, chleb też i uznałem, że jakoś da się żyć.

Dwóch ludzi, którzy siedzieli po przeciwnej stronie stołu, wkrótce zakończyło posiłek i odeszło bez słowa, a ja siedziałem sam.

Wprawdzie trafiłem za morza do dziwnego kamiennego miasta i nie wiedziałem, co robić dalej, ale był piękny dzień, ostry poranny chłód gdzieś zniknął i zaczęło się robić niemal ciepło, ja byłem syty, wolny i nawet miałem w kieszeni za pazuchą garść monet. Na jedną markę wchodziło sześćdziesiąt peningów, jednak życie w mieście to nie tylko jedzenie. Nie miałem pojęcia, jak uzyskać schronienie i jakie tu panowały obyczaje. W moim Amitraju przybyły do miasta obcy mógł nocować w kupieckich gospodach na obrzeżach i przy targowiskach. Wielu gości mogło zatrzymać się u krewnych lub przyjaciół, a ci, co przyjeżdżali w interesach, korzystali z gospód, gdzie zależnie od zamożności można było wynająć całkiem przyzwoite mieszkanie, skromną klitkę albo zapłacić za miejsce do spania w dużej sali na podłodze lub nawet w budynku gospodarczym. Jeśli ktoś najął się do pracy, często zyskiwał też możność rozłożenia maty w warsztacie, sklepie czy pod straganem, gdzie pracował. Ponadto w całym Maranaharze wielu było takich, którzy mieszkali pod gołym niebem, za całe schronienie mając tylko podcienia, łuk bramy, most bądź kępę krzewów na miejskim placu. Zapewne tu też zdołałbym znaleźć jakiś kąt, gdzie nie lałoby mi się na głowę, ale mogłem tak nocować ledwie kilka dni. Lato się kończyło, poranki i noce robiły się wręcz zimne i nadchodziła jesień, z ulewami, sztormami i wściekłym zimnem. Za jakiś czas w nocy zacznie chwytać mróz, a potem nadejdzie zima.

Było jasne, że muszę poszukać sobie jakiegoś zajęcia.

Zamówiłem jeszcze jedno piwo, co kosztowało mnie ćwierć peninga, wyjąłem fajkę, woreczek z bakhunem i rozsiadłem się wygodnie, obserwując targowisko i kręcących się wokół ludzi, wypuszczając obłoczki dymu. Przypomniałem sobie, co mówił Węzeł syn Ptasznika, kiedy mnie przesłuchiwał. Zaczął od błahej, dobrodusznej pogawędki i wtedy radził mi, bym trafiwszy w obce kraje, przyjrzał się codziennym sprawom, takim jak śniadanie, bo wtedy dowiem się, czy trafiłem między ludzi cywilizowanych. To wspomnienie nieuchronnie łączyło się z innymi, ale udało mi się je od siebie odepchnąć. Niezależnie od tego, że potem kazał mnie torturować, a ja poprzysiągłem mu śmierć, w tym, co mówił, miał rację. I tak już nie żył, i to nie z mojej ręki.

Znalazłem się w miejscu, w którym zjadłem przyzwoite śniadanie, a teraz siedziałem sobie bezczynnie, piłem piwo i pykałem fajkę. W Amitraju Pramatki te trzy ostatnie rzeczy wystarczyłyby, żeby mnie uwięzić i wysłać na świątynne pola, gdzie zapewne bym zginął.

Znaczy tu, gdzie trafiłem, nie było tak źle.

Ludzie kręcący się po targowisku byli to głównie mieszkańcy Wybrzeża Żagli. Kiedy przyjrzałem się dokładniej, zauważyłem, że niektórzy nosili srebrne amulety ze znakiem drzewa uwięzionym w kole, a niektórzy drewniane, z wypalonym kształtem statku, tak jak ja. Byli też tacy, którzy musieli przybyć z dalekich stron, widziałem błyskającą w tłumie szkarłatną, żółtą i błękitną wełnę nassimskich płaszczy, czasem, wystając o łokieć nad głowami innych, przez tłum przedzierał się miedzianoskóry Kebiryjczyk, niczym koń wśród owiec. Nagle przyszło mi do głowy, że może spotkam tu kogoś z moich ludzi. Któryś może trafić tu tak samo jak ja, albo nawet już tu trafił. Targowisko przy porcie wydawało się najlepszym miejscem dla cudzoziemca i zrozumiałem, że powinienem tu bywać.

Przez jakiś czas serce mi się ściskało za każdym razem, gdy ujrzałem w tłumie znajomą sylwetkę, odwracałem się za każdym przechodzącym Kebiryjczykiem albo każdym, kto przypominał Snopa, ale to był taki krótkotrwały rodzaj nadziei, która szybko wygasa i do niczego nie prowadzi. Zauważyłem natomiast, że widuje się tu wyjątkowo dużo odmieńców. W Amitraju dzieci odmienione mocą uroczyska prawie się nie zdarzały, bo same uroczyska były otoczone strażą i nikt się do nich nie zbliżał, a jeśli nawet się rodziły, natychmiast je zabijano. Odmienianie ludzi mocą imion bogów mój ojciec karał śmiercią, podobnie jak wszelkie próby czynienia. Nieliczni odmienieni cudzoziemscy niewolnicy kupowani byli przez bogaczy i trzymani w rezydencjach, na pewno nie chodzili po ulicach. Tu było ich wielu, a pozostali w zasadzie nie zwracali na nich uwagi, traktując jak innych przechodniów.

Zastanawiałem się przez chwilę nad zajęciem, jakiego mógłbym się imać. Ostatnie miesiące uczyniły ze mnie wojownika, ale jednak byłem człowiekiem z Południa. Żaden Żeglarz, z których najdrobniejszy górował nade mną wzrostem i posturą, nie uzna, że warto płacić za moją sztukę walki. Wątpiłem też, by potrzebowali tu doskonale przygotowanego władcy.

Każdy Kirenen czci święte umiejętności pochodzące od naszych nadaku, to część naszej religii. Nie ma u nas tak bogatego, zarozumiałego albo wyniosłego, by ośmielił się gardzić szlachetnym trudem rąk, który wynosi nas ponad bezrozumne bestie. Ja byłem snycerzem. Gdybym żył w normalnych czasach, już dawno odebrałbym przynajmniej święcenia czeladnika, a wkrótce pewnie i mistrza. Jednak moją edukację w tym względzie nieco zaniedbano, kiedy ojciec zdecydował, że to właśnie ja mam objąć tron cesarski. Wydawało się, że na tradycyjne rzemiosło jeszcze będzie czas. Snycerka zresztą to sztuka na spokojne czasy i nie na wiele mogła mi się zdać tutaj. Niemal każdy znany mi Kirenen miał o niebo pożyteczniejsze umiejętności. Gdybym był szkutnikiem jak ojciec Snopa albo cieślą, powroźnikiem, sieciarzem, rybakiem, albo chociaż tkaczem jak ciotka Wody. Niechby i oszczepnikiem jak mój ojciec, nie miałbym kłopotu, by znaleźć tu zatrudnienie. Niestety, jakiś kapłan idiota wybrał mi rzemiosło odpowiednio wytworne, by było godne cesarza. I na koniec znalazłem się w sytuacji, w której trzeba było zarabiać na chleb pracą rąk, tymczasem umiałem jedynie robić ładne wzorki w metalu i drewnie. Tyle tylko, że radziłem sobie wystarczająco dobrze z narzędziami, żeby może dać sobie radę jako pomocnik cieśli lub kowala.

Cóż z tego, skoro znajdowałem się w mieście, które całe wyrosło z kamienia.

Na razie siedziałem w cieniu, oparty wygodnie o ścianę, popijałem małymi łykami piwo i patrzyłem na kłębiących się na targu ludzi.

Obserwowałem.

Nie czekałem na nic konkretnego, po prostu wypatrywałem okazji, która pozwoliłaby mi ruszyć z miejsca. Nie chciałem tak po prostu pytać właściciela rusztu. Kiedy ktoś ma na sobie cudzoziemski strój, u stóp kosz podróżny, a dopytuje się o nocleg i pracę, zarazem mówi o sobie zbyt wiele: „Jestem tu sam, pierwszy dzień w obcym mieście, gdzie nikt mnie nie zna, natomiast przed chwilą otrzymałem dwie marki srebrem. Nikt o mnie nie wie, nikt nie będzie mnie szukał ani nikt nie będzie płakał, jeśli podążę z obcymi w jakieś zaułki i piwnice, skuszony obietnicą pracy i taniego noclegu, nikt też nie przejmie się szczególnie na widok moich szczątków leżących wśród szczurów i kruków na wysypisku śmieci”. Może po prostu ostatnimi czasy zrobiłem się zbyt nieufny, jednak dzięki temu wciąż żyłem i wolałem, żeby tak zostało.

Siedziałem więc i obserwowałem targowisko.

Zauważyłem, że tłum na ulicach Lodowego Ogrodu różnił się od tego, co widywało się w innych miastach. Przede wszystkim mało tu żyło kobiet, a wszystkie były albo młode, albo przynajmniej dosyć młode, takie w sile wieku. Prawie wszystkie też należały do tego szczególnego gatunku niewiast, które chętnie wyruszają na wyprawy wojenne razem z mężczyznami i wolą nosić miecz niż klucze od domu. Łatwo je poznać, bowiem zakładają inne stroje, podobne do męskich, inaczej wiążą włosy oraz nie rozstają się z bronią. Zachowują się też buńczucznie i wyzywająco, znacznie gorzej niż mężowie i zwykłe niewiasty, jakby co chwila pragnęły wywołać bójkę. W tłumie przechadzały się też zwykłe niewiasty, ubrane tak, jak zwykle nosiły się na Wybrzeżu Żagli, noszące przy pasku klucze oraz kordy, ale było ich mniej. Widziałem kilka w ciąży, ale nigdzie w zasięgu wzroku nie dostrzegałem małych dzieci lub niemowląt. Również w ogóle nie widziało się ludzi sędziwych. Najstarsi z krzątających się między straganami wciąż byli w sile wieku, mimo siwych włosów i zmarszczek. Nie widziałem też ludzi okaleczonych na tyle, by nie mogli chodzić o własnych siłach i wieść normalnego życia. Wyglądało na to, że ludzie, na których patrzę, pochodzą z pokładów wilczych okrętów i wszyscy osiedli tu dość niedawno albo zostali uprowadzeni tak jak ja.

Po jakimś czasie gapienia się na ludzi ze swojego kąta pod kolumnadą i spod kresy mojego kapelusza dostrzegłem kilku sprzedawców oszukujących na wadze, zarówno przy rozważaniu kruszcu, jak i towarów, widziałem też, jak ktoś świsnął owoc ze straganu, i odtąd przyglądałem się uważniej. Nieśmiały plan zaczął kiełkować mi w głowie.

Pewne rzeczy są takie same na całym świecie. Miasta mogą być zbudowane rozmaicie, na targowiskach mogą leżeć inne towary i brzmią tam rozmaite języki, ale trzech umorusanych wyrostków plączących się tam, gdzie jest największy tłum, w jednej chwili siedzących razem na nabrzeżu, wśród pustych koszy i suszących się sieci, a w następnej błąkających się po placu osobno, jakby w ogóle się nie znali, zawsze oznacza to samo.

Najstarszy nie miał więcej niż trzynaście lat, najmłodszy może dziesięć. Mieli znoszone, podarte ubrania i ten sam zawzięty wyraz twarzy miejskich szczurków, jaki widywałem jeszcze w zaułkach Maranaharu, które przemierzałem pod opieką mojego nauczyciela i przybocznego, Brusa syna Piołunnika.

Miałem już przynętę. Pozostało przyczaić się i czekać.

Trwało to jakiś czas, właściciel garkuchni kilka razy wystawił głowę przez okno, żeby sprawdzić, czy wciąż siedzę przy jego stole, ale nadal miałem piwo, więc nie mógł mnie przepędzić. Zdecydowałem, że jeśli będzie trzeba, zamówię jeszcze jedno. Ze swojego miejsca co chwila dostrzegałem chłopaków myszkujących w tłumie, ale żeglarze pilnowali swoich sakiewek. Każdy miał ją przesuniętą na przód pasa, a kiedy musiał przeciskać się między ludźmi w tłoku, przytrzymywał mieszek dłonią. Sam jako podrostek, niewiele starszy od nich, zostałem kiedyś okradziony w czasie suszy w Maranaharze i wiedziałem, że mali złodzieje potrafią być zręczni jak kuglarze. Umieli wykorzystać najmłodszych, wiedząc, że dorośli nie zwracają na nich większej uwagi, potrafili też przeciąć rzemienie trzymające sakiewkę jednym lekkim jak podmuch wiatru muśnięciem maleńkiego ostrza. Ja miałem tę przewagę, że obserwowałem z oddali i wiedziałem, gdzie patrzeć. To było tak, jakbym siedział na drzewie, widział z góry pasące się dzikie kozły i ukryte wśród traw, osaczające je szakale.

Stepowe drapieżniki przyglądają się stadu i wybierają sobie zwierzę w jakiś sposób okaleczone, ranne albo chore. Oni wybrali postawnego jegomościa, który lekko, ale wyraźnie utykał na jedną nogę. Miał jasną brodę i długie włosy barwy słomy, które przytrzymywał skórzaną opaską ze srebrnymi okuciami. Nie miał przy sobie innej broni prócz myśliwskiego kordelasa przy pasie, niemal całkowicie schowanego w głębokiej pochwie z miękkiej, grubej skóry, także nabijanej srebrem. Widać było, że jego odzież jest z dobrego, jaskrawo barwionego sukna i zdobiona haftami, a zwłaszcza krótki płaszcz, zafarbowany na zielono rzadkim i drogim barwnikiem. Także po jego postawie i mowie, kiedy się targował, znać było możnego męża.

Wokół niego szło, stało, mówiło i wykrzykiwało wielu ludzi, ale ja patrzyłem tylko na tych trzech, jak pojawili się z trzech stron, gdzieś spomiędzy straganów, wózków i koszy, osaczając go dokładnie jak szakale.


Date: 2016-01-03; view: 555


<== previous page | next page ==>
Rozdział 5 Kawerny i Nosiciel Losu 1 page | Rozdział 5 Kawerny i Nosiciel Losu 3 page
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.01 sec.)