Autor, zwący się na okładce Cezarem Kouską, podpisuje przedmowę wewnątrz książki jako Benedykt Kouska. Błąd zecerski, nieuwaga korekty czy niepojęcie perfidny zamiar? Osobiście wolę imię Benedykt, opowiadam się tedy za nim. Tak więc - profesorowi B. Kousce zawdzięczam kilka najmilszych godzin mego życia, spędzonych na lekturze jego dzieła. Wykłada ono poglądy na pewno niezgodne z naukową ortodoksją; zarazem nie idzie jednak o czyste szaleństwo; rzecz znajduje się w pół drogi między obojgiem, w owej strefie przejściowej, w której nie ma ani dnia, ani nocy, a rozum, popuściwszy więzów logice, nie szarpie ich aż tak, by popaść w bełkot. Profesor Kouska napisał bowiem dzieło, w którym udowadnia, że zachodzi taki oto stosunek wykluczania się: albo z gruntu fałszywa jest teoria prawdopodobieństwa, na jakiej stoi przyrodoznawstwo, albo nie istnieje świat ożywiony z człowiekiem na czele. Następnie w drugim tomie wykłada profesor, że jeśli prognostyka, czyli futurologia ma stać się realnością, a nie czczą ułudą, świadomym bądź bezwiednym mydleniem oczu, to dyscyplina taka nie może się posługiwać rachunkiem prawdopodobieństwa, lecz wymaga sporządzenia rachuby całkiem innej, mianowicie - aby zacytować Kouskę - „na antypodalnych aksjomatach bazującej teorii dystrybucji ensamblów faktowo niebywałych w czasoprzestrzennym kontinuum zajść porządków wyższych” (cytat służy zarazem wskazaniu, że lektura dzieła - w partiach teoretycznych - nastręcza niejakie trudności). Benedykt Kouska zaczyna od wyjawienia, że teoria empirycznego prawdopodobieństwa jest pęknięta środkiem. Pojęciem prawdopodobieństwa posługujemy się, gdy nie wiemy czegoś na pewno. Lecz niepewność ta albo jest czysto subiektywna (ja nie wiem, co zajdzie, ale może ktoś inny wie), albo obiektywna (nikt nie wie i nikt wiedzieć nie może). Prawdopodobieństwo subiektywne jest kompasem informacyjnego kalectwa; nie wiedząc, który koń przyjdzie do mety, i zgadując podług ilości koni (gdy są cztery, każdy ma jedną szansę na cztery, że wygra wyścig), zachowuję się jak niewidomy w pokoju pełnym mebli. Prawdopodobieństwo jest niby laska ślepca, którą on po omacku odszukuje drogę. Gdyby widział, nie potrzebowałby tej laski, a gdybym wiedział, który koń jest najszybszy, nie potrzebowałbym probabilistyki. Jak wiadomo, spór o obiektywność lub subiektywność prawdopodobieństwa dzieli świat nauki na dwa obozy. Jedni twierdzą, że istnieją właśnie dwa rodzaje prawdopodobieństwa, jak wyżej, inni, że istnieje tylko subiektywne, ponieważ cokolwiek ma zajść, m y się nie umiemy dokładnie o tym dowiedzieć. Jedni więc lokują niepewność przyszłych zdarzeń po stronie naszej wiedzy o nich, a drudzy w obrębie samych owych zdarzeń. To, co zachodzi, jeśli rzeczywiście zachodzi, to zachodzi: takie jest naczelne sformułowanie profesora Kouski. Prawdopodobieństwo występuje tylko tam, gdzie jeszcze coś nie zaszło. Tako rzecze nauka. Lecz każdy rozumie, że dwie kule pojedynkowiczów, rozpłaszczające się o siebie w locie, lub wyłamanie sobie zęba przy jedzeniu ryby, na pierścionku, który niechcący utopiło się w morzu sześć lat temu i który połknęła akurat ta ryba, bądź też odegranie, w tempie trzy czwarte, sonatiny b-moll Czajkowskiego, w składzie kuchennych naczyń, przez wybuchające podczas oblężenia szrapnele, ponieważ ich kulki będą trafiały większe i mniejsze garnki akurat tak, jak tego wymaga utwór, że to wszystko, gdyby zaszło, stanowi zajścia nadzwyczaj nieprawdopodobne. Nauka powiada w tym względzie, że są to fakty występujące z bardzo nikłą częstotliwością w zbiorach zajść, do których owe fakty należą, a więc w zbiorze wszystkich pojedynków, w zbiorze jedzenia ryb i znajdowania w nich zgubionych rzeczy oraz w zbiorze ostrzałów artyleryjskich - sklepów z naczyniem. Lecz nauka, powiada profesor Kouska, zawraca nam głowę, ponieważ gadanie o takich zbiorach jest zupełną fikcją. Teoria prawdopodobieństwa potrafi zwykle powiedzieć, jak długo musimy oczekiwać pewnego zajścia, o określonym, a niezwykle małym prawdopodobieństwie, czyli jak wiele razy trzeba by powtórzyć pojedynki, gubienie pierścionków oraz strzelanie do garnków, żeby zaszły wyżej nazwane dziwne rzeczy. Jest to bzdura, ponieważ do tego, aby zaszła bardzo nieprawdopodobna rzecz, wcale nie trzeba, by zbiór zajść, do jakich ona należy, stanowił serię ciągłą. Jeśli rzucam dziesięcioma monetami naraz, wiedząc o tym, że szansa wypadnięcia naraz dziesięciu orłów lub dziesięciu reszek wynosi zaledwie l : 1024, wcale nie muszę rzucić co najmniej 1024 razy, aby prawdopodobieństwo wypadnięcia dziesięciu orłów lub reszek stało się równe jedności. Mogę bowiem zawsze powiedzieć, że moje rzuty stanowią dalszy ciąg doświadczenia, na które składają się wszystkie minione rzuty dziesięcioma monetami naraz. Takich rzutów musiała być w ciągu ostatnich 5000 lat historii ziemskiej niezliczona ilość, więc właściwie powinienem się spodziewać, że od razu poczną mi wszystkie monety padać orłami bądź reszkami do góry. Tymczasem, powiada profesor Kouska, spróbujcie jeno na tym rozumowaniu oprzeć swoje oczekiwania! Z naukowego punktu widzenia jest ono zupełnie poprawne, to bowiem, czy sit rzuca monetami jednym ciągiem, czy też się je odkłada na chwilę, aby zjeść w przerwie knedliczka albo skoczyć na jednego do szynku, czy wreszcie w ogóle nie ta sama osoba rzuca, lecz coraz inna, i nie w jednym dniu, ale co tydzień lub co rok, nie ma to najmniejszego wpływu ani znaczenia dla rozkładu prawdopodobieństwa, to więc, że już dziesięcioma monetami rzucali Fenicjanie, siedząc na baranich skórach, i Grecy spaliwszy Troję, i rzymscy sutenerzy czasów Cesarstwa, i Gallowie, i Germanie, i Ostrogoci, i Tatarzy, i Turcy, pędząc jasyr do Stambułu, i kupcy dywanów w Galacie, i ci kupcy, co handlowali dziećmi zdziecięcej krucjaty, i Ryszard Lwie Serce, i Robespierre oraz paręnaście dziesiątków tysięcy innych hazardzistów, też jest całkiem nieistotne, i przez to, rzucając monetami, możemy uważać, że zbiór jest nadzwyczaj liczebny, przez co nasze szansę wyrzucania 10 orłów lub 10 reszek naraz są wprost ogromne! Spróbujcie jeno rzucać, powiada profesor Kouska, trzymając jakiegoś uczonego fizyka lub innego probabilistę za łokieć, żeby nie uciekł, gdyż tacy nie lubią, gdy im wytykać fałsz ich metody. Spróbujcie, a zobaczycie, że nic z tego nie wyniknie. Następnie podejmuje profesor Kouska obszerny myślowy eksperyment, odnoszący się nie do jakichś zjawisk hipotetycznych, lecz do tego, co przedstawia część jego własnej biografii. Powtórzmy za nim skrótowo co ciekawsze fragmenty tej analizy. Pewien lekarz wojskowy podczas pierwszej wojny światowej wyrzucił za drzwi sali operacyjnej pielęgniarkę, bo dokonywał zabiegu chirurgicznego w chwili, gdy ona weszła omyłkowo do tej właśnie sali. Gdyby pielęgniarka była bardziej obyta ze szpitalem, toby nie pomyliła drzwi sali operacyjnej z opatrunkową, a gdyby nie weszła do operacyjnej, toby jej chirurg nie wyrzucił; gdyby jej nie wyrzucił, to przełożony jego, lekarz pułkowy, nie zwróciłby mu uwagi na niewłaściwe zachowanie względem damy (bo to była pielęgniarka amatorka, panna z wyższej sfery), a gdyby nie zwrócił uwagi, toby młody chirurg nie uważał za wskazane przepraszać pielęgniarki, nie poszedłby z nią do cukierni, nie zakochałby się w niej, nie ożenił, przez co i profesor Benedykt Kouska nie przyszedłby na świat jako dziecko tej właśnie małżeńskiej pary. Z podanego zdaje się wynikać, że prawdopodobieństwo przyjścia na świat profesora Benedykta Kouski (jako noworodka, nie jako kierownika katedry filozofii analitycznej) wyznaczone było przez prawdopodobieństwo zamiany lub niezamiany drzwi przez pielęgniarkę w danym roku, miesiącu, dniu i godzinie. Lecz tak wcale nie jest. Młody chirurg Kouska nie miał w owym dniu żadnych wyznaczonych operacji; lecz jego kolega, doktor Popichal, pragnąc odnieść swojej ciotce bieliznę z pralni, wszedł do domu, w którym wskutek przepalenia się bezpiecznika światło nie świeciło się na schodach, przez co spadł z trzeciego stopnia i skręcił nogę w kostce; przez to też Kouska musiał go zastąpić na zabiegach. Gdyby się stopka nie przepaliła, toby Popichal nie skręcił nogi, na sali operowałby on, a nie Kouska, a jako osobnik znany z szarmanterii, Popichal nie użyłby silnych słów dla usunięcia z operacyjnej pielęgniarki, która weszła tam omyłkowo, a nie obraziwszy jej, nie widziałby potrzeby umawiania się z nią na randkę; zresztą, randka czy nie randka, w każdym razie jest zupełnie pewne to, że z wirtualnego związku Popichala z pielęgniarką nie powstałby Benedykt Kouska, ale ewentualnie ktoś całkiem inny, czyich szans przyjścia na świat praca nie bada. Statystycy zawodowi, świadomi skomplikowanego stanu światowych rzeczy, wymigują się zwykle od omawiania prawdopodobieństwa takich zajść, jak czyjeś przyjście na świat. Powiadają na odczepnego, że tu chodzi o koincydowanie wielkiej ilości różnoprzyczynowych łańcuchów kauzalnych i że przez to punkt czasoprzestrzenny, w którym dane jajeczko zlewa się z danym plemnikiem, jest wprawdzie zdeterminowany w zasadzie, in abstracto, jednakże in concreto nigdy nie uda się nagromadzić wiedzy dość potężnej jako wszechogarniającej, aby realne wypowiedzenie prognozy (z jakim prawdopodobieństwem urodzi się osobnik X o cechach Y, czyli jak długo muszą się ludzie rozmnażać po to, żeby pewien osobnik o cechach Y na pewno przyszedł na świat z całkowitą pewnością) stało się możliwe. Lecz ta niemożliwość jest tylko techniczna, a nie pryncypialna, ona tkwi w trudnościach zbierania informacji, a nie w tym, jakoby takiej informacji w ogóle nie było na świecie. To łgarstwo statystycznej nauki zamierza profesor Benedykt Kouska przygwoździć i zdemaskować. Jak wiemy, to, żeby się profesor Kouska mógł narodzić, nie sprowadza się tylko do alternatywy „właściwe drzwi - drzwi niewłaściwe”. Nie podług jednej koincydencji trzeba by rachować szansę urodzin, ale podług wielu: tej, że pielęgniarkę skierowano do tego, a nie innego szpitala; tej, że uśmiech jej w cieniu, rzucanym przez kornet, przypominał z daleka uśmiech Mony Lizy; tej także, iż w Sarajewie został zastrzelony arcyksiążę Ferdynand, bo gdyby go nie zastrzelono, toby wojna nie wybuchła, a gdyby nie wybuchła, to panna ta nie zostałaby pielęgniarką, ponieważ zaś pochodziła z Ołomuńca, podczas kiedy chirurg - z Morawskiej Ostrawy, toby się raczej ani w szpitalu, ani gdzie indziej nigdy nie spotkali. Należy więc uwzględnić ogólną teorię balistyki strzelania do arcyksiążąt, ale ponieważ trafienie arcyksięcia było uwarunkowane ruchem jego samochodu, to i teorię kinematyki modeli samochodów z roku 1914 należałoby brać pod uwagę, jako też psychologię zamachowców, ponieważ nie każdy na miejscu owego Serba strzelałby do arcyksięcia, a jeśliby nawet strzelał, toby nie trafił, gdyby mu się ręce trzęsły ze zdenerwowania, więc to, że Serb miał pewną dłoń, oko i żadnych drżączek, też posiadło swój wkład w dystrybucję prawdopodobieństwa narodzin profesora Kouski. Nie wolno też pominąć ogólnej sytuacji politycznej Europy w lecie 1914. Zresztą małżeństwo nie doszło do skutku ani w tym roku, ani w 1915, gdy młoda para się na dobre poznała, bo chirurga odkomenderowano do twierdzy Przemyśl. Stamtąd miał jechać potem do Lwowa, gdzie mieszkało dziewczę Marika, które rodzice upatrzyli mu na żonę ze względu na zgodność interesów. Atoli wskutek ofensywy Samsonowa oraz ruchów południowego skrzydła wojsk rosyjskich, Przemyśl został oblężony i niebawem, zamiast do lwowskiej narzeczonej, chirurg udał się do niewoli rosyjskiej, kiedy twierdza padła. Otóż zapamiętał on pielęgniarkę lepiej od narzeczonej, ponieważ pielęgniarka nie tylko była przystojna, lecz śpiewała piosenkę „Mój ukochany, śpij na kwietnym łożu” znacznie ładniej niż Marika, która miała nie usuniętego polipa struny głosowej i przez to trwałą chrypkę. Miała ona wprawdzie poddać się zabiegowi usunięcia polipa w roku 1914, lecz otorinolaryngolog, który winien był polipa usunąć, przegrawszy w lwowskim kasynie dużo pieniędzy i nie mogąc spłacić honorowego długu (był oficerem), zamiast strzelić sobie w łeb, ukradł kasę pułkową i uciekł do Włoch; wypadek ów nadzwyczaj zraził Marikę do otorinolaryngologów, a zanim się zdecydowała na innego, stała się narzeczoną, jako narzeczona była zobowiązana śpiewać „Mój ukochany, śpij na kwietnym łożu”, i jej śpiew, a raczej wspomnienie tego ochrypłego i sapliwego głosu, kontrastując na niekorzyść narzeczonej z czystym timbrem praskiej pielęgniarki, spowodowało, że ta ostatnia wzięła górę w pamięci doktora-jeńca Kouski w niewoli nad obrazem narzeczonej. Tak iż powracając do Pragi w roku 1919, nawet nie myślał szukać swojej byłej narzeczonej, lecz od razu pojechał do domu, w którym pielęgniarka mieszkała jako panna na wydaniu. Pielęgniarka owa miała zresztą czterech rozmaitych absztyfikantów; wszyscy pragnęli ją poślubić, z Kouską zaś nie łączyło jej nic konkretnego oprócz odkrytek, które ten posyłał jej z niewoli, i odkrytki owe same w sobie, popaćkane stemplami cenzury wojskowej, nie mogły wzniecić w jej sercu szczególnie trwałych uczuć. Lecz jej pierwszym poważnym absztyfikantem był niejaki Hamuras, pilot, który nie latał, ponieważ wciąż mu się robiła przepuklina, gdy poruszał nogami orczyk samolotu, a to ponieważ orczyki w ówczesnych samolotach poruszały się ciężko, gdyż była to wszak bardzo prymitywna epoka lotnictwa; otóż Hamuras był operowany raz, ale bezskutecznie, bo się przepuklina powtórzyła, bo się lekarz operator pomylił co do szwów z ketgutu; a pielęgniarka wstydziła się wyjść za takiego lotnika, który zamiast latać, siedzi stale albo na izbie przyjęć w szpitalu, albo szuka w gazetowych ogłoszeniach, gdzie można dostać prawdziwie przedwojenny pas przepuklinowy, gdyż liczył Hamuras na to, że podobny pas umożliwi mu jednak latanie, wszelako wskutek wojny porządne pasy były nieosiągalne. Należy zważyć, że w tym miejscu „być lub nie być” profesora Kouski wiąże się z dziejami lotnictwa w ogóle, a modelami aeroplanów, jakich używała armia austrowęgierska, w szczególności. Konkretnie, na urodziny profesora Kouski pozytywnie wpłynął fakt, iż rząd Austro-Węgier nabył w roku 1911 licencje budowy samolotów „monoplan”, których orczyki chodziły nader ciężko, a które produkować miała wytwórnia w Wiener-Neustadt, co rzeczywiście zaszło. Otóż konkurowała w toku przetargów z tą wytwórnią i jej licencją (pochodząca z Ameryki od Farmana) firma francuska Antoinette i firma ta miała duże szansę, ponieważ generał-major Prchl, z C. K. Intendentury, przeważyłby szalę na rzecz modelu francuskiego, albowiem miał kochankę Francuzkę, która była guwernantką jego dzieci, i przez to sekretnie lubił wszystko, co francuskie, to zaś odmieniłoby rozkład szans, gdyż francuska maszyna była dwupłatem z odginanymi lotkami i sterowym upierzeniem o bardzo lekko chodzącym orczyku, więc orczyk ten nie sprawiłby znanych kłopotów Hamurasowi, przez co może pielęgniarka wyszłaby jednak za niego. Co prawda w tym biplanie ciężko chodził knypel, a Hamuras miał dość delikatne ramiona, cierpiał nawet na tak zwany „Schreibkrampf” i miał stąd trudności z podpisywaniem się, bo pełne jego nazwisko brzmiało Adolf Alfred von Messen - Weydeneck zu Oryola und Munnesacks, baron Hamuras. Tak więc nawet bez przepukliny mógł Hamuras w związku ze słabowitymi rękami stracić urok w oczach pielęgniarki. Lecz napatoczył się guwernantce pewien trzeciorzędny tenor z operetki, zrobił jej nadzwyczaj szybko dziecko, generał-pulkownik Prchl usunął ją ze swego domu, stracił serce dla wszystkiego, co francuskie, i armia została przy licencji Farmana, którą posiadała firma z Wiener-Neustadt. Owego tenora guwernantka poznała na Ringu, kiedy chodziła tam ze starszymi dziewczynkami generała Prchla, ponieważ najmłodsze miało koklusz, więc starano się zdrowe dzieci odseparować od chorego, i gdyby nie ten koklusz, zawleczony przez pewnego znajomego kucharki Prchlów, który woził kawę do palarni i zawsze przed południem wstępował do Prchlów, tj. do kucharki, nie byłoby choroby, wyprowadzania dzieci na Ring, poznania tenora, zdrady, a przez to jednak zwyciężyłby w przetargu Antoinette. Hamuras dostał jednak kosza, ożenił się z córką dostawcy dworu i miał z nią troje dzieci, w tym jedno bez przepukliny. Drugiemu konkurentowi pielęgniarki, kapitanowi Miśni, nic nie brakowało, poszedł na front włoski i dostał reumatyzmu (było to zimą, w Alpach). Co do przyczyny jego zgonu wersje są sprzeczne; kapitan brał parówki, granat kalibru 22 trafił w łaźnię parową, kapitan wyleciał z niej nagi prosto na śnieg, reumatyzm, mówią, odjęło mu, lecz dostał zapalenia płuc. Gdyby jednak profesor Fleming wynalazł był swoją penicylinę nie w roku 1940, ale w 1910 na przykład, to Miśnię by z zapalenia płuc wyciągnięto, wróciłby do Pragi, ponieważ miałby do tego prawo jako rekonwalescent, i szansę przybycia na świat profesora Kouski nadzwyczaj by przez to zmalały. A więc calendarium odkryć w dziedzinie leków przeciwbakteryjnych odegrało dużą rolę w powstaniu profesora B. Kouski. Trzeci konkurent był porządnym kupcem grosistą, lecz nie podobał się pannie; czwarty miał się z nią już na pewno ożenić, ale nie doszło do tego przezhalbę piwa. Ten ostatni absztyfikant miał ogromne długi i nadzieję spłacenia ich z posagu, a także niezwykle bogatą przeszłość. Rodzina wraz z panną i konkurentem udała się na loterię fantową Czerwonego Krzyża, że zaś na obiad były zrazy po węgiersku, ojciec panny cierpiał okrutne pragnienie, opuścił więc namiot, w którym przebywali pospołu, słuchając wojskowej orkiestry, i napił się piwa z beczki, przy czym spotkał szkolnego kolegę, który opuszczał właśnie tereny loterii fantowej, i gdyby nie piwo, na pewno by się nie zetknęli z ojcem panny; kolega ów znał, przez swoją szwagierkę, całą przeszłość konkurenta panny, i nie był od tego, żeby jej ojcu wszystko dokładnie opowiedzieć. Zdaje się, że jeszcze dodał to i owo od siebie, w każdym razie ojciec wrócił niezwykle wzburzony i narzeczeństwo, już prawie zawarte, rozleciało się bezpowrotnie. Gdyby atoli ojciec nie był jadł zrazów po węgiersku, nie odczuwałby pragnienia, nie wyszedłby na piwo, nie spotkałby kolegi ze szkół, nie dowiedziałby się o długach konkurenta, narzeczeństwo doszłoby do skutku, a iż byłoby to narzeczeństwo czasu wojny, ślub też by prędko nastąpił. Nadmiar papryki w zrazach z dnia 19 maja 1916 roku uratował tedy życie profesorowi B. Kousce. Co się tyczy chirurga Kouski, to w randze lekarza batalionowego powrócił z niewoli i ruszył w konkury. Złe języki doniosły mu o konkurentach, a zwłaszcza o śp. kapitanie Miśni, który miał ponoć z panną solenny romans, jakkolwiek jednocześnie odpowiadała na kartki jenieckiej poczty. Będąc z natury dość gwałtownym, chirurg Kouska gotował siędo zerwania już dokonanych zaręczyn, zwłaszcza iż otrzymał kilka listów, jakie panna pisała do Miśni (Bóg wie jak zawędrowały do rąk złośliwej osoby w Pradze), wraz z anonimem, wyjaśniającym, że służył pannie za piąte koło u wozu, to jest za żelazną rezerwę. Do zerwania zaręczyn nie doszło za sprawą rozmowy, jaką miał chirurg ze swoim dziadkiem, który był mu właściwie ojcem od dziecka, ponieważ jego rodzony ojciec jako utracjusz i szaławiła nie wychowywał go wcale. Dziadek był starcem przekonań niezwykle postępowych i uznał, że młodziutkiej dziewczynie łatwo zawrócić głowę, zwłaszcza kiedy zawracający nosi mundur i powołuje się na stale grożącą mu śmierć żołnierską. Kouska ożenił się więc z panną. Gdyby jednak miał dziadka innych przekonań albo gdyby liberał ów zmarł przed osiemdziesiątym rokiem życia, pewno by do ślubu nie doszło. Dziadek prowadził wszakże nader zdrowy tryb życia i systematycznie poddawał się kuracjom wodnym podług księdza Kneippa; to jednak, w jakim stopniu coranne lodowate tusze, przedłużając dziadkowi życie, zwiększyły szansę przyjścia na świat profesora B. Kouski, obliczyć się nie daje. Ojciec chirurga Kouski, apostoł mizoginizmu, z pewnością nie brałby zniesławionego dziewczęcia w obronę; nie miał jednak na syna żadnego wpływu od czasu, kiedy poznawszy pana Serge Mdivaniego, został jego sekretarzem, wyjechał z nim do Monte Carlo i wrócił, wierząc w system rozbicia ruletki, przekazany mu przez pewną hrabinę wdowę; dzięki temu systemowi stracił cały majątek, dostał się pod kuratelę i oddać musiał syna własnemu ojcu na wychowanie. Gdyby atoli ojciec chirurga nie uległ demonowi hazardu, to własny jego ojciec by się go nie wyrzekł, i znów nie doszłoby do powstania profesora Kouski. Czynnikiem, który przechylił szalę narodzin profesora, był właśnie pan Serge vel Sergiusz Mdivani. Mając dość swego majątku w Bośni, żony i teściowej, wziął Kouskę (ojca chirurga) - na sekretarza i wyjechał z nim do wód, ponieważ Kouska-ojciec znał języki i był światowcem, natomiast Mdivani wbrew nazwisku nie posiadał żadnego języka poza chorwackim. Lecz gdyby pan Mdivani był za młodu lepiej pilnowany przez swojego ojca, toby zamiast gzić się z pokojówkami, uczył się języków, nie potrzebowałby tłumaczy, nie wywiózłby ojca Kouski do wód, ten by nie wrócił z Monte Carlo jako szuler, a tym samym nie zostałby wyklęty i wyrzucony z domu przez swego ojca, który nie wziąwszy do siebie chirurga, jako dziecka, nie wpoiłby mu zasad, chirurg zerwałby z panną, i znów nie pojawiłby się na świecie profesor Benedykt Kouska. Otóż ojciec pana Mdivaniego nie miał głowy do pilnowania postępów w nauce swego synka, gdy ten miał się języków uczyć, ponieważ swoim wyglądem ów syn przypominał mu pewnego dostojnika kościelnego, co do którego pan Mdivani-senior żywił podejrzenia, iż to on jest prawdziwym ojcem małego Sergiuszka. Czując tedy podświadomą niechęć do Sergiuszka, zaniedbywał opiekę nad nim; wskutek tego Sergiusz nie wyuczył się, jak należało, języków.
Sprawa jego ojca rzeczywiście była powikłana, ponieważ nawet matka Sergiuszka nie miała pewności, czy był on synem jej męża, czy synem popa, nie wiedziała zaś na pewno, czyim był synem dlatego, ponieważ wierzyła w zapatrzenie. W zapatrzenie wierzyła, bo życiowym autorytetem była dla niej babka Cyganka; mówimy już, wypada zaznaczyć, o relacji między babką matki Sergiuszka Mdivaniego a szansami narodzin profesora Benedykta Kouski. Mdivani urodził się w 1861 roku; jego matka - w roku 1832; babka zaś Cyganka w 1798. Tak więc sprawy, które toczyły się na Bośni i Hercegowinie w latach końcowych osiemnastego wieku, czyli 130 lat przed narodzinami profesora Kouski, wywarły istotny wpływ na rozkład prawdopodobieństwa jego przyjścia na świat. Lecz babka Cyganka też nie pojawiła się na pustym miejscu. Nie chciała wyjść za prawosławnego Chorwata, tym bardziej że wówczas cała Jugosławia była wszak pod jarzmem tureckim, a małżeństwo z giaurem nie wróżyło jej nic dobrego. Lecz miała owa Cyganka wuja, który był od niej o wiele starszy, wojował jeszcze pod Napoleonem; podobno brał udział w odwrocie Wielkiej Armii spod Moskwy. W każdym razie z wojaczki pod cesarzem Francuzów wrócił do domu z przeświadczeniem o znikomości różnic międzywyznaniowych, boż się był napatrzył różności wojennych, nakłaniał tedy bratanicę, aby wyszła za Chorwata, bo choć to giaur, przecież dobry i miły chłopiec. Wydawszy się za Chorwata, babka od strony matki pana Mdivaniego zwiększyła tedy szansę urodzin profesora Kouski. Co do wuja, ów nie wojowałby pod Napoleonem, gdyby nie przebywał podczas kampanii włoskiej w regionie Apeninów, dokąd wysłał go jego gospodarz, hodowca owiec, z partią kożuchów. Został ogarnięty przez patrol konny gwardii cesarskiej i miał do wyboru pójść w rekruty lub być ciurą obozowym: wolał tedy nosić broń. Otóż gdyby gospodarz wuja-Cygana nie hodował owiec albo gdyby, hodując je, nie wyrabiał baranich kożuchów, na jakie był popyt w Italii, i gdyby nie wysłał tego wuja z kożuchami do Włoch, to by konny patrol cygańskiego wuja nie pochwycił, po czym, nie nawojowawszy się po Europie, ten wuj, pozostając przy konserwatywnych przekonaniach, nie namówiłby swej siostrzenicy, żeby wyszła za Chorwata. Przez to zaś matka Sergiuszka, nie mając babki Cyganki i nie wierząc przez to w zapatrzenie, nie uważałaby, że od samego przyglądania się temu, jak pop rozkłada ręce, basem śpiewając u ołtarza, można mieć syna - wykapanego popa, a mając zupełnie czyste sumienie, nie lękałaby się męża, obroniłaby się przed zarzutami zdrady małżeńskiej, mąż, nie dopatrując się już złego w wyglądzie Sergiuszka, pilnowałby jego nauk, Sergiusz wyuczyłby się języków, nie potrzebowałby nikogo jako tłumacza, przez co ojciec chirurga Kouski nie pojechałby z nim do wód, nie zostałby hazardzistą i utracjuszem, namawiałby syna chirurga, jako mizogin, by rzucił pannę za flirtacje z śp. kapitanem Miśnią, przez co znowu nie byłoby na świecie profesora B. Kouski. Lecz zważmy teraz, że dotąd rozpatrywaliśmy widmo probabilistyczne narodzin profesora Kouski przy założeniu, że oboje jego fakultatywni rodzice istnieli, a prawdopodobieństwo tych narodzin redukowaliśmy jedynie przezwprowadzenie bardzo drobnych, zupełnie wiarygodnych zmian zachowania ojca lub matki profesora Kouski, zmian wywołanych postępkami osób trzecich (generała Samsonowa, babki Cyganki, matki Mdivaniego, barona Hamurasa, guwernantki-Francuzki generał-majora Prchla, cesarza Franciszka Józefa, arcyksięcia Ferdynanda, braci Wright, chirurga od przepukliny barona, otorinolaryngologa Mariki itd.). Lecz przecież dokładnie tego samego typu rozważania można zastosować do szansy pojawienia się na świecie panny, co jako pielęgniarka wyszła za chirurga Kouskę, albo też do tego chirurga. Biliony, tryliony okoliczności musiały zajść, jak zaszły, po to, żeby panna ta na świat przyszła i żeby przyszedł na świat przyszły chirurg Kouska. I analogicznie niezliczone mrowie zajść warunkowało przyjście na świat ich rodziców, dziadków, pradziadków itd. Jest chyba rzeczą nie wymagającą argumentacji to, że gdyby np. nie przyszedł na świat krawiec Vlastimil Kouska, który urodził się w roku 1673, to tym samym nie mogłoby być ani jego syna, ani wnuka, ani prawnuka, więc i pradziadka chirurga Kouski, więc i jego, więc i profesora Benedykta. Ale rozumowanie analogiczne dotyczy też tych przodków rodu Kousków i rodu pielęgniarki, którzy w ogóle nie byli jeszcze ludźmi, ponieważ byli istotami pędzącymi czwororęki żywot nadrzewny w młodszym eolicie, kiedy pierwszy paleopithecus, dopadłszy jednego z tych czwororękich i zauważywszy, że ma do czynienia z czwororęką, posiadł ją pod drzewem eukaliptusowym, które rosło tam, gdzie dziś jest Mala Strana w Pradze. Wskutek zmieszania się chromosomów tego jurnego paleopiteka i tej czwororękiej praczłowiekini powstał ten typ mejozy i to sprzężenie genowych lokusów, które przenosząc się przez następnych 30 000 generacji wytworzyło właśnie na twarzy panny pielęgniarki ów uśmiech, podobny odrobinę do uśmiechu Mony Lizy z płótna Leonarda, który oczarował młodego chirurga Kouskę. Lecz ten eukaliptus mógł wszak rosnąć cztery metry dalej; wówczas czwororęką, uciekając przed goniącym ją paleopitekiem, nie przewróciłaby się, potknąwszy się o jego gruby korzeń, i tym samym, zdążywszy wleźć na drzewo, nie poczęłaby, agdyby nie poczęła, to potoczywszy się odrobinę inaczej, pochód Hannibala przez Alpy, wojny krzyżowe, wojna stuletnia, owładnięcie przez Turków Bośnią i Hercegowiną, wyprawa moskiewska Napoleona oraz kilkanaście trylionów podobnych zajść, uległszy minimalnym zmianom, doprowadziłyby do stanu, w którym żadną miarą nie mógłby już urodzić się sam profesor Benedykt Kouska, przez co widać, żedystrybucja szans jego egzystencji zawiera taką podklasę probabilizmów, w której mieści się rozkład wszystkich eukaliptusowych drzew, jakie rosły na miejscu dzisiejszej Pragi mniej więcej 349 000 lat temu. Otóż te eukaliptusy wyrosły tam, ponieważ, uciekając przed tygrysami szablastozębowymi, wielkie stada słabnących mamutów, co się były najadły eukaliptusowego kwiatu, mając od niego (ten kwiat silnie piecze podniebienie) zgagę, piły dużo wody z Wełtawy; a woda owa, mając podówczas własności czyszczące, spowodowała ich masowe wypróżnienia, dzięki którym zasadzeniu uległy ziarenka eukaliptusów tam, gdzie przedtem wcale ich nie bywało; lecz gdyby ta woda nie była zasiarczona dopływami górnego biegu ówczesnej Wełtawy, to mamuty, nie dostawszy od niej biegunki, nie spowodowałyby wyrośnięcia gaju eukaliptusowego na polach dzisiejszej Pragi, czwororęka nie przewróciłaby się, uciekając przed paleopitekiem i nie powstałby ten genowy lokus, który dał licom panny uśmiech Mony Lizy, co skusił młodego chirurga; a zatem, gdyby nie biegunka mamutów, profesor Benedykt Kouska też by na świat nie przyszedł. Lecz zważyć trzeba, że wody Wełtawy uległy zasiarczeniu około roku dwu i pół milionowego przed naszą erą, a to za sprawą przemieszczenia się głównej geosynkliny górotworu, jaki wydawał centrum Tatr; górotwór ów spowodował wyparcie siarkowych gazów z głębi margli dolnojurajskich dlatego, ponieważ w okolicy Alp Dynarskich doszło do trzęsienia ziemi, które spowodował meteor o masie rzędu miliona ton; meteor ów pochodził z roju Leonidów, i gdyby nie spadł w Alpach Dynarskich, lecz nieco dalej, toby się geosynklina nie wygięła, pokład siarkowy nie wydostałby się na powierzchnię, nie zasiarczyłby Wełtawy, ta nie spowodowałaby biegunki mamutów, przez co widać, że gdyby meteor nie upadł 2,5 miliona lat temu na Dynarskie Alpy, to by profesor Kouska też się nie mógł urodzić. Profesor Kouska zwraca uwagę na fałszywy wniosek, jaki niektórzy skłonni są wyciągać z jego wywodu. Ludzie tacy sądzą, że z wyłożonego wynika, jakoby cały Kosmos był czymś w rodzaju maszyny ustawionej tak i pracującej po to, żeby profesor Kouska mógł się urodzić. Jest to, naturalnie, zupełnym nonsensem. Przedstawmy sobie, że ktoś chce obliczyć szansę powstania Ziemi na miliard lat przed jej genezą. Nie będzie mógł przewidzieć dokładnie, jakiej postaci wir planetogenetyczny utworzy jądro przyszłej Ziemi; nie obliczy jej przyszłej masy ani jej składu chemicznego z porządną dokładnością. Niemniej przepowie, w oparciu o wiedzę astrofizyczną, znajomość teorii grawitacji i teorii budowy gwiazd, że Słońce będzie miało rodzinę planetarną i że tym samym będzie wśród innych planet okrążała je planeta numer trzy, licząc od środka systemu: i ta właśnie Planeta może być uznana za Ziemię, gdyby nawet wyglądała inaczej, niż to głosiła przepowiednia, ponieważ planeta o dziesięć bilionów ton od Ziemi cięższa albo mająca dwa małe Księżyce zamiast jednego - dużego, albo pokryta oceanami w wyższym procencie powierzchni, przecież dalej byłaby Ziemią. Natomiast profesor Kouska, przepowiedziany przez kogoś pół miliona lat przed naszą erą, gdyby urodził się jako dwunogi torbacz albo jako żółtoskóra kobieta, albo jako buddyjski mnich, najoczywiściej nie byłby już profesorem Kouską, jakkolwiek, być może, jeszcze byłby człowiekiem. Albowiem obiekty takie jak słońca, planety, chmury, kamienie nie są wcale unikalne; natomiast unikalne są wszystkie żywe organizmy. Każdy człowiek jest tedy jakby główną wygraną na loterii, i to na takiej, na której wygrywa jeden los na ich teragigamegamulticentyliony. Dlaczego atoli nie wyczuwamy na co dzień tej astronomicznie monstrualnej znikomości szans własnego i cudzego przyjścia na świat? Dlatego, odpowiada profesor Kouska, ponieważ nawet to, co najnieprawdopodobniej zachodzi, skoro zachodzi, to zachodzi! A także, ponieważ na zwyczajnej loterii widzimy mrowie losów pustych i ten jeden, który wygrywa; natomiast na egzystencjalnej loterii losów przegrywających nie widać. „Puste losy są na loterii bytu niewidzialne!” - tłumaczy profesor Kouska. Przegrana na tej loterii to wszak tyle, co nieurodzenie, a kto się nie urodził, tego nie ma ani troszeczkę. Teraz zacytujemy autora, który na str. 619. L t. „De impossibilitate vitae” powiada (wiersz 23 od góry): „Jedni ludzie przychodzą na świat, bo pochodzą ze związków małżeńskich, które rodziny ich po kądzieli i po mieczu od dawna sobie z góry planowały, tak że przyszły ojciec danej osoby i przyszła jej matka już będąc dziećmi zostali sobie przeznaczeni. Człowiek, co ujrzał światło dzienne jako dziecko takiego małżeństwa, może mieć wrażenie, iż prawdopodobieństwo jego egzystencji było znaczne, w przeciwieństwie do tego, kto się dowiaduje, że ojciec jego poznał jego matkę w toku wielkich migracji czasu wojennego, albo wręcz, iż poczęty został, ponieważ jakiś huzar napoleoński umykając spod Berezyny oprócz kubka z wodą zabrał napotkanemu na skraju wsi dziewczęciu jeszcze i wianek. Człowiekowi takiemu może się wydawać, że gdyby huzar bardziej się spieszył, czując na karku kozackie sotnie, lub gdyby jego matka nie szukała nie wiedzieć czego na skraju wsi, lecz jak Bóg przykazał siedziała w domu na zapiecku, to i jego by nie było na świecie, czyli że szansa jego egzystencji wisiała na włosku w przeciwieństwie do szansy tego, czyi rodzice byli sobie z góry przeznaczeni. Mniemania takie są mylne, ponieważ nie ma najmniejszego sensu uznawać, iż rachubę prawdopodobieństwa czyichkolwiek narodzin należy rozpoczynać, jako od punktu zerowego skali probabilistycznej, od przyjścia na świat przyszłego ojca i przyszłej matki danego osobnika. Jeśli mamy labirynt, złożony z tysiąca pokoi, połączonych tysiącem drzwi, to prawdopodobieństwo przejścia od początku do końca labiryntu wyznacza suma wszystkich wyborów we wszystkich kolejnych pokojach, przez które idzie szukający drogi, a nie pojedyncze prawdopodobieństwo trafienia we właściwe drzwi w jakimś jednym pokoju. Jeśli się zmyli drogę w pokoju numer sto, to się tak samo zabłądzi i nie wyjdzie na wolność, jak kiedy się zmyli drogę w pokoju pierwszym lub tysięcznym z kolei. I podobnie, nie ma powodu, dla jakiego należałoby uznać, że tylko moje narodziny podlegały prawom szansy, natomiast nie podlegały im narodziny mych rodziców, ich rodziców, dziadków, pradziadków, babek, prababek itd., aż do narodzin życia na Ziemi. Nie ma sensu mówić, że egzystencjalny fakt istnienia ludzkiej jednostki dla każdego konkretnego osobnika jest zjawiskiem bardzo mało prawdopodobnym. Bardzo, względem czego? Skąd należy zaczynać rachubę? Bez ustalenia punktu zerowego, czyli początku skali obliczeń, pomiar, a więc i estymacja probabilizmu, staje się pustym dźwiękiem. Z mojego rozumowania nie to wynika, jakoby moje przyjście na świat było zapewnione przedustawnie, jeszcze nim się Ziemia uformowała; wręcz przeciwnie, i wynika z niego to, że mogło mnie wcale nie być i nikt by tego nawet nie zauważył. Wszystko, cokolwiek statystyka ma do powiedzenia w sprawie prognozy indywidualnych narodzin, jest nonsensem. Albowiem uważa ona, że każdy człowiek, jakkolwiek mało prawdopodobny oddzielnie, jest przecież możliwy jako realizacja pewnych szans; tymczasem udowodniłem, że mając przed sobą dowolną jednostkę, na przykład piekarza Mucka, można powiedzieć, co następuje: cofając się w czas sprzed jego urodzin można odnajdywać takie momenty czasowe, iż przepowiednia, wypowiedziana z danego czasowego momentu, jakoby piekarz Mucek miał powstać, będzie prawdopodobieństwem dowolnie mało różniącym się od zera. Gdy moi rodzice znaleźli się w ślubnym łożu, szansę mojego przyjścia na świat wynosiły, dajmy na to, jeden do stu tysięcy (biorąc pod uwagę m. in. śmiertelność niemowląt, dość wysoką w czasie powojennym). Podczas oblężenia twierdzy Przemyśl szansę mych narodzin wynosiły tylko jeden do biliona; w roku 1900 - jeden do tryliona; w roku 1800 - jeden do kwadryliona i tak dalej. Obserwator, który obliczałby szansę mego narodzenia pod eukaliptusem, w czasie interglacjału na Malej Stranie, po migracji mamutów i ich rozstroju żołądkowym, ustaliłby szansę ujrzenia przeze mnie światła dziennego na jeden do centyliona. Wielkości rzędu giga pojawiają się, gdy cofnąć punkt estymacji o miliard lat, rzędu tera - gdy o trzy miliardy lat itd. Innymi słowy, zawsze można znaleźć taki punkt na osi czasowej, z którego ocena szans czyichś narodzin jest tak bardzo nieprawdopodobna, jak się tylko spodoba, czyli niemożliwa, ponieważ dowolnie mała różniące się od zera prawdopodobieństwo równa się dowolnie wielkiemu nieprawdopodobieństwu. Jeśli powiadamy to, nie głosimy jakoby ani nas, ani nikogo innego nie było na świecie. Na odwrót: ani w cudzy, ani we własny byt nie wątpimy. Powiadając powyższe, powtarzamy jedynie to, co głosi fizyka, albowiem to ze stanowiska fizyki, a nie zdrowego rozsądku na świecie nie ma ani jednego człowieka i nigdy żadnego nie było. A oto i dowód: fizyka uważa, że to, co jest jedną szansą na centylion, jest niemożliwe. To bowiem, co jest jedną szansą na centylion, przy założeniu, że oczekiwany wypadek należy do zbioru wypadków zachodzących co sekunda, w ogóle nie może być w Kosmosie oczekiwane. Ilość sekund, jakie upłyną między dzisiejszym dniem a końcem Wszechświata, jest mniejsza od centyliona. Gwiazdy wypromieniują swą energię dużo prędzej. A zatem czas trwania Kosmosu w obecnej postaci musi być krótszy niż czas niezbędny dla doczekania się tego, co zachodzi jeden raz na centylion sekund. Ze stanowiska fizyki czekać na zdarzenie tak mało prawdopodobne to tyle, co czekać na zdarzenie, które na pewno nie nastąpi. Zjawiska te zwie fizyka cudami termodynamicznymi. Należą do nich np. zamarznięcie wody w garnku, co stoi na ogniu, podniesienie się z podłogi kawałków rozbitej szklanki i ich połączenie się w całą szklankę itp Rachunek pokazuje, że takie »cuda« są przecież bardziej prawdopodobne, niż to, czego szansa równa się jeden do centyliona. Dodajmy teraz, że nasza rachuba uwzględniła dotąd tylko połowę estymacji, jako dane makroskopowe. Oprócz nich wyznaczają narodzenie konkretnej jednostki okoliczności mikroskopowe, tj. to, jaki plemnik połączy się z jakim jajeczkiem - u danej pary osób. Gdyby matka moja poczęła mnie w innym dniu i godzinie, niż to zaszło, to urodziłbym się nie ja, lecz ktoś inny, co widać stąd, że moja matka faktycznie poczęła w innym dniu i godzinie, mianowicie na rok przed mym urodzeniem, i urodziła wówczas dziewczynkę, moją siostrę, co do której raczej byłoby zbędne dowodzić, iż ona nie jest mną. Ta mikrostatystyka też musiałaby zostać uwzględniona w estymacji szans mego powstania, przy czym jej dołączenie do rachunku podnosi centyliony nieprawdopodobieństwa do miralionów. Tak tedy, ze stanowiska termodynamicznej fizyki, egzystencja każdego człowieka jest zjawiskiem kosmicznie niemożliwym, skoro tak nieprawdopodobnym, że nieprzewidywalnym. Fizyka może przepowiadać, kiedy już założy, że istnieją jacyś ludzie, iż ci ludzie będą rodzili innych ludzi, lecz co do tego, jakie konkretne jednostki będą rodzone, fizyka musi albo milczeć, albo popaść w zupełny absurd. A zatem albo fizyka się myli, głosząc uniwersalną ważność swej teorii prawdopodobieństwa, albo nie istnieją ludzie, a również psy, rekiny, mchy, porosty, tasiemce, nietoperze i widłaki, gdyż powiedziane ważne jest dla wszystkiego, co żyje. Ex physicali positione vita impossibilis est, quod erat demonstrandum”. Tymi słowy kończy się dzieło „De impossibilitate vitae”, stanowiące właściwie ogromne przygotowanie treści drugiego tomu dylogii. Autor ogłasza w nim daremność przewidywań przyszłości, opartych na probabilizmie. Pragnie wykazać, że historia nie zawiera żadnych innych faktów oprócz najzupełniej nieprawdopodobnych ze stanowiska probabilistycznego. Profesor Kouska stawia wyimaginowanego futurologa na progu XX wieku, obdarzywszy go całą wiedzą, jaka tylko była podówczas dostępna, by zadać owej postaci szereg pytań. Np.: „Czy uważasz za prawdopodobne, że niebawem odkryje się srebrzysty metal, podobny do ołowiu, zdolny zniszczyć życie na Ziemi, jeśli dwie półkule, sporządzone z tego metalu, zetknie się prostym ruchem rąk, aby uczyniło się z nich coś podobnego do dużej pomarańczy? Czy uważasz za możliwe, że ta oto stara bryczka, w którą imć pan Benz wprawił terkocący silnik półtorakonnej mocy, rozmnoży się niebawem tak, iż od duszących wyziewów i spalin motorowych będzie się w wielkich miastach dzień zamieniał w noc, a problem postawienia gdziekolwiek tego wehikułu, po zakończeniu przejażdżki, urośnie do głównego nieszczęścia najpotężniejszych metropolii? Czy uważasz za prawdopodobne, że dzięki zasadzie ogni sztucznych i kopniaków ludzie niebawem poczną spacerować po Księżycu, przy czym ich przechadzki w tej samej chwili będą mogły widzieć w domu setki milionów innych ludzi na Ziemi? Czy uważasz za możliwe, że niebawem da się sporządzić sztuczne ciała niebieskie zaopatrzone w urządzenia, dzięki którym da się z kosmicznej przestrzeni śledzić poruszenia każdego człowieka na polu czy na miejskiej ulicy? Czy sądzisz, że jest prawdopodobne zbudowanie maszyny, która będzie lepiej od ciebie grała w szachy, komponowała muzykę, przekładała z języka na język i wykonywała w ciągu kilku minut rachunki, jakich by nie wykonali do końca życia wszyscy rachmistrze, księgowi i buchalterzy świata razem wzięci? Czy uważasz za możliwe, że wnet powstaną w centrum Europy ogromne zakłady przemysłowe, w których będzie się paliło w piecach żywymi ludźmi, przy czym liczba tych nieszczęśników przekroczy miliony?” Jasne jest - głosi profesor Kouska - że w roku 1900 tylko wariat uznałby wszystkie takie zajścia za choć odrobinę wiarygodne. A przecież wszystko to się stało. Jeśli więc zaszły same rzeczy nieprawdopodobne, dlaczego właściwie nagle ten porządek miałby ulec radykalnej odmianie, tak, by odtąd spełniało się już tylko to, co uważamy za wiarygodne, prawdopodobne i możliwe? Przepowiadajcie przyszłość, jak sobie chcecie - zwraca się do futurologów - byleście tylko nie opierali swoich przepowiedni na rachubie maksymalnych szans... Imponujące dzieło profesora Kouski zasługuje niechybnie na uznanie. Jednakowoż uczony ten w poznawczym ferworze uległ pomyłce, którą wytknął mu profesor Bedrzich Vrchlicka w obszernym artykule krytycznym, jaki zamieściły „Zemledelske Nowiny”. Profesor Vrchlicka utrzymuje, że całe rozumowanie antyprobabilistyczne profesora Kouski opiera się na założeniu jednocześnie przemilczanym - i błędnym. Za fasadą rozumowania Kouski kryje się bowiem „metafizyczne zdumienie egzystencją”, które można by przyoblec w słowa: „Dlaczego istnieje właśnie teraz, właśnie w tym ciele, właśnie w takiej, a nie innej postaci? Dlaczego nie byłem żadnym z milionów ludzi, co istnieli dawniej, i nie będę żadnym z ludzi, jacy kiedykolwiek się urodzą?” Jeśli nawet założyć, iż pytanie takie ma jakiś sens, mówi profesor Vrchlicka, to nie ma on z fizyką nic wspólnego. Pozornie wydaje się, że ma i że można by je tak przeartykułować: „Każdy człowiek, jaki istniał, tj. żył dotąd, był cielesną realizacją pewnego wzoru, ułożonego z genów, czyli cegiełek dziedziczności. Można by w zasadzie wyrysować wszystkie te wzory zrealizowane do dnia dzisiejszego; będziemy wtedy stali naprzeciw olbrzymiej tablicy zapisanej szeregami genotypowych formuł: każda z nich dokładnie odpowiada pewnemu człowiekowi, jaki z niej powstał poprzez płodowy rozwój. Ciśnie się wtedy na usta pytanie: czym właściwie różni się ten genowy wzór na tablicy, który odpowiada mnie, mojemu ciału, od wszystkich innych wzorów, że wskutek owej różnicy ja właśnie jestem żywym jego wcieleniem w materię? To jest: jakie warunki fizyczne, jakie okoliczności materialne powinienem wziąć pod uwagę, aby dojść tej różnicy, aby zrozumieć, dlaczego o wszystkich formułach na tablicy mogę powiedzieć: »to chodzi o Innych Ludzi«, i tylko o jednej formule muszę rzec: »to chodzi o mnie, to JA JESTEM?«”. Nie ma mowy o tym - wyjaśnia profesor Vrchlicka - aby fizyka dzisiaj albo za wiek, albo za tysiąc lat mogła odpowiedzieć na tak sformułowane pytanie. Pytanie to w ogóle nic w fizyce nie znaczy, ponieważ fizyka nie jest sama osobą; więc, zajmując się badaniem czegokolwiek, np. ciał niebieskich albo ludzkich, fizyka nie robi żadnej różnicy między mną a tobą, tym i tamtym; to, iż mówię o sobie „ja”, a o drugim „on”, fizyka potrafi po swojemu wytłumaczyć (w oparciu o ogólną teorię automatów logicznych, teorię samoorganizujących się systemów itp.), lecz nie dostrzega ona właśnie egzystencjalnej dystynkcji pomiędzy „ja” i „on”. Owszem: fizyka potrafi wykryć unikalność pojedynczych ludzi, ponieważ każdy człowiek jest (jeśli zapomnieć o bliźniętach!) wcieleniem odmiennej formuły genów. Lecz profesorowi Kousce wcale nie o to chodzi, że każdy z nas jest trochę inaczej zbudowany, że ma indywidualność fizyczną iduchową. Metafizyczne zdumienie, tkwiące za rozumowaniem Kouski, nie zmniejszyłoby się ani o włos, gdyby wszyscy ludzie byli wcieleniem jednej i tej samej genowej formuły, gdyby ludzkość składała się niejako z samych idealnie podobnych bliźniaków. Gdyż w dalszym ciągu można by wówczas pytać o to, co sprawia, że „ja” nie jestem „kimś innym”, że nie urodziłem się w epoce Faraonów ani w Arktyce, lecz teraz, tutaj, i w dalszym ciągu nie można by uzyskać na pytanie takie żadnej odpowiedzi od fizyki. Te różnice, jakie zachodzą pomiędzy mną a innymi ludźmi, zaczynają się wszak dla mnie od tego, że jestem sobą, że nie mogę z siebie wyskoczyć ani zamienić się egzystencją z kimkolwiek i dopiero na dalszym planie dostrzegam różnice takie, iż mój wygląd, moje usposobienie jest odmienne, niż u wszystkich pozostałych żyjących (i zmarłych). Ta najważniejsza, pierwsza dla mnie różnica w ogóle dla fizyki nie istnieje i to już jest wszystko, co da się na ten temat powiedzieć. A więc nie powoduje ślepoty fizyków i fizyki - na ten problem - teoria prawdopodobieństwa. Wprowadzając kwestię oceny szans swego przyjścia na świat profesor Kouska siebie i czytelnika wyprowadził na manowce. Profesor Kouska sądzi, iż fizyka na pytanie „jakie warunki należało spełnić, abym ja, Kouska, urodził się?” - odpowiada słowami: „należało spełnić warunki nadzwyczaj nieprawdopodobne fizycznie!” Otóż to nie jest prawdą. Pytanie w istocie brzmi: „Jak widzę, jestem żywym człowiekiem, jednym z milionów ludzi. Chciałbym się dowiedzieć, czym to ja takim różnię się fizycznie od wszystkich innych ludzi, tych, co byli, co są i co będą, że nie byłem żadnym z nich ani żadnym nie jestem, lecz właśnie tylko siebie stanowię i o sobie mówię »Ja«?” Otóż fizyka nie odpowiada na to pytanie, powołując się na probabilizmy; oświadcza ona, że z jej stanowiska nie ma między pytającym a wszystkimi innymi ludźmi żadnej fizycznej różnicy. A zatem wywód Kouski nie dotyka ani nie narusza teorii prawdopodobieństwa: nie ma z nią bowiem nic wspólnego! Lektura tak sprzecznych poglądów dwu znakomitych myślicieli wprawiła niniejszego recenzenta w dogłębną konfuzję. Nie umie rozstrzygnąć dylematu i jedyną pewnością, jaką wyniósł z lektury dzieła profesora B. Kouski, jest sumienna wiedza o wszystkich zdarzeniach, jakie doprowadziły do powstania uczonego o tak interesującej rodzinnej biografii. Co do sedna sporu, wypada go przekazać bardziej kompetentnym rzeczoznawcom.