Powieść cofa się w autora, to jest z pozycji fikcyjnej rzeczywistości jedynej schodzi na pozycje powstawania tej fikcji. Tak dzieje się przynajmniej w czołówce europejskiej prozy. Fikcja zbrzydła pisarzom, bo stracili wiarę w jej konieczność, nadojadła im, stali się ateuszami własnej wszechmocy; już nie wierzą w to, że kiedy mówią „niech się stanie światło” - prawdziwa jasność oślepia czytelnika. To wszakże, że tak właśnie mówią, że mogą tak mówić, na pewno już fikcją nie jest. Powieść opisująca własne powstanie była tylko pierwszym krokiem odwrotu; teraz nie pisze się już utworu pokazującego, jak on powstaje, protokół konkretnej kreacji też nazbyt już ogranicza! Pisze się o tym, co by się mogło napisać... z wirujących w głowie wszechmożliwości wychwytuje się pojedyncze zarysy, i wędrówka pośród tych fragmentów, które zwykłymi tekstami nigdy się nie staną, jest aktualną linią oporu. Nie ostatnią, należy się obawiać, ponieważ rodzi się, w literatach, wrażenie, jakoby te odwroty kolejne miały kres, jakoby prowadziły drogą następujących po sobie uwstecznień tam, gdzie czuwa skryty, tajemniczy, „absolutny embrion” twórczości - wszelkiej, ów zarodek, z jakiego mogłyby się wylęgnąć te miriady dzieł, których się nie napisze. Lecz wyobrażenie tego embriona jest złudą, ponieważ nie ma Genesis bez świata tworzonego i nie ma literackiej kreacji bez kreowanej beletrystyki. „Pierwsze źródła” są tak niedostępne, że nie istnieją: cofać się ku nim to popadać w błąd regressus ad infinitum; można jeszcze napisać książkę o tym, jak się próbowało pisać książkę o tym, co się pragnęło napisać, itd. „Ty” Raymonda Seurat jest próbą wyjścia z impasu w innym kierunku, nie następnym manewrem odwrotowym, lecz ruchem naprzód; autor zawsze zwracał się dotąd do czytelnika, jednakowoż nie po to, żeby o nim mówić: Seurat to sobie właśnie postanowił. Powieść o czytelniku? Tak, o czytelniku, ale już nie powieść. Gdyż zwracać się do odbiorcy znaczyło to - opowiadać mu coś, mówić cokolwiek - jeśli nie o czymś (antypowieść!) - to jednak, zawsze, dla niego. A więc, tym samym - służyć. Seurat uznał, że już dosyć tych służb wiekowych: postanowił się zbuntować. Ambitny pomysł, ani słowa. Utwór-bunt przeciw relacji „śpiewak-słuchacz”, „narrator-czytelnik”? Rebelia? Wyzwanie? Lecz w imię czego? Wygląda to od razu na bezsens: nie chcesz, pisarzu, służyć opowiadając, więc musisz zamilknąć, a tym samym przestaniesz być pisarzem; wyjścia z alternatywy nie ma, jakąż kwadraturą koła jest tedy utwór Raymonda Seurat? Zdaje mi się, że dalsze uszczegółowienie swego zamysłu podpatrzył Seurat u de Sade'a. De Sade najpierw stwarzał zamknięty świat - swych zamków, pałaców, klasztorów - aby potem zatrzaśniętą w nich czeredę podzielić na katów i ofiary; unicestwiając ofiary w aktach męczarni, które dawały oprawcom rozkosz, ci ostatni rychło znajdowali się sami i aby iść dalej, musieli z kolei rozpocząć to samopożeranie się, które w epilogu daje hermetyczną samotność najżywotniejszego z katów - tego, który pożarł, pochłonął wszystkich, który zdradza wówczas, że jest nie tylko porte parole autora, ale samym autorem, samym uwięzionym w Bastylii markizem Alfonsem Donatem de Sade. On jeden pozostaje, bo on jeden nie jest wszak tworem fikcji. Otóż Seurat odwrócił niejako tę relację: oprócz autora jest na pewno, zawsze musi być ktoś niefikcyjny wobec utworu: czytelnik. Uczynił więc właśnie tego czytelnika - swoim bohaterem. Lecz to wszak nie czytelnik sam przemawia, wszelka oracja taka byłaby tylko mistyfikacją, podłożeniem; to autor mówi o czytelniku - wypowiadając służby. Chodzi o literaturę jako duchowy nierząd; i to tylko dlatego, ponieważ pisząc ją, trzeba służyć. Trzeba się przypodobać, umizgać, wykazywać się, demonstrować umięśnienie stylu, spowiadać, brać czytającego na powiernika, oddawać mu co się ma najlepszego, ubiegać się o jego zainteresowanie, przykuwać uwagę - jednym słowem, należy się mizdrzyć, dopraszać się łask, antyszambrować, sprzedawać się - obrzydliwość! Gdy wydawca jest sutenerem, literat - prostytutką, a czytelnik - klientem publicznego domu kultury, gdy ten stan rzeczy ulega uświadomieniu, dostarcza moralnej zgagi. Nie śmiać wszakże wypowiedzieć służb wprost, pisarze poczynają wykręcać się od nich: służą, ale pretensjonalnie; zamiast błaznująco rozbawiać - niezrozumiale nudzą; miast pokazywać rzeczy piękne - na złość czytelnikowi będą go raczyli ohydą; to jakby zbuntowany kucharz z rozmysłu zanieczyszczał potrawy idące na pański stół; jeśli państwu nie smakuje, niech nie jedzą! Jak gdyby dziewczyna uliczna, mając dość swojego procederu, lecz nie dość siły, by z nim zerwać, przestała zaczepiać gości, malować się, stroić, przymilnie uśmiechać; co z tego, kiedy dalej sterczy na rogu, gotowa pójść z klientem, nawet jeśli naburmuszona, ponura, zjadliwa: to nie prawdziwa rewolta, to sfingowany, połowiczny bunt, pełen zakłamania, samooszukaństwa, kto wie, czy nie gorszy od normalnej, solidnej prostytucji, bo w tej przynajmniej nie są zachowywane żadne pozory, w niej się nie udaje szlachetnej kondycji, nietykalności, znakomitej cnoty! A więc? Służby należy wymówić; potencjalnego klienta, który otwiera tom jak drzwi burdelu i wpycha się nachalnie do środka pewien, że go tu z uniżonością obsłużą, tego draba, tę kanalię trzeba sprać po gębie, obrzucić wyzwiskami i - spuścić ze schodów? O nie, to byłoby za dobre dla niego, za łatwe, za proste, wstałby, otarłby ślinę z twarzy, kurz z kapelusza i poszedłby do konkurencyjnego interesu. Należy go właśnie wciągnąć do środka i dać należyte wciery. Tylko wtedy dobrze sobie popamięta swój były romansik z literaturą, te bezustanne „Seitensprungi” od książki do książki. A więc „creve, canaille!”, jak powiada Raymond Seurat już na jednej z pierwszych stron „Toi”; zdychaj, kanalio, ale nie zdechnij aby przedwcześnie, musisz mieć dużo sił, bo musisz sporo przetrzymać; zapłacisz tu za swój snobistyczno-wyniosły promiskuityzm. Zabawne jako pomysł i, być może, nawet jako szansa powstania osobliwej książki - której jednak Raymond Seurat nie napisał. Nie pokonał dystansu między buntowniczym konceptem i artystycznie uwierzytelnioną kreacją; książka jego nie ma konstrukcji; wybitna jest przede wszystkim, niestety, nawet na dzisiejsze czasy fenomenalną niecenzuralnością słowa. Zapewne, werbalnej inwencji autorowi nie odmówimy; jego barok jest miejscami zmyślny. („Tak, pasimózgu, tak, wywłoko próchnicy wielozębnej, tak kandydacie na solidny rozkład, będziesz tu skołowany, bo potraktowany kołem, a jeśli myślisz, że to umizg karesy, zobaczysz, że cię wykończę. Niemiłe? Zapewne. Lecz niezbędne”. A więc zapowiadają tu nam tortury - malowane; to nastraja nieufnie. W swojej „Literaturze jako tauromachii” Michel Leiris celnie podkreślił doniosłość oporu, jaki winna pokonać literacka kreacja, żeby zyskała wagę czynu. Toteż Leiris poszedł na ryzyko autokompromitacji w swojej biografii - lecz wyzywanie czytelnika od ostatnich żadnym realnym ryzykiem nie jest, bo nieodparta staje się umowność inwektyw; głosząc bowiem, że nie będzie więcej służył i że już nie służy, Seurat przecież bawi nas - a więc odmową służb służy... Dokonał pierwszego kroku, lecz natychmiast ugrzązł. Czyżby zadanie, jakie sobie postawił, było nierozwiązalne? Co można tu było innego zrobić? Wystrychnąć czytelnika na dudka narracją wyprowadzającą go na dowolny manowiec? To już sto i tysiąc razy uczyniono. A przy tym najłatwiej jeszcze jest uznać zawsze, że ten wywichnięty, pomylony tekst nie stanowi umyślnego manewru, że to jest wynik nie perfidii, lecz niedołęstwa. Książkę-inwektywę skuteczną, jako autentyczną obrazę, jako zniewagę, obarczoną właściwym takiemu postępkowi ryzykiem, można napisać tylko z konkretnym, pojedynczym adresem: ale wtedy będzie to list. Usiłując znieważyć nas wszystkich, jako czytelników, pogrążyć tę właśnie rolę - odbiorcy literatury - Seurat nikogo nie dotknął, wykonał jedynie szereg akrobatycznych sztuczek językowych, które bardzo szybko przestają być nawet pocieszne. Kiedy się pisze - o wszystkich czy do wszystkich naraz - pisze się o nikim, do nikogo. Seurat przegrał, ponieważ jedyną prawdziwie konsekwentną formą pisarskiego powstania przeciw służbom, właściwym literaturze, jest milczenie; każdy inny rodzaj buntu to tylko małpi grymas. Pan Raymond Seurat napisze pewno następną książkę i nią już dokumentnie unicestwi tę pierwszą - chyba że będzie pod księgarniami policzkował swych czytelników. Gdyby do tego doszło, uszanuję konsekwencję postępowania, ale tylko ludzkiego, bo niewypału, jakim jest „Toi”, nic nie uratuje.
„BEING INC.”
Alistar Waynewright
(American Library)
Kiedy się angażuje służącego, w jego pobory wliczony jest - poza pracą - także szacunek, jaki sługa winien panu. Gdy się bierze adwokata, oprócz porad fachowych nabywa się poczucie bezpieczeństwa. Ten, kto kupuje miłość - a nie tylko ubiega się o nią - także oczekuje czułości i przywiązania. W koszt biletu lotniczego od dawna włączono uśmiechy i towarzyską jakby uprzejmość przystojnych stewardess. Ludzie skłonni są opłacać „private touch”, to poczucie rzekomej intymności opiekuńczej, życzliwego stosunku, które stanowi ważny składnik opakowania świadczonych usług w każdej dziedzinie życia. Lecz samo owo życie nie sprowadza się przecież do kontaktów ze służącymi, adwokatami, pracownikami hoteli, biur, linii lotniczych, sklepów. Przeciwnie: kontakty i stosunki, na jakich najbardziej nam zależy, znajdują się poza sferą płatnej usługi. Można sobie zamówić komputerowe pośrednictwo matrymonialne, ale nie można sobie zamówić wymarzonego zachowania żony czy męża po ślubie. Można kupić jacht, pałac, wyspę, gdy kto ma pieniądze, ale niepodobna nabyć upragnionych zdarzeń - w rodzaju: popisania się bohaterstwem lub inteligencją, ocalenia cudownej istoty ze śmiertelnego niebezpieczeństwa, wygrania wyścigów lub uzyskania wysokiego orderu. Nie da się też nabyć przychylności, sympatii spontanicznej, oddania innych; o tym, że właśnie tęsknota za taką bezinteresownością uczuć nęka potężnych władców i bogaczy, świadczą niezliczone opowieści; ten, kto może wszystko kupić lub wymusić, bo ma po temu środki, porzuca swe wyjątkowe stanowisko, w takich bajkach, aby w przebraniu - jak Harun al Raszyd, udający żebraka - szukać autentyczności ludzkiej, gdyż przywilej odgradza od niej nieprzenikliwym murem. A zatem dziedziną, która nie uległa jeszcze przerobieniu na towar, jest substancja codziennego żywota, intymna i oficjalna, prywatna, jak i publiczna - wskutek czego każdy jest narażony bezustannie na owe drobne klęski, ośmieszenia, zawody, animozje, na wzgardy, których nie da się odpłacić, na przypadkowość, jednym słowem, w obrębie osobistego losu: stan rzeczy nie do zniesienia, w najwyższym stopniu godny odmiany; a tę odmianę na lepsze ustanowi wielki przemysł życiowych usług. Społeczeństwo, w którym można zakupić - dzięki kampanii reklamowej - stanowisko prezydenta, stado białych słoni pomalowanych w kwiatki, tłum dziewcząt, hormonową młodość, stać na właściwe uporządkowanie kondycji człowieka. Nasuwające się od razu zastrzeżenie - że tak zakupione formy życia będąc nieautentycznymi, łatwo zdradzą swój fałsz w zestawieniu z dookolnym autentyzmem wydarzeń, zastrzeżenie to dyktuje naiwność, wyzbyta śladu imaginacji. Kiedy wszystkie dzieci poczynane są w kolbie, kiedy więc żaden akt płciowy nie ma naturalnego dawniej skutku jako poczęcia, znika różnica między normą i aberracją w seksie, skoro żadne cielesne zbliżenie nie służy niczemu poza rozkoszą. Tam zaś, gdzie każdy żywot znajduje się pod pieczołowitą kontrolą potężnych przedsiębiorstw usługowych, znika różnica między zajściami autentycznymi i tajnie zaaranżowanymi. Dystynkcja miedzy naturalnością i syntetyką przygód, sukcesów, klęsk przestaje istnieć, gdy nie można się już dowiedzieć, co zachodzi z czystego, a co - z opłaconego z góry przypadku. Tak przedstawia się z grubsza idea powieści A. Waynewrighta „Being Inc.”, to jest „Przedsiębiorstwo Byt”. Operacyjną zasadą tej korporacji jest działanie na odległość: jej siedziba nie może być nikomu znana; klienci kontaktują się z „Being Inc.” wyłącznie na drodze korespondencyjnej, ewentualnie przez telefon; ich zamówienia przyjmuje gigantyczny komputer; wykonanie uzależnia się od stanu konta, czyli należytej wysokości wpłat. Zdradę, przyjaźń, miłość, zemstę, szczęście własne i cudzy zły los można uzyskać także na raty, podług korzystnego systemu kredytowego. Los dzieci kształtują rodzice; lecz w dniu uzyskania pełnoletności każdy otrzymuje pocztą cennik, katalog usług oraz broszurę-instrukcję firmy. Broszura jest przystępnie, lecz rzeczowo napisanym traktatem światopoglądowym i socjotechnicznym, a nie zwykłym reklamowym drukiem. Jej klarowny, podniosły język głosi to, co niepodniośle można streścić podług następującej formuły: Wszyscy ludzie dążą do szczęścia, lecz w niejednaki sposób. Dla jednych szczęście - to górowanie nad innymi, to samodzielność, sytuacje stałych wyzwań, ryzyku i wielkiej gry. Dla innych - to podporządkowanie się, wiara w autorytet, brak wszelkiego zagrożenia, spokój, nawet lenistwo. Pierwsi lubią agresję przejawiać; drugim bywa milej, kiedy doznają jej właśnie. Gdyż wiele ludzi znajduje satysfakcję w stanie niespokojnego zmartwienia, co poznać po tym, że kiedy nie mają prawdziwych zmartwień, wymyślają sobie fikcyjne. Badania wykazały, że osób aktywnych i pasywnych jest zwykle tyle samo w społeczeństwie. Nieszczęściem dawnego społeczeństwa - głosi broszura - było wszakże to, że nie umiało ono wytworzyć harmonii pomiędzy przyrodzonymi skłonnościami i życiową drogą obywateli. Jakże często ślepy traf decydował o tym, kto ma zwyciężać, a kto - przegrywać, komu przypadnie rola Petroniusza, a komu - Prometeusza. Należy poważnie wątpić w to, jakoby Prometeusz nie spodziewał się sępa u swej wątroby. Jest raczej prawdopodobne, podług psychologii najnowszej, że on po to tylko skradł niebu ogień, żeby potem być dziobanym w wątrobę. Był masochistą; masochizm, podobnie, jak kolor oczu, jest cechą przyrodzoną; nie ma sensu się go wstydzić; należy go rzeczowo zastosować i wykorzystać dla społecznego dobra. Dawniej - wykłada uczenie tekst - ślepy los decydował o tym, kogo czekają przyjemności, a kogo prywacje; ludziom żyło się fatalnie, ponieważ temu, kto lubiąc bijać, jest bity, bywa tak samo nieprzyjemnie, jak temu, kto, łaknąc tęgiego lania, sam musi, zniewolony okolicznościami, lać innych. Zasady działania „Being Incorporated” nie pojawiły się na pustym miejscu: matrymonialne komputery od dawna już posługują się podobnymi regułami, kojarząc małżeństwa. „Being Inc.” gwarantuje każdemu klientowi aranżację żywota od uzyskania pełnoletniego wieku aż do śmierci, podług życzeń wyrażonych przezeń na załączonym formularzu. Firma pracuje w oparciu o najnowsze metody cybernetyczne, socjotechniczne i informatyczne. „Being Inc.” nie od razu wypełnia życzenia klientów, ponieważ ludzie często sami nie znają własnej natury i nie wiedzą, co dla nich dobre, a co złe. Każdego nowego klienta poddaje firma zdalnemu badaniu psychotechnicznemu; zespół ultraszybkich komputerów określa profil osobowościowy i wszystkie naturalne skłonności klienta. Dopiero po takiej diagnozie firma akceptuje zamówienia. Treści zamówień nie należy się wstydzić: pozostaje ona na zawsze tajemnicą firmową. Nie należy się też obawiać, że zamówienia mogą, przy ich realizacji, wyrządzić komuś krzywdę. W tym, aby do tego nie doszło, głowa elektronowa firmy. Oto pan Smith życzy sobie zostać srogim sędzią, ferującym wyroki śmierci; a więc będą stawali przed nim jako podsądni - ludzie, którzy zasługują tylko na karę główną. Pan Jones pragnąłby dzieci swe chłostać, odmawiać im wszelkiej przyjemności i do tego trwać w przeświadczeniu, że jest ojcem sprawiedliwym? Wiec będzie miał okrutne i złe dzieci, których karcenie zajmie mu pół życia. Firma spełnia wszystkie życzenia: czasem tylko trzeba czekać w kolejce, na przykład, kiedy się chce kogoś własnoręcznie zabić, gdyż amatorów takich jest dziwnie dużo. W różnych stanach rozmaicie zabija się ludzi skazanych na śmierć: w jednych się ich wiesza, w innych truje cyjanowodorem, w jeszcze innych - używa się do tego elektryczności. Ten, kto łaknie wieszania, dostanie się do stanu, w którym legalnym narzędziem egzekucji jest szubienica, i ani się obejrzy, jak zostanie czasowo katem. Projekt, umożliwiający klientom bezkarne mordowanie osób trzecich w szczerym polu, na łące, w zaciszu domowym, jeszcze nie został zatwierdzony ustawowo, lecz firma zmierza cierpliwie do urzeczywistnienia i tej innowacji. Biegłość firmy w aranżowaniu wypadków, udowodniona milionami syntetycznych karier, pokona trudności piętrzące się na drodze zamawianych mordów. Ot, skazaniec zauważy, że drzwi celi śmierci są otwarte, ucieknie, a pracownicy firmy, czuwając, tak ukształtują drogę jego ucieczki, że natknie się na klienta w najwłaściwszych dla obu warunkach. Będzie się na przykład starał ukryć w domu klienta, podczas gdy gospodarz będzie akurat zajęty ładowaniem myśliwskiej broni. Zresztą katalog możliwości, jaki opracowała firma, jest niewyczerpalny. ,,Being Inc.” to organizacja, jakiej nie znały dzieje. To dla niej niezbędne. Matrymonialny komputer łączył zaledwie dwie osoby i nie troszczył się o to, co z nimi będzie po zawarciu małżeństwa. „Being Incorporated” musi natomiast organizować olbrzymie ugrupowania zajść, wprowadzając w nie tysiące ludzi. Firma zastrzega się, że właściwe jej metody działania nie są wymienione w książeczce. Przykłady są czystymi fikcjami! Strategia aranżacji musi być absolutną tajemnicą, w przeciwnym wypadku klient nie może nigdy dojść tego, co mu się zdarza naturalnie, a co dzięki operacjom firmowych komputerów, czuwających niewidzialnie nad jego losem. „Being” posiada armię pracowników, występujących jako zwyczajni obywatele; jako szoferzy, rzeźnicy, lekarze, technicy, gospodynie domowe, niemowlęta, psy i kanarki. Pracownicy muszą być anonimowi. Pracownik, który raz zdradzi swe incognito, tj. wyjawi, że jest etatowym członkiem zespołu „Being Inc.”, nie tylko traci posadę, lecz jest ścigany przez firmę do grobu: znając jego upodobania, firma zaaranżuje mu życie tak, by przeklinał chwilę, w której dopuścił się haniebnego uczynku. Od kary za zdradę tajemnicy służbowej nie ma apelacji, ponieważ firma wcale nie głosi, jakoby powiedziane wyżej miało być pogróżką. Firma włącza bowiem sposoby realnego postępowania ze złymi pracownikami do swych sekretów produkcyjnych.
Rzeczywistość, ukazana w powieści, jest inna od tej, jaką maluje broszura reklamowa „Being Inc.” Reklamy milczą o tym, co najważniejsze. Zgodnie z ustawami przeciwkartelowymi nie wolno w USA monopolizować rynku, toteż „Being Inc.” nie jest jedynym aranżerem życia. Istnieją jej wielcy konkurenci, na przykład „Hedonistics” czy „Truelife Corporation”. I właśnie ta okoliczność prowadzi do zjawisk, jakich nigdy nie bywało w historii. Kiedy bowiem stykają się z sobą osoby będące klientami rozmaitych firm, realizacja zamówień każdej może napotkać nieprzewidziane trudności. Przejawiają się owe trudności jako tak zwany tajny parazytyzm, wiodący do zakamuflowanej eskalacji. Powiedzmy, że pan Smith chce błysnąć przed panią Brown, żoną znajomego, która mu się podoba, i wybiera pozycję „396 b” z cennika, to jest - ocalenie życia w katastrofie kolejowej. Z katastrofy mają wyjść oboje bez szwanku, ale pani Brown - tylko dzięki bohaterstwu Smitha. Firma musi tedy precyzyjnie zaaranżować wypadek kolejowy, a także przygotować całą sytuację, by nazwane osoby wskutek pozornej serii trafów jechały w tym samym przedziale; czujniki, znajdujące się w ścianach, podłodze i oparciach foteli wagonu kolejowego, dostarczając danych komputerowi, programującemu akcję, ukrytemu w toalecie, zadbają o to, by wypadek zaszedł dokładnie według planu. Musi on zajść tak, żeby Smith nie mógł nie uratować życia pani Brown. Żeby nie wiedzieć co robił, bok wywróconego wagonu rozpruje się dokładnie w tym miejscu, w którym siedzi pani Brown, przedział wypełni się duszącym dymem i aby wydostać się na zewnątrz, Smith będzie musiał najpierw wypchnąć przez powstały otwór kobietę. Tym samym uratuje ją od śmierci wskutek uduszenia. Operacja ta nie jest zbyt trudna. Przed kilkudziesięciu laty trzeba było armii komputerów i drugiej - specjalistów, żeby osadzić prom księżycowy w odlegości metrów od jego celu; obecnie jeden komputer, śledzący akcję dzięki zestrojowi czujników, bez kłopotu rozwiązuje postawione zadanie. Gdyby jednak „Hedonistics” bądź „Truelife Co.” przyjęły zamówienie od męża pani Brown, żądające, by Smith okazał się łotrem i tchórzem, dojdzie do nieprzewidzianych powikłań. Dzięki szpiegostwu przemysłowemu „Truelife” dowie się o planowanej przez „Being” operacji kolejowej: rzeczą najtańszą jest włączyć się do cudzego planu aranżerskiego: na tym właśnie polega „tajny parazytyzm”. „Truelife” wprowadzi w momencie katastrofy drobny czynnik odchylający, którego będzie dość, żeby Smith, wypychając przez dziurę panią Brown, posiniaczył ją, podarł jej suknię oraz złamał na dokładkę obie nogi. Jeśli „Being Inc.” dzięki swojemu kontrwywiadowi dowie się o tym pasożytniczym planie, podejmie środki zaradcze: i tak rozpocznie się proces operacyjnej eskalacji. W przewracającym się wagonie dojść musi do pojedynku dwu komputerów - tego „Being”, w toalecie, i tego „Truelife”, schowanego, być może pod podłogą wagonu. Za potencjalnym zbawcą kobiety i za nią, jako potencjalną ofiarą, stoją dwa molochy elektroniki i organizacji. Podczas wypadku wybuchnie - w ułamkach sekund - potworna bitwa komputerów; trudno pojąć, jak olbrzymie siły będą interweniować z jednej strony po to, by Smith pchał bohatersko i zbawiennie, i z drugiej, żeby tchórzliwie i depcząco. Wskutek wprowadzania coraz nowych posiłków to co miało być niewielkim popisem męstwa wobec kobiety, może się stać kataklizmem. Kroniki firm notują na przestrzeni dziewięciu lat dwie takie katastrofy, zwane eskarami (Eskalacje Aranżacji). Po tej ostatniej, która kosztowała zaangażowane strony 19 milionów dolarów, wydatkowanych w energii elektrycznej, parowej i wodnej w ciągu 37 sekund, doszło do ugody, mocą której ustalono górną granicę aranżacji. Nie może ona pochłonąć więcej niż 1012 dżulów na klientominutę; wyłączone są też z realizowania usług - wszystkie rodzaje energii atomowej.
Na takim tle toczy się właściwa akcja powieści. Nowy prezydent „Being Inc.”, młody Ed Hammer III, ma osobiście rozpatrzyć sprawę zamówienia, złożonego przez Mrs. Jessamyn Chest, ekscentryczną milionerkę, gdyż żądania jej, natury pozacennikowej i niezwykłej, wykraczają poza kompetencje wszystkich szczebli administracji firmowej. Jessamyn Chest łaknie pełnej autentyczności życia, oczyszczonego od wszelkich wtrętów aranżerskich; za spełnienie tych życzeń gotowa jest zapłacić każdą cenę. Ed Hammer, wbrew sugestiom doradców, propozycję przyjmuje; zadanie, które stawia przed swym sztabem - jak zaaranżować całkowity brak aranżacji - okazuje się trudniejsze od wszystkich dotąd pokonanych. Badania wykazują, że nic takiego, jak żywiołowa spontaniczność życia, od dawna już nie istnieje. Usunięcie przygotowań dowolnej aranżacji wykrywa jako warstwę głębszą - resztki innych, dawniejszych; zdarzeń o biegu nie wyreżyserowanym brak nawet w łonie „Being Inc.” Wyjawia się bowiem, że trzy konkurencyjne przedsiębiorstwa do końca się nawzajem zaaranżowały, to jest obsadziły swoimi zaufanymi - kluczowe stanowiska w administracji i radzie nadzorczej konkurenta. Odczuwając zagrożenie, wywołane takim odkryciem, Hammer zwraca się do prezesów obu pozostałych przedsiębiorstw, po czym dochodzi do tajnej narady, podczas której występują jako doradcy - specjaliści mający dostęp do głównych komputerów. Ta konfrontacja pozwala wreszcie ustalić stan rzeczy. Mało, że w roku 2041 na całym terytorium USA nikt już nie może zjeść kurczęcia, zakochać się, westchnąć, wypić whisky, nie wypić piwa, skinąć, mrugnąć, splunąć - bez wyższego planowania elektronicznego, które na lata z góry wytworzyło dysharmonię przedustanowioną. Nie zdając sobie z tego sprawy, w toku walki konkurencyjnej trzy miliardowe korporacje utworzyły Jednego w Trzech Osobach, Wszechmocnego Aranżera Losu. Programy komputerów są Księgą Przeznaczeń; zaaranżowane są partie polityczne, zaaranżowana jest meteorologia i nawet samo przyjście na świat Eda Hammera III też stanowiło rezultat określonych zamówień, które były skutkami innych zamówień z kolei. Nikt już nie może ani urodzić się, ani umrzeć spontanicznie; a także nikt już na własną rękę, sam, do końca niczego nie przeżywa, ponieważ każda jego myśl, każdy lęk, trud, ból - jest ogniwkiem algebraicznych kalkulacji komputerowych Puste już są pojęcia winy, kary, odpowiedzialności moralnej, dobra i zła, ponieważ pełna aranżacja żywota wyklucza pozagiełdowe walory. W komputerowym raju, sporządzonym dzięki stuprocentowemu wykorzystaniu wszystkich cech ludzkich i włączeniu ich w niezawodny system, brakowało tylko jednego - wiedzy jego mieszkańców o tym, iż jest tak właśnie. Toteż sama narada trzech prezydentów także została zaplanowana przez główny komputer, który - dostarczając im tej wiedzy - przedstawia się jako zelektryfikowane Drzewo Wiadomości. Co się teraz stanie? Czy doskonale zaaranżowany byt należy porzucić w nowej, następnej ucieczce z raju, aby „wszystko zacząć jeszcze raz od początku”? Czy też przyjąć go, zrzekłszy się raz na zawsze brzemienia odpowiedzialności? Książka nie odpowiada na to pytanie. Jest więc groteską metafizyczną, której fantastyczność posiada niejakie powiązania ze światem realnym. Gdy odrzucimy humorystyczną blagę i elefantiazę autorskiej wyobraźni, pozostanie problem manipulowania umysłami, i to takiego manipulowania, które nie koliduje z pełnią subiektywnego poczucia spontaniczności i swobody. Rzecz na pewno się nie ziści w formie ukazanej przez „Being Inc.”, lecz nie wiadomo, czy los oszczędzi naszym potomkom innych postaci tego zjawiska - być może mniej zabawnych w opisie, lecz kto wie, czy i mniej dręczących.