Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






Doskonała Próżnia 6 page

 


„DO YOURSELF A BOOK”

 

Napisanie historii wzejścia i upadku „Do yourself a book” byłoby rzeczą pouczającą. Ów nowotwór wy­dawniczego rynku stał się przedmiotem polemik tak zaciekłych, że przesłoniły samo zjawisko. Toteż przy­czyny, dla których przedsięwzięcie skrachowało, do dziś są niejasne. Nikt nie pokusił się o przeprowadze­nie badań opinii publicznej w tym względzie. Może i słusznie; może publiczność, która przesądziła o losie imprezy, sama nie wiedziała, co czyni. Wynalazek ten wisiał w powietrzu od dobrych dwu­dziestu lat i tylko dziwić się należy, że go wcześniej nie urzeczywistniono. Pamiętam pierwsze egzemplarze tego „budownictwa powieściowego”. Było to pudełko o kształcie sporej książki, zawierające instrukcję, spis oraz zestaw „elementów budowlanych”. Elementami były paski papieru niejednakowej szerokości, zadru­kowane fragmentami prozy. Każdy pasek miał na marginesie otworki, pomocne w introligatorce, oraz kilka cyfr, wytłoczonych różnymi kolorami. Ułożyw­szy wszystkie paski podług numeracji w kolorze „ba­zowym”, czarnym, zyskiwało się „tekst wyjściowy”, który składał się zwykle z dwóch co najmniej dzieł światowej beletrystyki, odpowiednio skróconych. Gdy­by zestaw miał służyć tylko takiej rekonstrukcji, był­by pozbawiony sensu i komercjalnego waloru. Tkwił on w możliwości tasowania elementów. Instrukcja po­dawała zwykle kilka przykładowych wariantów re­kombinacji i do nich się odnosiły kolorowe cyferki

na marginesach. Pomysł opatentował „Universal”, się­gając po książki, do których prawa autorskie już wy­gasły. Były to utwory klasyków, Balzaka, Tołstoja, Dostojewskiego, skracane odpowiednio przez anoni­mowy sztab wydawnictwa. Niechybnie wynalazcy adresowali ten melanż do pewnego rodzaju ludzi, któ­rym może sprawić uciechę deformowanie i wyinaczanie arcydzieł (a raczej ich prymitywnych wersji). Do­stajesz do ręki „Zbrodnię i karę”. „Wojnę i pokój” i możesz robić z postaciami, co zechcesz. Natasza może się puszczać przed ślubem i po nim, Swidrygajłow - ożenić się z siostrą Raskolnikowa. Ten ostatni - ujść sprawiedliwości i wyjechać z Sonią do Szwajcarii. Anna Karenina zdradzi męża nie z Wrońskim, lecz z lokajem itd. Krytyka jednogłośnie zaatakowała taki wandalizm: wydawca, jak mógł, bronił się, nawet dość zręcznie. Instrukcja, dołączona do zestawu, twierdziła, że tak można się nauczyć reguł komponowania materiału be­letrystycznego („doskonałe dla początkujących pisa­rzy!”), można też zestaw stosować jako projekcyjny tekst psychologiczny („powiedz mi, co zrobiłeś z »Anią z Zielonego Wzgórza«, a powiem ci, kim jesteś”), jed­nym słowem - i „trenażer” dla kandydatów litera­tury i zabawa dla każdego jej amatora. Nietrudno się było przekonać, że wydawcom patro­nowały mniej szlachetne intencje. „World Books” ostrzegały w instrukcji nabywcę przed stosowaniem kombinacji „niewłaściwych”. Chodziło o przestawienia ustępów tekstu, które nadawały przewrotny sens sce­nom pierwotnie jak śnieg białym: przez wtrącenie jednego zdania, niewinna rozmowa dwóch kobiet za­czynała sugerować afekty lesbijskie, można było do­prowadzić i do tego, żeby w zacnych rodzinach Dickensa uprawiano kazirodztwo - co komu dusza za­pragnie. „Ostrzeżenie” było, rozumie się, zachętą dzia­łania, sformułowaną tak, żeby nikt nie mógł oskarżyć wydawcy o obrazę przystojności. No, bo skoro zapowiadał w instrukcji, że tego robić nie należy. Rozwścieczony bezsilnością (pod względem praw­nym rzecz była nie do zaatakowania, wydawcy się o to postarali), znany krytyk Ralph Summers pisał wtedy: „A więc współczesna pornografia już nie wystarczy. Trzeba analogicznie zohydzić wszystko, co dawniej po­wstało, nie tylko wyzbyte brudnych intencji, lecz wła­śnie im oponujące. Ta nędzna namiastka Czarnej Mszy, którą każdy może uprawiać w domowym ustroniu za cztery dolary na bezbronnym ciele pomordowanych klasyków, jest prawdziwą hańbą”. Niebawem okazało się, że Summersprzesadził w swoim kassandrycznym wystąpieniu: interes wcale nie prosperował tak dobrze, jak tegooczekiwali wy­dawcy. Sporządzono wnet nowy wariant „budownic­twa”, tom złożony z samych pustych kart, wktórym od ręki można było układać paski z tekstami, ponie­waż tak one, jak stronice tomu, powleczone były monomolekularną folią magnetyczną. Dzięki temu upro­ściła się znacznie robota „introligatorska”. Lecz innowacja ta również nie chwyciła. Czyżby, jak przypu­szczali poniektórzy (bardzo już rzadcy dzisiaj) idealiści, publiczność odmawiała udziału w „znęcaniu się nad arcydziełami”? Doszukiwanie się postawy tak szlachetnej mam, niestety, za nieuprawnione. Cichym za­łożeniem wydawców była nadzieja, że sporo osób zagustuje w nowej grze: na te ich myśli naprowadzają np. takie ustępy „instrukcji”: „»Do yourself abook« pozwala Ci zdobyć taką samą władzę nad losami ludzkimi, podobną do boskiej, jaka dotąd była przywile­jem tylko największych geniuszów świata!” Co Ralph Summers w jednym ze swych napastliwych artyku­łów wykładał: „Możesz od ręki poniżyć każdą wznio­słość, zapaskudzić wszystko, co czyste, przy czym twej robocie będzie towarzyszyła przyjemna świadomość, że nie musisz już wysłuchiwać tego, co jakiś Tołstoj, jakiś Balzak miał do powiedzenia, bo możesz się w tym szarogęsić, jak tylko zechcesz!” Ale cóż - tych kandydatów „zanieczyścicieli” było jakoś osobliwie mało. Summers przewidywał roz­kwit „nowego sadyzmu, przejawiającego się jako agre­sja wobec trwałych wartości kultury”, a tymczasem „Do yourself a book” ledwo się chciały sprzedawać. Przyjemnie byłoby wierzyć, że publicznością powodo­wała „ta naturalna szczypta rozsądku i prawości, któ­rą drgawki subkulturowe skutecznie nam przesłoniły” (L. Evans w „Christian Science Monitor”). Piszący te słowa nie podziela - chociaż chciałby! - opinii Evansa. Cóż się więc stało? Rzecz o wiele prostsza, jak wol­no przypuszczać. Dla Summersa, Evansa, dla mnie, dla kilkuset krytyków, pochowanych po kwartalni­kach uniwersyteckich, i jeszcze dla dalszych kilku tysięcy jajogłowych w całym kraju - Swidrygajłow, Wroński, Sonia Marmeladow czy też - Vautrin, Ania z Zielonego Wzgórza, Rastignac - to postaci doskonale znane, bliskie, nieraz wręcz bardziej plastyczne od wielu realnych znajomości. Dla szerokiej publicz­ności to puste brzmienia, nazwiska bez treści, więc dla Summersa, Evansa, dla mnie połączenie Swidrygajłowa z Nataszą byłoby rzeczą horrendalną, ale dla publiczności to akurat tyle, co związek pana X z pa­nią Ypsylon. Nie mając dla tej szerokiej publiczności waloru utrwalonych symboli - czy to szlachetności uczuć, czy rozpustnego zła - postaci takie nie zapra­szały ani do przewrotnej, ani do żadnej innej zabawy. Były po prostu doskonale neutralne. Nikogo nie ob­chodziły. Otóż wydawcy, jakkolwiek cyniczni, tego właśnie się nie domyślili, bo nie orientują się na­prawdę w rynkowej sytuacji literatury. Jeżeli ktoś dopatruje się ogromnego waloru w pewnej książce, wówczas użycie tej książki jako słomianki do wycie­rania butów wyda mu się nie tylko wandalizmem, ale i aktem „Czarnej Mszy” - co właśnie myślał sobie Summers, bo tak przecież pisał. Lecz zobojętnienie na takie wartości kultury zaszło w naszym świecie znacznie dalej, niż to sobie wysta­wili autorzy imprezy. Nikt się nie chciał bawić w „Do yourself a book” nie dlatego, że powstrzymywał się szlachetnie od znieprawiania cenności, ale po prostu dlatego, ponieważ między książką czwartorzędnego pismaka a epiką Tołstoja nie widział żadnej różnicy. Jedna pozostawiała go tak samo obojętnym, jak druga. Jeśli nawet tkwiła w publiczce „chęć deptania”, to - z jej stanowiska - „nie było do deptania nic intere­sującego”. Czy Wydawcy pojęli tę szczególną lekcję? W pew­nym sensie tak. Nie sądzę, żeby sobie uświadomili stan rzeczy podług powyższych słów, ale - wiedzeni instynktem, nosem, wyczuciem - przecież zaczęli do­starczać na rynek warianty „budownictwa”, które już lepiej szły, ponieważ pozwalały po prostu sporządzać czysto pornograficzne i obsceniczne składanki. Niedo­bitki pięknoduchów odetchnęły z ulgą, że przynaj­mniej czcigodne zwłoki arcydzieł pozostawiono wre­szcie w spokoju. Zarazem problem przestał ich intere­sować i znikły ze szpalt elitarnych kwartalników lite­rackich artykuły, w których szaty rozdzierano i gło­wy (jajowate) popiołem posypywano. Gdyż to, co się dzieje w nieelitarnych kręgach czytelnictwa, nic, ale to zupełnie nic Olimpu sztuk i jego Zeusów nie ob­chodzi. Olimp przebudził się potem raz jeszcze, kiedy to Bernard de la Taille, zbudowawszy z przetłumaczo­nego na francuski zestawu „The Big Party” - po­wieść, otrzymał za nią „Prix Femina”. Doprowadziło to zresztą do skandalu, ponieważ zmyślny Francuz nie powiadomił jury o tym, że jego powieść nie jest całkowicie oryginalna, lecz stanowi wynik składanki. Powieść de la Taille („Wojna po ciemku”) nie jest zresztą pozbawiona wartości; lecz budowa jej wyma­gała tak uzdolnień, jak zainteresowań, których nor­malnie nabywcy zestawów „Do yourself a book” nie przejawiają. Odosobniony ten wypadek nie odmienił niczego; od początku było jasne, że impreza oscyluje między głupią farsą a pornografią komercjalną. Ma­jątku na „Do yourself a book” nikt nie zbił. Pięknoduchów, przyuczonych do mirumalizmu, raduje dziś to, że figury z brukowych romansów nie wkraczają już na parkiety tołstojowskich salonów, a szlachetne dziewice, w rodzaju siostry Raskolnikowa, nie muszą się już puszczać z oprychami i zwyrodnialcami. W Anglii wegetuje jeszcze farsowa wersja „Do your­self a book”; wydaje się tam zestawy, pozwalające budować króciutkie teksty według reguły „pure non-sense”; domorosły literat cieszy się tym, że w jego mikronowelce wlewają do butelki całe towarzystwo zamiast soku, że sir Galahad ucina romans z własnym koniem, że podczas mszy kapłan puszcza kolejki elek­tryczne na ołtarzu itp. Widać bawi to Anglików, skoro niektóre dzienniki umieszczają nawet stały kącik ta­kich elukubracji. Na kontynencie jednak „Do your­self a book” praktycznie przestały się pojawiać. Mo­żemy zacytować przypuszczenie pewnego krytyka szwajcarskiego, który inaczej niż my wyłożył klęskę tego interesu. „Publiczność - powiedział - jest już zbyt rozleniwiona, żeby jej się chciało własnoręcznie nawet zgwałcić kogoś, rozbierać lub męczyć. To wszy­stko robią teraz za nią fachowcy. »Do yourself a book« zrobiłyby, być może, karierę, gdyby powstały 60 lat temu. Narodziwszy się zbyt późno, zmarł w połogu”. Cóż można dodać do tej konstatacji - oprócz ciężkiego westchnienia?



 


„ODYS Z ITAKI”

Kuno Mlatje

 

Autor jest Amerykaninem; pełne nazwisko bohatera powieści brzmi Homer Maria Odys; Itaka, w której przyszedł na świat, to czterotysięczna mieścina w sta­nie Maasachusetts. Niemniej idzie o wyprawę Odysa z Itaki, nie pozbawioną głębszych sensów i przez to nawiązującą do czcigodnego prawzoru. Co prawda po­czątek nie zdaje się tego zapowiadać. Homer M. Odys staje przed sądem oskarżony o podpalenie auta, nale­żącego do profesora E. G. Hutchinsona z Fundacji Rockefellera. Przyczyny, dla jakich musiał podpa­lić auto, wyjawi tylko pod warunkiem, że profesor osobiście stawi się na sali sądowej. Gdy to się dzieje, Odys, mając jakoby szepnąć profesorowi coś niezmier­nie ważnego, gryzie go w ucho. Wybucha awantura; obrońca z urzędu domaga się badania psychiatrycz­nego, sędzia waha się, Odys zaś, z ławy oskarżonych, wygłasza przemowę, tłumacząc, że celował myślą w Herostratesa, bo auta są świątyniami naszych cza­sów, a profesora ugryzł w ucho, bo tak uczynił Stawrogin i stał się przez to sławny. Jemu też jest nie­zbędny rozgłos, a to dla pieniędzy, które z sobą niesie: pozwolą mu sfinansować plan, ukuty dla dobra ludzkości. W tym miejscu sędzia przerywa mu orację. Odys zostaje skazany na dwa miesiące więzienia za zniszcze­nie auta i na dalsze dwa miesiące za obrazę sądu. Oczekuje go też cywilne powództwo ze strony Hutchinsona, któremu uszkodził małżowinę. Udaje się przecież Odysowi wręczyć swoją broszurę reporterom są­dowym. Tym sposobem dopnie swego: prasa będzie o nim pisała. Idee, jakie Homer M.Odys zawarł w broszurze „Wyprawa po runo ducha”, są dość proste. Postęp za­wdzięcza ludzkość geniuszom. Postęp myśli przede wszystkim, ponieważ pospólnie można wpaść na spo­sób ciosania krzemieni, ale nie można wynaleźć zespo­łowo zera. Ten, kto je wymyślił, był pierwszym ge­niuszem dziejów. „Czy podobna, aby zero wymyśliły cztery osoby wspólnie, każda po jednej ćwiartce?” -pyta z właściwym sobie sarkazmem Homer Odys. Ludzkość nie ma zwyczaju czułego obchodzenia się z geniuszami. „To be a genius is a very bad business indeed!”-powiada Odys swą koszmarną angielszczy­zną. Geniuszom powodzi się kiepsko. Nie wszystkim jednakowo; a to, ponieważ geniusze nie są sobie rów­ni. Odys postuluje taką ich klasyfikację. Najpierw idągeniusze mierni i zwyczajni, czyli trzeciej klasy, co nie potrafią wybiegać zbytnio myślą poza horyzont swego czasu. Tym stosunkowo najmniej zagraża, by­wają często rozpoznani i dochodzą nawet pieniędzy i sławy. Geniusze drugiej klasy są już dla współcze­snych zbyt trudni. Przez to gorzej się im powodzi. W starożytności podlegali przeważnie kamienowaniu, w wiekach średnich - całopaleniu, później, w związ­ku z przejściowym złagodzeniem obyczajów, zezwala­no im już umierać naturalną śmiercią głodową, a cza­sem nawet żywiono ich na koszt ogółu w domach obłąkanych. Niektórym spośród nich podawały miejscowe władze truciznę; wielu poszło na zesłania, przy czym władze duchowne i świeckie walnie współzawodni­czyły o palmę pierwszeństwa w ,,geniocydzie”, jak na­zywa Odys bogate formy gubienia geniuszów. Niemniej, w końcu geniuszów II klasy czeka rozpoznanie, jako zwycięstwo za grobem. W ramach rekompensaty imionami ich nazywa się biblioteki i publiczne place, stawia się im fontanny lub pomniki, a historycy wylewają powściągliwie łzy nad takimi lapsusami przeszłości. Ponadto -twierdzi Odys -istnieją, gdyż muszą istnieć, geniusze najwyższej kategorii. Tych po­średnich wykrywa albo następna generacja, albo jed­na zpóźniejszych; geniuszów pierwszej klasy nie zna nigdy - nikt, ani za życia, ani po śmierci. Są to bo­wiem twórcy prawd tak niesłychanych, dostarczyciele propozycji równie przewrotowych, że na nich abso­lutnie nikt wyznać się nie umie. Toteż trwałe zapozna­nie stanowi normalny los Geniuszów Ekstraklasy. Zresztą i słabszych duchem ich kolegów wykrywa się zwykle na skutek czystego przypadku. Ot, w zabazgranych papierach, którymi handlarki na targowisku owi­jają śledzie, odczytuje się jakieś teorematy, poematy, a gdy raz pójdą do druku, po chwili ogólnego entuzja­zmu wszystko toczy się starą koleją. Taki stan rzeczy nie powinien dłużej trwać. Chodzi wszak o niepowe­towane straty cywilizacji. Należy stworzyć Towarzy­stwo Opieki nad Geniuszami Pierwszej Klasy i wyło­nić z niego Grupę Eksploracyjną, która podejmie trud planowanych poszukiwań. Homer M. Odys ułożył już cały statut Towarzystwa, a także projekt „Wyprawy po Runo Ducha”. Rozesłał te pisma licznym towarzy­stwom naukowym i dobroczynnym fundacjom, do­magając się kredytów. Gdy te starania nie dały wyniku, wydał własnym sumptem broszurę, której pierwszy egzemplarz z de­dykacją przesłał profesorowi Evelynowi G. Hutchinsowi z Rady Naukowej Fundacji Rockefellera. Nie udzieliwszy mu odpowiedzi, stał się prof. Hutchinson win­nym wobec ludzkości. Okazał tępotę, czyli brak kom­petencji do piastowania zajmowanego stanowiska: za to uroszczenie należało go ukarać, co też Odys uczy­nił. Jeszcze podczas odsiadywania kary otrzymuje Odys pierwsze datki. Otwiera konto „Wyprawy po Runo Ducha”, a gdy opuszcza więzienie, przyzwoity fundusik, w wysokości 26 528 dolarów, pozwala mu rozpocząć działalność organizacyjną. Odys werbuje ochot­ników umieszczanymi w prasie ogłoszeniami; na pierwszym zebraniu amatorów-zapaleńców wygłasza do nich przemowę i wręcza im nową broszurę, zawie­rającą instrukcję eksploracyjną. Muszą przecież wie­dzieć, gdzie, jak i czego właściwie winni szukać. Wy­prawa będzie miała charakter ideowy, gdyż - Odys tego nie kryje - pieniędzy jest mało, a trud czeka ogromny. Spiritus flat, ubi vult, toteż geniusze nawet ekstra­klasy mogą się rodzić wśród małych ludów, stanowią­cych egzotyczną peryferię świata. Geniusz nie przed­stawia się ludzkości osobiście i bezpośrednio, wycho­dząc na ulicę i biorąc przechodniów za togę lub za gu­zik. Geniusz działa przez odpowiednich fachowców. Ci powinni go rozpoznać, uszanować i rozwinąć jego myśl, więc niejako rozhuśtać rodaka tak, aby się stał sercem dzwonu, bijącego ludzkości początek nowej epoki. Jak zwykle to, co powinno być, wcale nie za­chodzi. Specjaliści sądzą na ogół, że zjedli wszystkie rozumy; gotowi uczyć innych, sami uczyć się od ni­kogo nie chcą. Tylko gdy ich jest niewymownie dużo, trafi się, jak zwykle w ciżbie, dwóch, a to i trzech oso­bników roztropnych. Toteż w małym kraju geniusz zyska odzew, jak dziad gadający do obrazu. Natomiast w krajach wielkich szansa rozpoznania geniusza jest większa. Dlatego wyprawy ruszą do mniejszych ludów i do miast głuchej prowincji globu. Tam, kto wie, uda się odnaleźć może nawet nie rozpoznanych jeszcze drugoklasistów genialności. Przykład Bskovića z Jugo­sławii jest znamienny: uległ on nieprawdziwemu roz­poznaniu, bo zauważono to, co pisał i myślał przed wiekami, kiedy coś podobnego zaczęto myśleć i pisać obecnie. Na takich pseudoodkryciach Odysowi nie za­leży. Poszukiwania winny objąć wszystkie biblioteki świa­ta, z ich działami rzadkich druków i rękopisów, zwła­szcza zaś ich podziemia piwniczne, do których spycha się wszelki papierowy balast. Nie trzeba jednak liczyć tam zbytnio na sukces. Na mapie, którą zawiesił Odys w swym gabinecie, czerwonymi kółkami zaznaczone są w pierwszej kolejności - sanatoria psychiatryczne. Także po kanalizacyjnych wykopaliskach i dołach kloacznych zeszłowiecznych domów wariatów wiele sobie Odys obiecuje. Trzeba też przekopać śmietniska w po­bliżu starych więzień, przetrząsnąć zbiornice z odpad­kami, jako też innymi nieczystościami, spenetrować składy makulatury, wypada też uważnie zbadać wy­sypiska odchodów, głównie - ich skamielinę, ponie­waż tam właśnie trafia wszystko, czym ludzkość wzgardziła i co wymiotła poza nawias egzystencji. Tak tedy dzielni heroje Odysa muszą ruszyć po Runo Du­cha pełni samozaparcia, z kilofem, majzlem, łomem, ślepą latarką i sznurową drabinką, mając też na pod­orędziu geologiczne młotki, maski gazowe, sitka i lupy. Poszukiwania skarbów, znacznie cenniejszych od zło­ta i brylantów, będą się toczyć w spetryfikowanym ekskremencie, w zawalonych studniach, w byłych lo­chach wszelkich inkwizycji, w grodach opustoszałych, przy czym koordynatorem tych światowych prac pozostanie Homer M. Odys w swojej Kwaterze Głównej. Za wskazówki, za drżącą igiełkę kompasu należy mieć wszelkie echa płotek i gadek o zupełnie wyjątkowych kretynach i pomyleńcach, o maniakalnych, namolnych dziwakach, upartych tumanach i idiotach, ponieważ, określając takimi nazwami genialność, ludzkość reagu­je na nią wedle przyrodzonych możliwości. Odys, urządziwszy kilka dalszych skandali, dzięki którym gromadzi pięć nowych wyroków i dalszych 16 741 dolarów, udaje się, po odsiedzeniu dwu lat wię­zienia, na południe. Płynie na Majorkę, gdzie będzie miał Kwaterą Główną, ponieważ panuje tam miły kli­mat, a zdrowie jego poważnie nadwątliły pobyty w więzieniach. Nie ukrywa wcale tego, że rad by po­łączyć interes publiczny z prywatnym. Zresztą, skoro podług jego teorii można oczekiwać pojawiania się geniuszów I klasy wszędzie, to niby czemu miałoby ich nie być na Majorce? Żywot Odysowych herosów obfituje w niezwykłe przygody, wypełniające znaczną część powieści. Odys przeżywa niejedno gorzkie rozczarowanie, np. kiedy się dowiaduje, że trzech jego najulubieńszych eksplo­ratorów, działających w regionie śródziemnomorskim, to agenci CIA, która wykorzystała wyprawę po Runo Ducha dla własnych celów. To znów inny poszukiwacz, który przywozi na Majorkę niesłychanie cenny doku­ment z XVII wieku - pracę mameluka Kardyocha o parageometrycznej strukturze Bytu - okazuje się fałszerzem. Pracy tej sam jest autorem, a nie mogąc jej nigdzie opublikować, wkradł się w szeregi wypra­wy, aby tym sposobem, korzystając z Odysowego fun­duszu, nadać rozgłos swemu konceptowi. Rozwścieczo­ny Odys rzuca manuskrypt do ognia, wypędza fałsze­rza i dopiero potem, ochłonąwszy, zaczyna się zasta­nawiać, czy aby własnoręcznie nie zniszczył dzieła ge­niusza ekstraklasy?! Nękany wyrzutami sumienia, wzywa autora ogłoszeniami - niestety, daremnie. In­ny eksplorator, niejaki Hans Zokker, bez wiedzy Ody­sa sprzedaje na aukcjach niezwykle cenne dokumenty, które odnalazł po starych bibliotekach Czarnogóry, i umknąwszy z gotówką do Chile, oddaje się tam ha­zardowi. Lecz i do rąk Odysa trafia sporo niezwykłych dzieł, białych kruków, rękopisów, uznawanych po­wszechnie za zaginione, czy w ogóle nie znanych świa­towej nauce. Z archiwum akt dawnych w Madrycie przybywa na przykład osiemnaście pierwszych perga­minowych kart manuskryptu, który, pisany w połowie XVI stulecia, przewiduje, w oparciu o system „aryt­metyki trójpłciowej”, daty narodzin osiemdziesięciu sławnych mężów nauki, przy czym daty, zawarte w tym dokumencie, rzeczywiście pokrywają się z da­tami narodzin takich osób, jak Isaac Newton, jak Harvey, Darwin, Wallace, z dokładnością do jedne­go miesiąca! Badanie chemiczne i ekspertyzy dowodzą autentyczności tej pracy, cóż, kiedy cały apa­rat matematyczny, jakim się posługiwał anonimowy autor, zaginął. Wiadomo tylko, że jego założeniem by­ło przyjęcie zupełnie sprzecznej ze zdrowym rozsąd­kiem przesłanki o „trzech płciach” ludzkiego rodzaju. Odys znajduje tylko nieznaczną pociechę w fakcie, że sprzedaż tego manuskryptu na licytacji w Nowym Jor­ku poważnie zasila ekspedycyjny budżet. Po siedmiu latach trudów archiwa Kwatery Głównej na Majorce pełne są przedziwnych rękopisów. Jest wśród nich zwalisty tom niejakiego Mirala Essosa z Beocji, który zakasował pomysłowością Leonarda da Vinci; pozostawił projekty sporządzenia układu lo­gicznego z rdzeni pacierzowych żab; grubo przed Leib­nizem doszedł koncepcji monad oraz harmonii przedustawnej; zastosował trójwartościową logikę do pe­wnych fenomenów fizycznych, twierdził, że żywe isto­ty rodzą podobne sobie, ponieważ w ich nasiennej cie­czy tkwią listy, spisane mikroskopijnym pismem, a z kombinacji takich „listów” wynika wygląd doj­rzałego osobnika; wszystko to - w XV wieku. Jest tam formalno-logiczny dowód niemożliwości Teodycei, opartej na argumentach rozumu, ponieważ przesłanką każdej Teodycei musi być logiczna sprzeczność: autor tej pracy, Bauber, zwany Katalońskim, został żywcem spalony po uprzednim odrąbaniu mu kończyn, wy­rwaniu języka oraz wypełnieniu trzewi, przez lejek, ołowiem roztopionym. „Kontrargumentacja mocna, jakkolwiek innopłaszczyznowa, bo pozalogiczna” - za­uważył młody doktor filozofii, który odnalazł ów rę­kopis. Praca Sophusa Brissengnade, który w oparciu o aksjomatykę „dwuzerowej arytmetyki” udowodnił możliwość niesprzecznego skonstruowania teorii mno­gości czysto transfinalnej, znalazła uznanie świata na­ukowego, lecz i ona, w końcu, częściowo zbiega się z aktualnymi pracami matematyków. Tak więc Odys widzi, że rozpoznaniu podlegają, jak dotąd, tylko prekursorzy, jakich idee później inni ludzie odkryli ponownie albo mówiąc inaczej, tylko geniusze II klasy. Lecz gdzież są ślady trudu pierwszo­klasistów? Zwątpienie nigdy nie gości w Odysowej duszy - a tylko obawa, że śmierć rychła - bo już jest u progu starości - nie pozwoli mu kontynuować po­szukiwań. Wreszcie przychodzi afera manuskryptu florenckiego. Ten zwój pergaminowy z połowy XVIII wieku, odszukany w dziale wielkiej biblioteki Fiorencji, zdaje się - pełen tajemniczych znaczków - zrazu bezwartościowym dziełem alchemika-kopisty. Lecz pe­wne wyrażenia przypominają znalazcy - jest nim młody student matematyki - szeregi funkcjonałów, których w owym czasie na pewno nikt nie znał. Przed­łożona znawcom praca budzi sprzeczne opinie. W ca­łości nie rozumie jej nikt: jedni mają rzecz za jakieś bredzenie, z rzadkimi wtrętami logicznej jasności, in­ni - za płód schorzenia; dwóch najznakomitszych matematyków, którym Odys przesyła fotokopie ręko­pisu też nie może się zgodzić w opiniach. Jeden z nich tylko, zadawszy sobie wiele trudu, w jakiejś trzeciej części odcyfrowuje gryzmoły, sztukując luki własnym domysłem, i pisze Odysowi, że chodzi wprawdzie o koncepcje - jak się zdaje - nadzwyczajną, ale też bezwartościową. „Albowiem trzy czwarte istniejącej matematyki trzeba by unieważnić i od nowa postawić na nogi, żeby można było przyjąć za dobrą monetę ten pomysł Jest to po prostu propozycja innej mate­matyki niż ta, którejśmy się dorobili. O tym, czy lepszej - nie mogę nic powiedzieć. Być może tak: ale żeby się tego dowiedzieć, trzeba by poświęcić życie stu najlepszych ludzi, którzy musieliby stać się dla flo­renckiego Anonima tym, czym Bolyai, Riemann, Łobaczewski byli dla Euklidesa”. W tym miejscu list wypada z ręki Homera Odysa, który z okrzykiem „Heureca” poczyna biegać po poko­ju, patrzącym szklanymi oknami na lazur zatoki. W owej chwili Odys pojmuje, że to nie ludzkość stra­ciła na zawsze geniuszów I klasy - ale że to oni ludzkość utracili, bo od niej odeszli. Nie jest tak, iż geniu­sze ci nie istnieją po prostu: jest tak, że z każdym kolejnym rokiem nie istnieją coraz bardziej. Dzieła myślicieli zapoznanych drugiej kategorii zawsze można ocalić. Wystarczy je otrzepać z kurzu i przekazać drukarniom oraz uniwersytetom. Dzieł klasy pierwszej natomiast nic już nie uratuje, ponieważ sto­ją osobno - poza nurtem historii. Zbiorowy ludzki wysiłek drąży koryto w czasie hi­storycznym. Geniusz to ten, czyj wysiłek działa na samej granicy owego koryta, u jego brzegu, kto propo­nuje swemu lub następnemu pokoleniu pewną zmianę ruchu, odmienne wygięcie łożyska, pochylenia szkarpy, pogłębienia dna. Geniusz pierwszej klasy nie tak uczestniczy w pracach ducha. Nie stoi ani w pierw­szym szeregu, ani się nie wysforował o krok naprzód. Jest on po prostu gdzieś indziej - myślą. Jeśli postu­luje inną formę matematyki albo inną formę syste­matyki filozoficznej bądź przyrodniczej, to chodzi o stanowiska w niczym niepodobne do istniejących - ale to w żadnym atomie! Jeżeli nie zostanie dostrzeżo­ny i wysłuchany przez jedną, drugą generację - po­tem okaże się to już zupełną niemożliwością. Gdyż tymczasem rzeka ludzkiego trudu i myśli wyżłobiła so­bie koryto, poszła w swoją stronę, więc między jej kierunkiem a samotniczą inwencją geniusza rozziew powiększa się z każdym stuleciem. Nie rozpoznane, nie wysłuchane propozycje mogły wprawdzie odmienić bieg rzeczy w sztukach, w naukach, w całej historii świata, ale skoro tak się nie stało, ludzkość przegapiła nie tylko pewną osobliwą jednostkę z jej duchowym bagażem. Przegapiła zarazem pewną inną historię swoją, i na to już nie ma żadnej rady. Geniusze I klasy - to pominięte drogi, teraz kompletnie mart­we i zarosłe, to takie wygrane na loterii niezwykłych trafów, po które gracz się nie zgłosił, skarbów nie pod­jął - aż ich kapitał wywietrzał i obrócił się w ni­cość - szans zmarnowanych. Geniusze pomniejsi nie odrywają się od pospólnego strumienia, pozostają w jego nurcie, odmieniają prawa ruchu, nie wykracza­jąc poza krawędź wspólnoty - nie wykraczając poza nią zupełnie, do końca. Przez to są czczeni. Tamci, po­nieważ tak wielcy - pozostają niewidzialni na zawsze. Odys, poruszony do głębi tą rewelacją, siada nie­zwłocznie do nowej broszury, której esencja wyżej ujawniona jest nie mniej klarowna od idei Wyprawy. Dobiega ona, po trzynastu latach i ośmiu dniach, kre­su. Nie była zmarnowanym mozołem, gdyż skromny mieszkaniec Itaki (Massachusetts) zstąpił w głąb prze­szłości z gromadką zapaleńców, by dojść tego, że jedynym żyjącym geniuszem I klasy jest Homer M. Odys: największą bowiem wielkość dziejów - tylko taka sama wielkość jest rozpoznać w stanie. Polecam książkę Kunona Mlatje tym, którzy nie sądzą, że gdyby człowiek nie był wyposażony w płeć, toby i literatury pięknej być nie mogło. Co zaś do kwestii, czy autor kpi, czy o drogę pyta, każdy czy­telnik sam winien sobie odpowiedzieć na to pytanie.


Date: 2016-01-03; view: 721


<== previous page | next page ==>
Doskonała Próżnia 5 page | Doskonała Próżnia 7 page
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.008 sec.)