Napisanie historii wzejścia i upadku „Do yourself a book” byłoby rzecząpouczającą. Ów nowotwór wydawniczego rynku stał się przedmiotem polemik tak zaciekłych, że przesłoniły samo zjawisko. Toteż przyczyny, dla których przedsięwzięcie skrachowało, do dziś są niejasne. Nikt nie pokusił się o przeprowadzenie badań opinii publicznej w tym względzie. Może i słusznie; może publiczność, która przesądziła o losie imprezy, sama nie wiedziała, co czyni. Wynalazek ten wisiał w powietrzu od dobrych dwudziestu lat i tylko dziwić się należy, że go wcześniej nie urzeczywistniono. Pamiętam pierwsze egzemplarze tego „budownictwa powieściowego”. Było to pudełko o kształcie sporej książki, zawierające instrukcję, spis oraz zestaw „elementów budowlanych”. Elementami były paski papieru niejednakowej szerokości, zadrukowane fragmentami prozy. Każdy pasek miał na marginesie otworki, pomocne w introligatorce, oraz kilka cyfr, wytłoczonych różnymi kolorami. Ułożywszy wszystkie paski podług numeracji w kolorze „bazowym”, czarnym, zyskiwało się „tekst wyjściowy”, który składał się zwykle z dwóch co najmniej dzieł światowej beletrystyki, odpowiednio skróconych. Gdyby zestaw miał służyć tylko takiej rekonstrukcji, byłby pozbawiony sensu i komercjalnego waloru. Tkwił on w możliwości tasowania elementów. Instrukcja podawała zwykle kilka przykładowych wariantów rekombinacji i do nich się odnosiły kolorowe cyferki
na marginesach. Pomysł opatentował „Universal”, sięgając po książki, do których prawa autorskie już wygasły. Były to utwory klasyków, Balzaka, Tołstoja, Dostojewskiego, skracane odpowiednio przez anonimowy sztab wydawnictwa. Niechybnie wynalazcy adresowali ten melanż do pewnego rodzaju ludzi, którym może sprawić uciechę deformowanie i wyinaczanie arcydzieł (a raczej ich prymitywnych wersji). Dostajesz do ręki „Zbrodnię i karę”. „Wojnę i pokój” i możesz robić z postaciami, co zechcesz. Natasza może się puszczać przed ślubem i po nim, Swidrygajłow - ożenić się z siostrą Raskolnikowa. Ten ostatni - ujść sprawiedliwości i wyjechać z Sonią do Szwajcarii. Anna Karenina zdradzi męża nie z Wrońskim, lecz z lokajem itd. Krytyka jednogłośnie zaatakowała taki wandalizm: wydawca, jak mógł, bronił się, nawet dość zręcznie. Instrukcja, dołączona do zestawu, twierdziła, że tak można się nauczyć reguł komponowania materiału beletrystycznego („doskonałe dla początkujących pisarzy!”), można też zestaw stosować jako projekcyjny tekst psychologiczny („powiedz mi, co zrobiłeś z »Anią z Zielonego Wzgórza«, a powiem ci, kim jesteś”), jednym słowem - i „trenażer” dla kandydatów literatury i zabawa dla każdego jej amatora. Nietrudno się było przekonać, że wydawcom patronowały mniej szlachetne intencje. „World Books” ostrzegały w instrukcji nabywcę przed stosowaniem kombinacji „niewłaściwych”. Chodziło o przestawienia ustępów tekstu, które nadawały przewrotny sens scenom pierwotnie jak śnieg białym: przez wtrącenie jednego zdania, niewinna rozmowa dwóch kobiet zaczynała sugerować afekty lesbijskie, można było doprowadzić i do tego, żeby w zacnych rodzinach Dickensa uprawiano kazirodztwo - co komu dusza zapragnie. „Ostrzeżenie” było, rozumie się, zachętą działania, sformułowaną tak, żeby nikt nie mógł oskarżyć wydawcy o obrazę przystojności. No, bo skoro zapowiadał w instrukcji, że tego robić nie należy. Rozwścieczony bezsilnością (pod względem prawnym rzecz była nie do zaatakowania, wydawcy się o to postarali), znany krytyk Ralph Summers pisał wtedy: „A więc współczesna pornografia już nie wystarczy. Trzeba analogicznie zohydzić wszystko, co dawniej powstało, nie tylko wyzbyte brudnych intencji, lecz właśnie im oponujące. Ta nędzna namiastka Czarnej Mszy, którą każdy może uprawiać w domowym ustroniu za cztery dolary na bezbronnym ciele pomordowanych klasyków, jest prawdziwą hańbą”. Niebawem okazało się, że Summersprzesadził w swoim kassandrycznym wystąpieniu: interes wcale nie prosperował tak dobrze, jak tegooczekiwali wydawcy. Sporządzono wnet nowy wariant „budownictwa”, tom złożony z samych pustych kart, wktórym od ręki można było układać paski z tekstami, ponieważ tak one, jak stronice tomu, powleczone były monomolekularną folią magnetyczną. Dzięki temu uprościła się znacznie robota „introligatorska”. Lecz innowacja ta również nie chwyciła. Czyżby, jak przypuszczali poniektórzy (bardzo już rzadcy dzisiaj) idealiści, publiczność odmawiała udziału w „znęcaniu się nad arcydziełami”? Doszukiwanie się postawy tak szlachetnej mam, niestety, za nieuprawnione. Cichym założeniem wydawców była nadzieja, że sporo osób zagustuje w nowej grze: na te ich myśli naprowadzają np. takie ustępy „instrukcji”: „»Do yourself abook« pozwala Ci zdobyć taką samą władzę nad losami ludzkimi, podobną do boskiej, jaka dotąd była przywilejem tylko największych geniuszów świata!” Co Ralph Summers w jednym ze swych napastliwych artykułów wykładał: „Możesz od ręki poniżyć każdą wzniosłość, zapaskudzić wszystko, co czyste, przy czym twej robocie będzie towarzyszyła przyjemna świadomość, że nie musisz już wysłuchiwać tego, co jakiś Tołstoj, jakiś Balzak miał do powiedzenia, bo możesz się w tym szarogęsić, jak tylko zechcesz!” Ale cóż - tych kandydatów „zanieczyścicieli” było jakoś osobliwie mało. Summers przewidywał rozkwit „nowego sadyzmu, przejawiającego się jako agresja wobec trwałych wartości kultury”, a tymczasem „Do yourself a book” ledwo się chciały sprzedawać. Przyjemnie byłoby wierzyć, że publicznością powodowała „ta naturalna szczypta rozsądku i prawości, którą drgawki subkulturowe skutecznie nam przesłoniły” (L. Evans w „Christian Science Monitor”). Piszący te słowa nie podziela - chociaż chciałby! - opinii Evansa. Cóż się więc stało? Rzecz o wiele prostsza, jak wolno przypuszczać. Dla Summersa, Evansa, dla mnie, dla kilkuset krytyków, pochowanych po kwartalnikach uniwersyteckich, i jeszcze dla dalszych kilku tysięcy jajogłowych w całym kraju - Swidrygajłow, Wroński, Sonia Marmeladow czy też - Vautrin, Ania z Zielonego Wzgórza, Rastignac - to postaci doskonale znane, bliskie, nieraz wręcz bardziej plastyczne od wielu realnych znajomości. Dla szerokiej publiczności to puste brzmienia, nazwiska bez treści, więc dla Summersa, Evansa, dla mnie połączenie Swidrygajłowa z Nataszą byłoby rzeczą horrendalną, ale dla publiczności to akurat tyle, co związek pana X z panią Ypsylon. Nie mając dla tej szerokiej publiczności waloru utrwalonych symboli - czy to szlachetności uczuć, czy rozpustnego zła - postaci takie nie zapraszały ani do przewrotnej, ani do żadnej innej zabawy. Były po prostu doskonale neutralne. Nikogo nie obchodziły. Otóż wydawcy, jakkolwiek cyniczni, tego właśnie się nie domyślili, bo nie orientują się naprawdę w rynkowej sytuacji literatury. Jeżeli ktoś dopatruje się ogromnego waloru w pewnej książce, wówczas użycie tej książki jako słomianki do wycierania butów wyda mu się nie tylko wandalizmem, ale i aktem „Czarnej Mszy” - co właśnie myślał sobie Summers, bo tak przecież pisał. Lecz zobojętnienie na takie wartości kultury zaszło w naszym świecie znaczniedalej, niż to sobie wystawili autorzy imprezy. Nikt się nie chciał bawić w „Do yourself a book” nie dlatego, że powstrzymywał się szlachetnie od znieprawiania cenności, ale po prostu dlatego, ponieważ między książką czwartorzędnego pismaka a epiką Tołstoja nie widział żadnej różnicy. Jedna pozostawiała go tak samo obojętnym, jak druga. Jeśli nawet tkwiła w publiczce „chęć deptania”, to - z jej stanowiska - „nie było do deptania nic interesującego”. Czy Wydawcy pojęli tę szczególną lekcję? W pewnym sensie tak. Nie sądzę, żeby sobie uświadomili stan rzeczy podług powyższych słów, ale - wiedzeni instynktem, nosem, wyczuciem - przecież zaczęli dostarczać na rynek warianty „budownictwa”, które już lepiej szły, ponieważ pozwalały po prostu sporządzać czysto pornograficzne i obsceniczne składanki. Niedobitki pięknoduchów odetchnęły z ulgą, że przynajmniej czcigodne zwłoki arcydzieł pozostawiono wreszcie w spokoju. Zarazem problem przestał ich interesować i znikły ze szpalt elitarnych kwartalników literackich artykuły, w których szaty rozdzierano i głowy (jajowate) popiołem posypywano. Gdyż to, co się dzieje w nieelitarnych kręgach czytelnictwa, nic, ale to zupełnie nic Olimpu sztuk i jego Zeusów nie obchodzi. Olimp przebudził się potem raz jeszcze, kiedy to Bernard de la Taille, zbudowawszy z przetłumaczonego na francuski zestawu „The Big Party” - powieść, otrzymał za nią „Prix Femina”. Doprowadziło to zresztą do skandalu, ponieważ zmyślny Francuz nie powiadomił jury o tym, że jego powieść nie jest całkowicie oryginalna, lecz stanowi wynik składanki. Powieść de la Taille („Wojna po ciemku”) nie jest zresztą pozbawiona wartości; lecz budowa jej wymagała tak uzdolnień, jak zainteresowań, których normalnie nabywcy zestawów „Do yourself a book” nie przejawiają. Odosobniony ten wypadek nie odmienił niczego; od początku było jasne, że impreza oscyluje między głupią farsą a pornografią komercjalną. Majątku na „Do yourself a book” nikt nie zbił. Pięknoduchów, przyuczonych do mirumalizmu, raduje dziś to, że figury z brukowych romansów nie wkraczają już na parkiety tołstojowskich salonów, a szlachetne dziewice, w rodzaju siostry Raskolnikowa, nie muszą się już puszczać z oprychami i zwyrodnialcami. W Anglii wegetuje jeszcze farsowa wersja „Do yourself a book”; wydaje się tam zestawy, pozwalające budować króciutkie teksty według reguły „pure non-sense”; domorosły literat cieszy się tym, że w jego mikronowelce wlewają do butelki całe towarzystwo zamiast soku, że sir Galahad ucina romans z własnym koniem, że podczas mszy kapłan puszcza kolejki elektryczne na ołtarzu itp. Widać bawi to Anglików, skoro niektóre dzienniki umieszczają nawet stały kącik takich elukubracji. Na kontynencie jednak „Do yourself a book” praktycznie przestały się pojawiać. Możemy zacytować przypuszczenie pewnego krytyka szwajcarskiego, który inaczej niż my wyłożył klęskę tego interesu. „Publiczność - powiedział - jest już zbyt rozleniwiona, żeby jej się chciało własnoręcznie nawet zgwałcić kogoś, rozbierać lub męczyć. To wszystko robią teraz za nią fachowcy. »Do yourself a book« zrobiłyby, być może, karierę, gdyby powstały 60 lat temu. Narodziwszy się zbyt późno, zmarł w połogu”. Cóż można dodać do tej konstatacji - oprócz ciężkiego westchnienia?
„ODYS Z ITAKI”
Kuno Mlatje
Autor jest Amerykaninem; pełne nazwisko bohatera powieści brzmi Homer Maria Odys; Itaka, w której przyszedł na świat, to czterotysięczna mieścina w stanie Maasachusetts. Niemniej idzie o wyprawę Odysa z Itaki, nie pozbawioną głębszych sensów i przez to nawiązującą do czcigodnego prawzoru. Co prawda początek nie zdaje się tego zapowiadać. Homer M. Odys staje przed sądem oskarżony o podpalenie auta, należącego do profesora E. G. Hutchinsona z Fundacji Rockefellera. Przyczyny, dla jakich musiał podpalić auto, wyjawi tylko pod warunkiem, że profesor osobiście stawi się na sali sądowej. Gdy to się dzieje, Odys, mając jakoby szepnąć profesorowi coś niezmiernie ważnego, gryzie go w ucho. Wybucha awantura; obrońca z urzędu domaga się badania psychiatrycznego, sędzia waha się, Odys zaś, z ławy oskarżonych, wygłasza przemowę, tłumacząc, że celował myślą w Herostratesa, bo auta są świątyniami naszych czasów, a profesora ugryzł w ucho, bo tak uczynił Stawrogin i stał się przez to sławny. Jemu też jest niezbędny rozgłos, a to dla pieniędzy, które z sobą niesie: pozwolą mu sfinansować plan, ukuty dla dobra ludzkości. W tym miejscu sędzia przerywa mu orację. Odys zostaje skazany na dwa miesiące więzienia za zniszczenie auta i na dalsze dwa miesiące za obrazę sądu. Oczekuje go też cywilne powództwo ze strony Hutchinsona, któremu uszkodził małżowinę. Udaje się przecież Odysowi wręczyć swoją broszurę reporterom sądowym. Tym sposobem dopnie swego: prasa będzie o nim pisała. Idee, jakie Homer M.Odys zawarł w broszurze „Wyprawa po runo ducha”, są dość proste. Postęp zawdzięcza ludzkość geniuszom. Postęp myśli przede wszystkim, ponieważ pospólnie można wpaść na sposób ciosania krzemieni, ale nie można wynaleźć zespołowo zera. Ten, kto je wymyślił, był pierwszym geniuszem dziejów. „Czy podobna, aby zero wymyśliły cztery osoby wspólnie, każda po jednej ćwiartce?” -pyta z właściwym sobie sarkazmem Homer Odys. Ludzkość nie ma zwyczaju czułego obchodzenia się z geniuszami. „To be a genius is a very bad business indeed!”-powiada Odys swą koszmarną angielszczyzną. Geniuszom powodzi się kiepsko. Nie wszystkim jednakowo; a to, ponieważ geniusze nie są sobie równi. Odys postuluje taką ich klasyfikację. Najpierw idągeniusze mierni i zwyczajni, czyli trzeciej klasy, co nie potrafią wybiegać zbytnio myślą poza horyzont swego czasu. Tym stosunkowo najmniej zagraża, bywają często rozpoznani i dochodzą nawet pieniędzy i sławy. Geniusze drugiej klasy są już dla współczesnych zbyt trudni. Przez to gorzej się im powodzi. W starożytności podlegali przeważnie kamienowaniu, w wiekach średnich - całopaleniu, później, w związku z przejściowym złagodzeniem obyczajów, zezwalano im już umierać naturalną śmiercią głodową, a czasem nawet żywiono ich na koszt ogółu w domach obłąkanych. Niektórym spośród nich podawały miejscowe władze truciznę; wielu poszło na zesłania, przy czym władze duchowne i świeckie walnie współzawodniczyły o palmę pierwszeństwa w ,,geniocydzie”, jak nazywa Odys bogate formy gubienia geniuszów. Niemniej, w końcu geniuszów II klasy czeka rozpoznanie, jako zwycięstwo za grobem. W ramach rekompensaty imionami ich nazywa się biblioteki i publiczne place, stawia się im fontanny lub pomniki, a historycy wylewają powściągliwie łzy nad takimi lapsusami przeszłości. Ponadto -twierdzi Odys -istnieją, gdyż muszą istnieć, geniusze najwyższej kategorii. Tych pośrednich wykrywa albo następna generacja, albo jedna zpóźniejszych; geniuszów pierwszej klasy nie zna nigdy - nikt, ani za życia, ani po śmierci. Są to bowiem twórcy prawd tak niesłychanych, dostarczyciele propozycji równie przewrotowych, że na nich absolutnie nikt wyznać się nie umie. Toteż trwałe zapoznanie stanowi normalny los Geniuszów Ekstraklasy. Zresztą i słabszych duchem ich kolegów wykrywa się zwykle na skutek czystego przypadku. Ot, w zabazgranych papierach, którymi handlarki na targowisku owijają śledzie, odczytuje się jakieś teorematy, poematy, a gdy raz pójdą do druku, po chwili ogólnego entuzjazmu wszystko toczy się starą koleją. Taki stan rzeczy nie powinien dłużej trwać. Chodzi wszak o niepowetowane straty cywilizacji. Należy stworzyć Towarzystwo Opieki nad Geniuszami Pierwszej Klasy i wyłonić z niego Grupę Eksploracyjną, która podejmie trud planowanych poszukiwań. Homer M. Odys ułożył już cały statut Towarzystwa, a także projekt „Wyprawy po Runo Ducha”. Rozesłał te pisma licznym towarzystwom naukowym i dobroczynnym fundacjom, domagając się kredytów. Gdy te starania nie dały wyniku, wydał własnym sumptem broszurę, której pierwszy egzemplarz z dedykacją przesłał profesorowi Evelynowi G. Hutchinsowi z Rady Naukowej Fundacji Rockefellera. Nie udzieliwszy mu odpowiedzi, stał się prof. Hutchinson winnym wobec ludzkości. Okazał tępotę, czyli brak kompetencji do piastowania zajmowanego stanowiska: za to uroszczenie należało go ukarać, co też Odys uczynił. Jeszcze podczas odsiadywania kary otrzymuje Odys pierwsze datki. Otwiera konto „Wyprawy po Runo Ducha”, a gdy opuszcza więzienie, przyzwoity fundusik, w wysokości 26 528 dolarów, pozwala mu rozpocząć działalność organizacyjną. Odys werbuje ochotników umieszczanymi w prasie ogłoszeniami; na pierwszym zebraniu amatorów-zapaleńców wygłasza do nich przemowę i wręcza im nową broszurę, zawierającą instrukcję eksploracyjną. Muszą przecież wiedzieć, gdzie, jak i czego właściwie winni szukać. Wyprawa będzie miała charakter ideowy, gdyż - Odys tego nie kryje - pieniędzy jest mało, a trud czeka ogromny. Spiritus flat, ubi vult, toteż geniusze nawet ekstraklasy mogą się rodzić wśród małych ludów, stanowiących egzotyczną peryferię świata. Geniusz nie przedstawia się ludzkości osobiście i bezpośrednio, wychodząc na ulicę i biorąc przechodniów za togę lub za guzik. Geniusz działa przez odpowiednich fachowców. Ci powinni go rozpoznać, uszanować i rozwinąć jego myśl, więc niejako rozhuśtać rodaka tak, aby się stał sercem dzwonu, bijącego ludzkości początek nowej epoki. Jak zwykle to, co powinno być, wcale nie zachodzi. Specjaliści sądzą na ogół, że zjedli wszystkie rozumy; gotowi uczyć innych, sami uczyć się od nikogo nie chcą. Tylko gdy ich jest niewymownie dużo, trafi się, jak zwykle w ciżbie, dwóch, a to i trzech osobników roztropnych. Toteż w małym kraju geniusz zyska odzew, jak dziad gadający do obrazu. Natomiast w krajach wielkich szansa rozpoznania geniusza jest większa. Dlatego wyprawy ruszą do mniejszych ludów i do miast głuchej prowincji globu. Tam, kto wie, uda się odnaleźć może nawet nie rozpoznanych jeszcze drugoklasistów genialności. Przykład Bskovića z Jugosławii jest znamienny: uległ on nieprawdziwemu rozpoznaniu, bo zauważono to, co pisał i myślał przed wiekami, kiedy coś podobnego zaczęto myśleć i pisać obecnie. Na takich pseudoodkryciach Odysowi nie zależy. Poszukiwania winny objąć wszystkie biblioteki świata, z ich działami rzadkich druków i rękopisów, zwłaszcza zaś ich podziemia piwniczne, do których spycha się wszelki papierowy balast. Nie trzeba jednak liczyć tam zbytnio na sukces. Na mapie, którą zawiesił Odys w swym gabinecie, czerwonymi kółkami zaznaczone są w pierwszej kolejności - sanatoria psychiatryczne. Także po kanalizacyjnych wykopaliskach i dołach kloacznych zeszłowiecznych domów wariatów wiele sobie Odys obiecuje. Trzeba też przekopać śmietniska w pobliżu starych więzień, przetrząsnąć zbiornice z odpadkami, jako też innymi nieczystościami, spenetrować składy makulatury, wypada też uważnie zbadać wysypiska odchodów, głównie - ich skamielinę, ponieważ tam właśnie trafia wszystko, czym ludzkość wzgardziła i co wymiotła poza nawias egzystencji. Tak tedy dzielni heroje Odysa muszą ruszyć po Runo Ducha pełni samozaparcia, z kilofem, majzlem, łomem, ślepą latarką i sznurową drabinką, mając też na podorędziu geologiczne młotki, maski gazowe, sitka i lupy. Poszukiwania skarbów, znacznie cenniejszych od złota i brylantów, będą się toczyć w spetryfikowanym ekskremencie, w zawalonych studniach, w byłych lochach wszelkich inkwizycji, w grodach opustoszałych, przy czym koordynatorem tych światowych prac pozostanie Homer M. Odys w swojej Kwaterze Głównej. Za wskazówki, za drżącą igiełkę kompasu należy mieć wszelkie echa płotek i gadek o zupełnie wyjątkowych kretynach i pomyleńcach, o maniakalnych, namolnych dziwakach, upartych tumanach i idiotach, ponieważ, określając takimi nazwami genialność, ludzkość reaguje na nią wedle przyrodzonych możliwości. Odys, urządziwszy kilka dalszych skandali, dzięki którym gromadzi pięć nowych wyroków i dalszych 16 741 dolarów, udaje się, po odsiedzeniu dwu lat więzienia, na południe. Płynie na Majorkę, gdzie będzie miał Kwaterą Główną, ponieważ panuje tam miły klimat, a zdrowie jego poważnie nadwątliły pobyty w więzieniach. Nie ukrywa wcale tego, że rad by połączyć interes publiczny z prywatnym. Zresztą, skoro podług jego teorii można oczekiwać pojawiania się geniuszów I klasy wszędzie, to niby czemu miałoby ich nie być na Majorce? Żywot Odysowych herosów obfituje w niezwykłe przygody, wypełniające znaczną część powieści. Odys przeżywa niejedno gorzkie rozczarowanie, np. kiedy się dowiaduje, że trzech jego najulubieńszych eksploratorów, działających w regionie śródziemnomorskim, to agenci CIA, która wykorzystała wyprawę po Runo Ducha dla własnych celów. To znów inny poszukiwacz, który przywozi na Majorkę niesłychanie cenny dokument z XVII wieku - pracę mameluka Kardyocha o parageometrycznej strukturze Bytu - okazuje się fałszerzem. Pracy tej sam jest autorem, a nie mogąc jej nigdzie opublikować, wkradł się w szeregi wyprawy, aby tym sposobem, korzystając z Odysowego funduszu, nadać rozgłos swemu konceptowi. Rozwścieczony Odys rzuca manuskrypt do ognia, wypędza fałszerza i dopiero potem, ochłonąwszy, zaczyna się zastanawiać, czy aby własnoręcznie nie zniszczył dzieła geniusza ekstraklasy?! Nękany wyrzutami sumienia, wzywa autora ogłoszeniami - niestety, daremnie. Inny eksplorator, niejaki Hans Zokker, bez wiedzy Odysa sprzedaje na aukcjach niezwykle cenne dokumenty, które odnalazł po starych bibliotekach Czarnogóry, i umknąwszy z gotówką do Chile, oddaje się tam hazardowi. Lecz i do rąk Odysa trafia sporo niezwykłych dzieł, białych kruków, rękopisów, uznawanych powszechnie za zaginione, czy w ogóle nie znanych światowej nauce. Z archiwum akt dawnych w Madrycie przybywa na przykład osiemnaście pierwszych pergaminowych kart manuskryptu, który, pisany w połowie XVI stulecia, przewiduje, w oparciu o system „arytmetyki trójpłciowej”, daty narodzin osiemdziesięciu sławnych mężów nauki, przy czym daty, zawarte w tym dokumencie, rzeczywiście pokrywają się z datami narodzin takich osób, jak Isaac Newton, jak Harvey, Darwin, Wallace, z dokładnością do jednego miesiąca! Badanie chemiczne i ekspertyzy dowodzą autentyczności tej pracy, cóż, kiedy cały aparat matematyczny, jakim się posługiwał anonimowy autor, zaginął. Wiadomo tylko, że jego założeniem było przyjęcie zupełnie sprzecznej ze zdrowym rozsądkiem przesłanki o „trzech płciach” ludzkiego rodzaju. Odys znajduje tylko nieznaczną pociechę w fakcie, że sprzedaż tego manuskryptu na licytacji w Nowym Jorku poważnie zasila ekspedycyjny budżet. Po siedmiu latach trudów archiwa Kwatery Głównej na Majorce pełne są przedziwnych rękopisów. Jest wśród nich zwalisty tom niejakiego Mirala Essosa z Beocji, który zakasował pomysłowością Leonarda da Vinci; pozostawił projekty sporządzenia układu logicznego z rdzeni pacierzowych żab; grubo przed Leibnizem doszedł koncepcji monad oraz harmonii przedustawnej; zastosował trójwartościową logikę do pewnych fenomenów fizycznych, twierdził, że żywe istoty rodzą podobne sobie, ponieważ w ich nasiennej cieczy tkwią listy, spisane mikroskopijnym pismem, a z kombinacji takich „listów” wynika wygląd dojrzałego osobnika; wszystko to - w XV wieku. Jest tam formalno-logiczny dowód niemożliwości Teodycei, opartej na argumentach rozumu, ponieważ przesłanką każdej Teodycei musi być logiczna sprzeczność: autor tej pracy, Bauber, zwany Katalońskim, został żywcem spalony po uprzednim odrąbaniu mu kończyn, wyrwaniu języka oraz wypełnieniu trzewi, przez lejek, ołowiem roztopionym. „Kontrargumentacja mocna, jakkolwiek innopłaszczyznowa, bo pozalogiczna” - zauważył młody doktor filozofii, który odnalazł ów rękopis. Praca Sophusa Brissengnade, który w oparciu o aksjomatykę „dwuzerowej arytmetyki” udowodnił możliwość niesprzecznego skonstruowania teorii mnogości czysto transfinalnej, znalazła uznanie świata naukowego, lecz i ona, w końcu, częściowo zbiega się z aktualnymi pracami matematyków. Tak więc Odys widzi, że rozpoznaniu podlegają, jak dotąd, tylko prekursorzy, jakich idee później inni ludzie odkryli ponownie albo mówiąc inaczej, tylko geniusze II klasy. Lecz gdzież są ślady trudu pierwszoklasistów? Zwątpienie nigdy nie gości w Odysowej duszy - a tylko obawa, że śmierć rychła - bo już jest u progu starości - nie pozwoli mu kontynuować poszukiwań. Wreszcie przychodzi afera manuskryptu florenckiego. Ten zwój pergaminowy z połowy XVIII wieku, odszukany w dziale wielkiej biblioteki Fiorencji, zdaje się - pełen tajemniczych znaczków - zrazu bezwartościowym dziełem alchemika-kopisty. Lecz pewne wyrażenia przypominają znalazcy - jest nim młody student matematyki - szeregi funkcjonałów, których w owym czasie na pewno nikt nie znał. Przedłożona znawcom praca budzi sprzeczne opinie. W całości nie rozumie jej nikt: jedni mają rzecz za jakieś bredzenie, z rzadkimi wtrętami logicznej jasności, inni - za płód schorzenia; dwóch najznakomitszych matematyków, którym Odys przesyła fotokopie rękopisu też nie może się zgodzić w opiniach. Jeden z nich tylko, zadawszy sobie wiele trudu, w jakiejś trzeciej części odcyfrowuje gryzmoły, sztukując luki własnym domysłem, i pisze Odysowi, że chodzi wprawdzie o koncepcje - jak się zdaje - nadzwyczajną, ale też bezwartościową. „Albowiem trzy czwarte istniejącej matematyki trzeba by unieważnić i od nowa postawić na nogi, żeby można było przyjąć za dobrą monetę ten pomysł Jest to po prostu propozycja innej matematyki niż ta, którejśmy się dorobili. O tym, czy lepszej - nie mogę nic powiedzieć. Być może tak: ale żeby się tego dowiedzieć, trzeba by poświęcić życie stu najlepszych ludzi, którzy musieliby stać się dla florenckiego Anonima tym, czym Bolyai, Riemann, Łobaczewski byli dla Euklidesa”. W tym miejscu list wypada z ręki Homera Odysa, który z okrzykiem „Heureca” poczyna biegać po pokoju, patrzącym szklanymi oknami na lazur zatoki. W owej chwili Odys pojmuje, że to nie ludzkość straciła na zawsze geniuszów I klasy - ale że to oni ludzkość utracili, bo od niej odeszli. Nie jest tak, iż geniusze ci nie istnieją po prostu: jest tak, że z każdym kolejnym rokiem nie istnieją coraz bardziej. Dzieła myślicieli zapoznanych drugiej kategorii zawsze można ocalić. Wystarczy je otrzepać z kurzu i przekazać drukarniom oraz uniwersytetom. Dzieł klasy pierwszej natomiast nic już nie uratuje, ponieważ stoją osobno - poza nurtem historii. Zbiorowy ludzki wysiłek drąży koryto w czasie historycznym. Geniusz to ten, czyj wysiłek działa na samej granicy owego koryta, u jego brzegu, kto proponuje swemu lub następnemu pokoleniu pewną zmianę ruchu, odmienne wygięcie łożyska, pochylenia szkarpy, pogłębienia dna. Geniusz pierwszej klasy nie tak uczestniczy w pracach ducha. Nie stoi ani w pierwszym szeregu, ani się nie wysforował o krok naprzód. Jest on po prostu gdzieś indziej - myślą. Jeśli postuluje inną formę matematyki albo inną formę systematyki filozoficznej bądź przyrodniczej, to chodzi o stanowiska w niczym niepodobne do istniejących - ale to w żadnym atomie! Jeżeli nie zostanie dostrzeżony i wysłuchany przez jedną, drugą generację - potem okaże się to już zupełną niemożliwością. Gdyż tymczasem rzeka ludzkiego trudu i myśli wyżłobiła sobie koryto, poszła w swoją stronę, więc między jej kierunkiem a samotniczą inwencją geniusza rozziew powiększa się z każdym stuleciem. Nie rozpoznane, nie wysłuchane propozycje mogły wprawdzie odmienić bieg rzeczy w sztukach, w naukach, w całej historii świata, ale skoro tak się nie stało, ludzkość przegapiła nie tylko pewną osobliwą jednostkę z jej duchowym bagażem. Przegapiła zarazem pewną inną historię swoją, i na to już nie ma żadnej rady. Geniusze I klasy - to pominięte drogi, teraz kompletnie martwe i zarosłe, to takie wygrane na loterii niezwykłych trafów, po które gracz się nie zgłosił, skarbów nie podjął - aż ich kapitał wywietrzał i obrócił się w nicość - szans zmarnowanych. Geniusze pomniejsi nie odrywają się od pospólnego strumienia, pozostają w jego nurcie, odmieniają prawa ruchu, nie wykraczając poza krawędź wspólnoty - nie wykraczając poza nią zupełnie, do końca. Przez to są czczeni. Tamci, ponieważ tak wielcy - pozostają niewidzialni na zawsze. Odys, poruszony do głębi tą rewelacją, siada niezwłocznie do nowej broszury, której esencja wyżej ujawniona jest nie mniej klarowna od idei Wyprawy. Dobiega ona, po trzynastu latach i ośmiu dniach, kresu. Nie była zmarnowanym mozołem, gdyż skromny mieszkaniec Itaki (Massachusetts) zstąpił w głąb przeszłości z gromadką zapaleńców, by dojść tego, że jedynym żyjącym geniuszem I klasy jest Homer M. Odys: największą bowiem wielkość dziejów - tylko taka sama wielkość jest rozpoznać w stanie. Polecam książkę Kunona Mlatje tym, którzy nie sądzą, że gdyby człowiek nie był wyposażony w płeć, toby i literatury pięknej być nie mogło. Co zaś do kwestii, czy autor kpi, czy o drogę pyta, każdy czytelnik sam winien sobie odpowiedzieć na to pytanie.