Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






HORMON AGATOTROPOWY 3 page

- Właśnie. Niech ich tylko odpowiednio wyszkolą, wyuczą, co mają odpowiadać na pytania. Tylko niech mi nie przyjeżdżają czasem w ubraniach! Goli mają być, z muszelkami na głowach i całym tym kramem. Model stroju wyspiarskiego prześle pan Hartleyowi samolotem.

- Tak, mister Dulles, ale tutejsi Murzyni są na ogół znacznie większego wzrostu od naszych, więc...

- Głupstwo! Czarna morda jest czarną mordą i kropka. Nie będziemy sobie głowy suszyć idiotyzmami. Niech pan zaczyna od zaraz. Murzyni muszą tu być do środy. Zegnam pana, senatorze. Niech pan mi da znać, co odpowiedział Pentagon. Powodzenia! Co tam? - spytał Dulles sekretarza, który stanął w drzwiach.,

- Mister Withney przyleciał właśnie, panie ministrze, i pragnie widzieć się z panem.

- Doskonale. Proś go pan tu.

Cornełius van Withney, prezes Carbide Union, minął się w drzwiach z wychodzącym.

- Halo, Boogie Joe, i pan tu jest?! - zawołał i klepnął senatora kordialnie w plecy. Całą kajutę wypełniła delikatna woń perfumy, jaką wydzielał jego obszerny, biały, o atłasowym połysku garnitur. Różowa, gładko wygolona, mięsista twarz magnata jaśniała spokojem. Mimo tuszy i wieku poruszał się z zadziwiającą lekkością. Za nim szedł Jeff Peruzzi, szef jego straży przybocznej, i znieruchomiał obok drzwi, czarnobrewy, przysadzisty, z mięśniami wypełniającymi jak bochny eleganckie ciemne ubranie.

- Mam depeszę od moich ludzi, że jest ruda - odezwał się metalicznym basem Cornełius do sekretarza stanu. - Gdzie Graystrepth? Nie 4tne pan czasem?

- Witam pana, mister Withney. Graystrepth jest od dwudziestu czterech godzin na wyspie i robi dla pana interesy. Spodziewam się, że niezłe...

- Dał mu pan eskortę?

- O, to zupełnie zbyteczne. Mister Withney, pan sobie nie wyobraża, jak gołębic łagodni są ci wyspiarze; godni pełnego zaufania.

- Gołębiom daj pan spokój. A co do łagodności, potrzebna poprawka. Moja formuła brzmi: łagodność plus gaz łzawiący równa się zaufanie. Tak. Więc Graystrepth jest na wyspie? Kiedy wraca?

- Dowiem się zaraz, jeśli panu na tym zależy - rzekł Dulles. Dalej był jowialny, choć zapiekło go nieco okazywane przez magnata lekceważenie. Nacisnął guzik wewnętrznego telefonu. Rozmawiając podniósł głowę. Miliarder stał przy ściennym barze i przyrządzał sobie rzeźwiący napitek.

Dullesowi wydało się, że znieruchomiały u drzwi Peruzzi, słynny gangster do czasu, kiedy Withney wziął go na służbę i doskonale opłacił, że ten barczysty” ciemny mężczyzna o małych oczkach uśmiecha się złośliwie. Przypatrzył mu się lepiej, ale masywna twarz byłego racketeera nie, wyrażała niczego.



- Ma pan szczęście - rzekł Dulles - Graystrepth właśnie wrócił i wziął na brzegu helikopter. Za chwilę tu będzie.

Miliarder mruknął niewyraźnie coś, co mogło oznaczać zadowolenie, i zapadła cisza. Niebawem rosły żołnierz w tropikalnym stroju otworzył drzwi przepuszczając Graystreptha.

- Ha! ha! szef! niebo pana zesłało!

Graystrepth zasalutował dotykając jednym palcem hełmu, rzucił go niedbale na ziemię, podszedł do baru, nalał sobie coctailu i znieruchomiał z przekrzywioną głową, jakby zastanawiał się, co począć z pełną szklanką. Wreszcie przepłukał głośno usta, wypił jednym haustem i z brzękiem odstawiwszy butelkę zwrócił się żywo do Withneya.

- Prezesie, muszę natychmiast coś panu wyjaśnić. Odczuwam takie wyrzuty sumienia...

- Co pan odczuwa?

- Wyrzuty sumienia... ale zaraz się ich pozbędę - ciągnął szybko Graystrepth. - W tej aferze z rudą kanadyjską, kiedyśmy oszwabili komisję kontrolną rządu na 60 milionów, pan wie... z kubary przeznaczonej dla senatora Mahoneya uszczknąłem 25 tysięcy. Są jeszcze inne sprawki, ale ta najbardziej leżała mi na sercu. Ach, już mi lżej teraz! - zawołał i z impetem rzucił się na fotel. Założywszy nogę na nogę poklepał się po muskularnej łydce i odrzuciwszy głowę w tył, ciągnął:

- Od dwunastu lat pracuję dla pana i zawsze właziłem w każde łajno, jakie mi pan wskazał, jeśli tylko zalatywało dywidendą. Zmusił mnie pan do zrobienia większej ilości świństw niż ktokolwiek inny, ale teraz odpuszczam panu wszystko i oprócz serdecznych słów przywiązania nie mam nic...

- Ty... ty...

Od początku tej rozmowy twarz starego miliardera nalewała się krwią. Jego zaciśnięte ręce zadygotały, w świecącym bielą ubraniu stał nad swoim wygodnie rozwalonym przedstawicielem jak anioł mściciel.

- Ty... gówniarzu!

- Obelgi... za całkowite odpuszczenie grzechów... i to aa człowieka, który zna cały brud pańskiej podszewki? - mrugając, spytał rozczarowanym głosem Graystrepth. - Gdyby nie to, że nie wiedzieć czemu odczuwam nieprzemożoną chęć wybaczania, mógłbym panu Dullesowi niejedno opowiedzieć, chociażby o tej rudzie kanadyjskiej, za którą rząd zapłacił o trzysta procent więcej, niż...

- Milczeć! - Miliarder podniósł pięść, jakby chciał uderzyć Graystreptha, który nawet się nie zasłonił, przeciwnie, na twarzy jego ukazał się wyraz jakiejś świetlistej desperacji. W końcu Withney pohamował się, odwrócił i podszedłszy do pobliskiego fotelika z całej siły oparł się o jego poręcz. Po dłuższej chwili absolutnej ciszy, gdy oddech jego uspokoił się, rzekł oschle, zwracając przez ramię głowę w stronę Graystreptha:

- Zniewagi zdyskontujemy później. Coś pan załatwił na wyspie?

- Hmmm... wyspa... - rzekł Graystrepth przymykając oczy w rozmarzeniu - wyspa... Pan ma w głowie pewno te prawa eksploatacji rudy i inne nudziarstwa, co? Byłem u Murzynów w samej Arkaktuanie i dali wszystko, co chciałem... Ho ho, sporo tam tego, to trzeba przyznać...

Withney postąpił cicho, jak kot, do stolika. Jego purpurowa przed chwilą twarz pobladła ze wzruszenia.

- Ile?

- Bo ja wiem? Niechybnie miliony ton... - rzekł obojętnie Graystrepth. - O, tu miałem koncesję - dodał wskazując na kieszeń.

- Miałem?!!! - straszliwym głosem zapytał Withney.

- Ano tak, bo mi się żal tych czarnych zrobiło. Kochane chłopaki! Oni do mnie z sercem na dłoni, to co ja, gorszy? Oddałem im cały kram i jeszcze co tylko miałem przy sobie. Nie chcieli brać, ale wmusiłem... Niewiele tego było, no, to powiedziałem, że jak pan przyjedzie, to da im więcej...

- Graystrepth, ty zwariowałeś!!! Miliarder z całej siły potrząsnął swoim przedstawicielem.

- Dlaczego pan się tak denerwuje? - spytał Graystrepth z zatroskaniem.

- Dlaczego oddałeś im prawa eksploatacji?! Co mam im dać? Mów, idioto jeden!!!

- Co pan im da? Myślę, że wszystko, chyba...

- Za co?!

- Za co?

Graystrepth był rzetelnie zdziwiony. Przez chwilę zastanawiał się marszcząc czoło, wreszcie wyrzekł pogodnie:

- No tak, zwyczajnie... hm... z miłości... Zarumienił się. Miliarder wytrzeszczył oczy i odskoczył od niego jak oparzony. Wzrok jego napotkał przymrużone, chłodne spojrzenie Dullesa, który przysiadł na biurku i łowił każde słowo rozmowy.

- Pewno udar słoneczny... - bąknął. Potem zwrócił się do wciąż jak kolumna stojącego Peruzziego.

- Zrób z nim porządek!

Peruzzi błyskawicznie skoczył do Graystreptha, chwycił go za kark, przygiął do podłogi, poderwał w górę i w mig znikł razem z nim za drzwiami.

Withney przez chwilę stał zasępiony, potem rzekł niechętnie do Dullesa:

- Przykro mi, że mój człowiek urządził takie przedstawienie. Pewno udar... Zresztą mniejsza z tym. Niech mi pan da ze dwie kompanie, najchętniej widziałbym piechotę morską... i jaką pancerkę... sam pojadę na wyspę.

- No tak - powiedział Dulles - to istotnie niemiła historia... - Zawahał się. - Mam nadzieję, że to, co Graystrepth mówił o rudzie kanadyjskiej, nie odpowiada prawdzie, mister Withney?

- Co słyszę! Pan mnie chce może przesłuchiwać, mister Dulles?!

- Ha ha, ależ nie, skąd, żartowałem... Więc dostanie pan wszystko, czego pan sobie życzy... tylko że na pana miejscu zachowałbym pewne środki ostrożności. Pan słyszał pewno te... te pogłoski o soku z kaktusa...

Withney uśmiechnął się pogardliwie.

- Mister Dulles, nie ma takiego soku” który by zmusił Corneliusa van Withneya do polubienia murzyńskich karaluchów.

Ledwo Withney wyruszył w głąb wyspy, wbiegł do kajuty zaaferowany sekretarz.

- Mister Dulles! - zawołał od progu - przykra historia... Truli i Allis wrócili z Arkaktuany i wyprawiają nieprawdopodobne brewerie. Zechce pan włączyć telewizor, o ten...

Na rozjarzonym ekranie ukazała się piaszczysta plaża, zapełniona tłumem żołnierzy, którzy otaczali samochody przemysłowców. Na dachu największego buicka stał Truli, ściągał z siebie części ubrania i płacząc jak bóbr, ciskał je żołnierzom. Allis, klęcząc na dachu drugiego samochodu, podpisywał czeki in blanco i rzucał je w tłum.

- Co to ma znaczyć! - gniewnie zawołał minister. - Upili się, czy co?!

- Mister Dulles, mówią o soku...

- Do diabła z sokiem! Proszę ich odosobnić gdzieś, zamknąć, dopóki nie wytrzeźwieją!

- Wydałem już odpowiednie rozkazy.

- I powiedz pan pułkownikowi, niech trzyma w pogotowiu ze trzy bataliony żandarmerii! Diabli wiedzą, co się jeszcze może zdarzyć.

Nękany niedobrymi przeczuciami minister do zmierzchu konferował ze swoim Trustem Mózgów. Nazajutrz w czasie porannej konferencji zawiadomiono go o powrocie Withneya. Miliarder pragnął się z nim widzieć.

- No, dobrze, że stary Cornelius wrócił. Ten na pewno nie dał się murzyńskim sztuczkom - rzekł minister do otaczających go senatorów.

W tej chwili wszedł do kajuty sam Withney i ruchem ręki dał znak, że pragnie pozostać w cztery oczy z Dullesem. Ledwo drzwi się zamknęły za ostatnim z wychodzących, sekretarz stanu spytał:

- No, jak? Dostał pan tereny?

- Co tam tereny! - odezwał się miliarder. - Drogi mój, chciałem pana przeprosić za niegrzeczne przywitanie. Tak, tak, byłem dla pana niegrzeczny wczoraj rano - przytwierdził energicznie, machając ręką i nie dopuszczając ministra do głosu. Dulles zauważył ze zdumieniem, że miliarder mocno sepleni.

- A teraz, mister Dulles, panu pierwszemu objawię radosną wieść: od dzisiaj ukochani moi górnicy zaznają wreszcie szczęśliwego żywota. Boże wszechmogący! Nie mogę pojąć, w jaki sposób żyłem do tej pory, podczas gdy tysiące robotników ginęło na pylicę w moich ohydnych kopalniach! Ach, to skąpstwo, ta chciwość ludzka! Nie mam słów dość silnych, aby się potępić! No, ale odtąd wszystko się zmieni. Pokój na ziemi ludziom dobrej woli! W pieniach radować się będziemy po społu pięknem tego miłego padołu... Uważa pan? to do rymu; a Peruzzi wymyślił do tego melodię, wczoraj wieczorem. Taki rodzaj hymnu...

- Co to... co się z panem, stało?... - wybełkotał Dulles. - Co pan mówi? - Co mówię? Mówię, że nie ma już Carbide Union. Co za błogość!!.

- Co to znaczy?... - bełkotał Dulles, cofając się przed anielsko uśmiechniętym Withneyem. Ten zmieszał się jak młoda panienka.

- Zauważył pan, że nie mam zębów? Cóż, ofiarowałem je zacnemu, staremu Murzynowi, który nas gościł przez całą noc. Biedaczysko, wszystkie zęby dawno mu wypadły, a moje pasowały jak ulał. Tak się ucieszyłem! Wszyscyśmy śpiewali: i szoferzy, i ludzie z eskorty... A jak się nam później kajało! Myślałem, że się na śmierć zapłaczę... I co za błogość, co za błogość!...

- E... mister Withney... e... ruda... uran... żarty!... - bełkotał Dulles chwytając się za głowę. Stary miliarder uśmiechnął się doń bezzębnymi ustami jak niemowlę.

- Uran - powiedział - po co uran? Do bomb, co?... Niech Bóg uchowa! Już nigdy!... Ale, mister Dulles, muszę panu powiedzieć z wielkim wstydem i żalem, że istotnie ograbiłem skarb państwa na kilkadziesiąt milionów dolarów w związku z tą nieszczęsną rudą kanadyjską... Ale zwrócę wszystko co do grosza, chociażbym miał do końca życia pracować jako piaskarz... Czy pan wie, że mój były anioł stróż, Jeff Peruzzi, postanowił zostać kompozytorem? Będzie układał hymny, pieśni religijne i kantaty... Tak, tak, mister Dulles... to jest, kochany bracie.

Wyciągnął z tylnej kieszeni spodni płaską flaszkę od’ whisky wypełnioną gęstym, ciemnozielonym płynem, który po odkręceniu korka wydawał przejmującą aromatyczną woń.

- Co to jest? - spytał Dulles szeptem, gdyż głos odmówił mu posłuszeństwa.

- Cudowny napój; soczek kaktusowy, który po społu będziemy sączyć do kresu dni naszych, zacny bracie mój. Masz, napij się, No łyknij, łyknij, zobaczysz, i ty staniesz się dobry!

- Pan pił to! - tchnął obezwładniony strachem Dulles, patrząc, jak flaszka z piekielną zawartością przybliża się do jego ust. Naraz wydał okrzyk rozpaczy i odtrącił butelkę, aż płyn chlusnął mu na koszulę. Jednym susem schroniwszy się za biurko minister obiema rękami nacisnął wszystkie na raz guziki alarmowe. Wpadło trzech urzędników, sekretarz, agent cywilny i jakiś reporter z podniesionym do oka aparatem fotograficznym. Na ten widok Withney wlazł na fotel i podnosząc wysoko flaszką zaczął mówić:

- Na lwa srogiego bez obrazy wsiędziesz...

- Chwytajcie go! Aresztujcie! On zwariował! I flaszkę mu odbierzcie! - krzyczał minister.

W korytarzu zaroiło się od jajowatych hełmów żandarmerii. Gdy go wyprowadzano, stary miliarder skinieniem prawicy błogosławił swych dręczycieli i przesyłał powietrzne całusy dalej stojącym żandarmom.

Wnet zjawił się wezwany przed oblicze Dullesa szef okrętowej służby FBI, pułkownik Murphy.

- Mister Dulles - rzekł - przed udaniem się do pana Withney wysłał depeszę do Waszyngtonu. Oto tekst przychwycony przez, nasz podsłuch.

Dulles rzucił okiem na kartkę i nogi się pod nim ugięły. Miliarder wzywał swych prawników, by przeprowadzili formalny akt darowizny wszystkich kopalń Carbide Union na rzecz pracujących w nich górników.

- Słabo mi!... koraminy!... I dawajcie tu Trust Mózgów... - jęknął Dulles padając na krzesło.

Do północy chemicy badali jadowity płyn. Potem ich delegacja z sędziwym profesorem Daleneyem na czele zjawiła się w kajucie Dullesa.

- Płyn ten - rzekł uczony starzec - zawiera ciała lotne z grupy związków izocyklopentanoperhydrofenantrenowych, częściowo związane z łańcuchami alkilo-poliwinylowymi, częściowo zaś betaparametafenylo...

- To znaczy, że co? - przerwał mu Dulles.

- Dokładny wzór chemiczny będziemy mogli podać dopiero po dłuższym badaniu.

- Ale jak to działa, do stu diabłów!

Głos zabrali biologowie. Orzekli oni, że badany płyn wywiera na umysł? ludzki działanie swoiste, wywołując niepohamowaną chęć czynienia dobrze bliźnim. W szczególności zmusza człowieka do wyrzekania się większej majętności i napełnia nieopisanym obrzydzeniem do ciągnięcia zysków z cudzej pracy, do wszelkich operacji finansowych i giełdowych.

- Ponadto, panie ministrze, powoduje zanik zdolności wypełniania rozkazów. Żandarm, któremu zaaplikowaliśmy łyżkę stołową, kiedy przełożony wydał mu rozkaz uderzenia Murzyna, spytał: „za co mam go bić?”

Dulles zadygotał.

- A więc to jest trucizna!!! Uczeni pochylili głowy.

- Dżentelmeni, otwieram obrady! - zawołał z płomieniem w oczach minister. - Śmiertelne niebezpieczeństwo zawisło nad naszą ojczyzną! Czarni truciciele zagrażają najcenniejszym cnotom osobistym obywatela amerykańskiego: szacunkowi dla pieniędzy i miłości interesów! Jeśli przestaniemy dokonywać wielkich transakcji handlowych, jeśli w proch rozpadnie się przywiązanie do wielkiego kapitału, jeśli zginie ukochanie dolara, to czym będziemy się różnić od zwierząt?’. Zagrożona jest nasza najdroższa waluta, podkopana świątynia błogostanu - giełda, śmiertelne niebezpieczeństwo zawisło nad prywatną inicjatywą - fundamentem rodziny i państwa! Do dzieła więc, moi panowie! Wytężajcie umysły! Wzywam was: ratujcie Amerykę! Ratujcie świat cały!!!

Stworzona po naradzie okupacyjna władza wojskowa wydała zarządzenia nakazujące pod karą śmierci zniszczenie wszystkich zapasów soku kaktusa „Zielony Kieł”. Pod tą że karą zabronione zostało ofiarowywanie, raczenie się, sprzedawanie, picie i przechowywanie soku kaktusa oraz wszelkich innych jego przetworów wszystkim osobom cywilnym, fizycznym i prawnym, a także członkom sił zbrojnych stacjonujących na wyspie i na jednostkach marynarki Stanów Zjednoczonych. Wprowadzono patrole czołgowe, uzbrojone patrole morskie oraz podwójną barierę ochronno-cłową. Ekipy policji wojskowej i żandarmerii wyruszyły w teren niszcząc jadowity płyn, opryskując kaktusy naftą, podpalając je i zasypując ziemią. Tymczasem sekcja botaniczna Trustu Mózgów pracowała gorączkowo, usiłując znaleźć naukowy sposób zmiecenia z powierzchni ziemi piekielnej rośliny. Gdy Dulles wydawszy nieodzowne rozkazy, zlany potem, wciąż jeszcze ocierał machinalnie wargi, na które Withney chlapnął mu kilka kropel płynu, zaszły dalsze tragiczne wydarzenia.

Najpierw trzy lotne sztafety Military Police zbratały się z tubylcami i przywiozły na wybrzeże wielką beczkę płynu, na której wymalowany został napis Green Cactus Coctail. Oficerowie zrywali patki z gwiazdkami, tykali się z Murzynami i pili z nimi bruderszaft.

Oddział piechoty morskiej, który miał ich rozbroić, został zdemoralizowany i wziął udział w libacji. Chóralnie śpiewając żołnierze rozbiegli się po całym wybrzeżu i niszczyli broń.

- To jest bunt! Bunt!!! - wołał Dulles patrząc z pokładu na wybrzeże, po którym sunęły oślepiające reflektory pancerników. W plamach światła ukazywały się grupy Murzynów idących pod rękę z marynarzami.

- Proszę powiedzieć dowódcom oddziałów zaokrętowanych, że otrzymają podwójną gratyfikację, jeżeli...

- Mister Dulles - przerwał ponuro referujący podpułkownik potrząsając głową - oni wyrzucają pieniądze do morza. Mówią, że nie są im potrzebne...

- Wyrzucają do morza dolary?’. - krzyknął przeraźliwie minister. - Obym nie dożył tej hańby!”

Przez długą chwilę walczył ze słabością. Potem, uprzytomniwszy sobie, że znajduje się pośrodku wielu spojrzeń, słysząc szczęk migawek fotograficznych, spojrzał raz jeszcze na wybrzeże i zszedł pod pokład.

Tymczasem miłość i braterstwo obejmowały stacjonujące na wybrzeżu oddziały jak płomień. O pierwszej nikt już, prócz wysokich oficerów w eskorcie spadochroniarzy z psami na uwięzi, nie mógł schodzić na ląd. O czwartej nad ranem wysłany został na zwiad w celu zbadania sytuacji pułkownik Murphy, prawa ręka Dullesa, szef wydziału śledczego FBI. W trzy kwadranse doszedł uszu Dullesa przeraźliwy tumult. Wybiegłszy na pokład ujrzał ogromny, płonący stos, wokół którego, trzymając się za ręce, tańczyli umundurowani i cywilni agenci FBI. Oświecony jaskrawo skaczącymi płomieniami przygrywał im na organkach pułkownik Murphy.

- Co to ma znaczyć?’. - krzyknął minister stając jak wryty przed koliskiem tancerzy.

- Palimy tajne kartoteki i akta „czerwonych” - odkrzyknął mu wesoło Murphy, wycinając zręcznie hołubce. - Już półtorej tony poszło w ogień, zaraz diabli wezmą resztę! Chodź pan tańczyć z nami! Wszyscy ludzie są braćmi!!!

- A ja lubię tylko banany! - zaśpiewał w odpowiedzi chór funkcjonariuszy FBI. Dulles uciekł na mostek kapitański i stamtąd kierował akcją podjętą przez doborowe oddziały spadochroniarzy z awiomatki „Tennessee”.

Zrzuceni z helikopterów skoczkowie zgasili ogień i uwięzili opętanych. Od tej chwili wszelka łączność z wyspą została zerwana. Przecięto druty telefoniczne i kable żywiące elektrycznością instytucje i lokale wzniesione przez byłą Administrację Cywilną na brzegu. Potem pancerniki majestatycznie wypłynęły z laguny wewnętrznej na zewnętrzną, gdzie ponownie zarzuciły kotwice.

O jedenastej rano Dulles, z głową obłożoną workami lodu, siedział przy biurku w kajucie przemianowanej na Kwaterę Główną i otoczony butelkami wiernej coca cola, która krzepiła go w tych ciężkich chwilach, układał rozkaz zakazujący używania słowa „dobry” w powitaniach.

- Mister Dulles, pan tak źle wygląda - zaczął z troską w glosie sekretarz wchodząc do kajuty. Minister zerwał się z krzesła i przyjrzał mu się podejrzliwie.

- Lituje się pan nade mną?!

- Bo pan się przepracowuje...

- A co pan taki... dobry?! Może i pan pił to... to... ten jad?! - ryknął Dulles.

W południe Trust Mózgów podjął obrady. Rozważano ewentualność zbombardowania wyspy.

- Teraz po tej przeklętej reklamie wolnych, tajnych, bezpośrednich wyborów? - spytał Dulles. - To wykluczone.

- Pozwól pan, mister Dulles - zauważył profesor Buckledrop. - Zdaje się, że pan nie docenia niebezpieczeństwa...

- Ja nie doceniam?

- Tak myślę. Z Murzynami dalibyśmy sobie łatwo radę, obawiam się jednak, że w Stanach Zjednoczonych znajdą się osobistości, które zapragną mieć potężny środek, jakim jest sok kaktusa, do swej dyspozycji...

- Co pan ma na myśli?

- Przemysłowiec, który potraktowałby tym płynem swoich konkurentów, w parę godzin z łatwością przejąłby ich akcje. Niewielka porcja zaaplikowana Morganowi, Dupontowi czy innemu z naszych wielkich spowoduje katastrofę giełdową, jakiej nie zna historia Ameryki.

Zapadło ponure milczenie, w którym o głos poprosił profesor Donovan. Sędziwy ten uczony pół życia strawił na dociekaniach, doskonaląc naukowe metody rozpędzania strajkujących. Obecni z szacunkiem i nadzieją zwrócili głowy w jego stronę. Starzec zacisnął binokle na nosie i rzekł:

- Hehe... muszę wam powiedzieć, koledzy, że przesadzacie, tak, przesadzacie. Ten płyn wcale nie jest taki straszny. Przed godziną spróbowałem go, naturalnie tylko z ciekawości naukowej, i muszę stwierdzić, że to mi wcale nieźle... powiadam: wcale nieźle zrobiło... Ja osobiście pozwoliłbym sobie nazwać go hormonem agatotropowym, to jest skłaniającym do czynienia dobrze. Proponuję więc, żebyśmy wszyscy, tak jak tu jesteśmy, pociągnęli po łyczku... Przygotowałem dla was skromny zapasik...

To mówiąc, z filuterną miną wydobył spod krytego suknem stołu szklaną banię pełną zielonej cieczy. Okrzyk zgrozy wyrwał się z ust Dullesa:

- Chwytać go!!!

Sędziwi uczeni rzucili się na kolegę, który, już w pętach, ruchami skrępowanych dłoni obrzucał ich błogosławieństwami. W rozgardiaszu szklana bania się stłukła i zalała stół zielonym płynem. Mocna aromatyczna woń wypełniła salę.

- Nie oddychać, bo nas udobrucha! - krzyczał drżącym głosem profesor Buckledrop i zatykając nos i usta chusteczką, pędem ruszył do drzwi, w których tłoczyli się inni uczestnicy konferencji. Po minucie dwa szeregi strażaków w maskach gazowych z sikawkami w ręku biegły już po schodach. Strumienie środków odkażających wtargnęły do sali unosząc sterty tajnych protokołów. Tymczasem Trust Mózgów kontynuował obrady w prywatnym gabinecie Dullesa, zmniejszony liczebnie o dwie osoby, albowiem oprócz profesora Donovana trzeba było odosobnić także docenta Tracy’ego, któremu kropla płynu musiała wpaść do ust, gdyż znienacka poddał pod głosowanie wniosek, by wszyscy obecni rozpoczęli pracę nad umocnieniem pokoju między narodami. Gdy niebezpieczny człowiek został unieszkodliwiony, zabrał głos profesor Stulpental:


Date: 2016-01-03; view: 629


<== previous page | next page ==>
HORMON AGATOTROPOWY 2 page | HORMON AGATOTROPOWY 4 page
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.021 sec.)