Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






HORMON AGATOTROPOWY 2 page

Podglądnąłem takoż, iż do strawy mi płyn zielony mieszali, czym przeląkłem się wielce, mniemając, iż otruć mnie pragną, aliści rzecz okazała się insza. Oto z kaktusa, Zielonym Kłem zwanego, sok szmaragdowy wyciskają i w wielkich kadziach chowają, który smak posiada miodu niestarego, a skutek niezwykły. Oto człek, który kilka łyków soku onego przełknie, dobrze czynić musi, choćby, nie chciał. Chociażby się cała jego natura przeciwiła, przecie wroga całował będzie i ostatnią mu z grzbietu zwleczoną koszulę ofiaruje. Taki to płyn dziwny, którego oni sami potrzeby nie czując, nie piją, od praojców jeno sposób przyrządzenia znają i na czarną godzinę go kryją, gdyby zaś nawała wraża na wyspę ich wstąpić chciała. Likwor on nie upija wcale ani nie rozwesela, jeno morale ludzką podnosi. Miałem go, jako mi rzekli, do potraw domieszanym w ilości znikomej, bym się snadź zbyt szybko nie przekabacił. Złe wapory muszą pierwej wywietrzeć.

Dobrym chcąc się od razu stać niezmiernie, po kryjomu cały dzban napitku onego wychyliłem, chocia mnie przestrzegali, jako że we wszystkiem miarę zachować należy. Skutki pokazały się niebawem. Oto na kolana padłszy, publiczną spowiedź z łajdactw moich przed miasteczkiem miałem i błagałem, iżby mnie na pal nawlekli i oczy wyłupili, bom jest świnia i gad sprośny. Pokutę czyniąc, zwlokłem z grzbietu odzienie i ofiarowałem się przed progiem ich domu wspólnego leżeć, by mnie zaś za słomiankę mieli.

Nie chcąc do pohańbienia mojego dopuścić, zaraz mnie kocami okryli i wodą polewali, by ona dobroć nadmierna wyszła z mego ciała, co się też stało po trzech dniach.

Z wyspy można było popłynąć łódką w różne strony, jako że była tam przygarść wysepek, które w kupie się archipelagiem zowią. Sami Arkaktuańczycy nigdzie ni& pływają, aliści ja, ruchliwsze przyrodzenie posiadając, wnet o łódkę prosiłem i zaraz popłynąłem.

Na pierwszej wysepce, małej ale ładnej, kwiatem białym porosłej, mieszkali Murzyni, którzy stoły w domach swoich na jednej nodze stojące budują, od czego wciąż się przewracać by musiały, aliści w każdej rodzinie ktoś zawżdy przy stole siedzi i sprzęt, on podpiera. Gdy im nogi w większej liczbie przybijać do stołu radziłem, natarli na mnie wraz i ucha kęs mi spory naderwali, ledwiem się ucieczką salwował. Pływając dalej, wysepkę znalazłem, która zamieszkana była przez ludzi jako my, skórą nieco tylko ciemniejszych, jedno że na czworakach chodzących. Tak wszyscy, dzieci, kobiety, mężowie po miasteczku sobie raczkowali. Pytałem, czemu na dwu nogach nie chodzą? Rzekli mi z wielkim na moją postawę patrząc zadziwieniem, iż nie wiedzieli, że tak można. Pierwszy powstał zaraz i z uciechy, że to tak przyjemnie, kozły fikał, inni w te pędy za nim. Wołali, że wielkim ich jestem ratownikiem a mędrcem, i chcieli, bym u nich pierwszym wodzem został, czemu się sprzeciwiłem, rozumiejąc, iż lepiej mi być parobasem u mądrych, niźli królem u idyjotów”...



 

***

 

W nieprzeniknionej mgle rozlegał się jednostajny, powolny warkot. Sekretarz stanu próżno wychylał się przez poręcz opasującą burtę motorówki, próżno rozwierał szeroko oczy: wzrok tonął w szarych i perłowych tumanach, to rozstępujących się przed czarniawym dziobem stateczku, to zagęszczających się i zatapiających otoczenie. Znienaćka ściana skłębionych oparów zachwiała się i rozstąpiła. Minister, oślepiony, przymknął na chwilę oczy.

Tarcza słoneczna dotykała już szczytów odległych gór, których olbrzymie cienie wydłużały się coraz bardziej, ogarniając błękitnawym półmrokiem łagodne zbocza i równiny gajów palmowych. Ostatnie, czerwone promienie oświetlały jaskrawo nadbrzeżną plażę, ku której zmierzała motorówka. Kil pogrążył się w piasku i znieruchomiał. Minister wstąpił na brzeg.

Na plaży roiło się od pojazdów i ludzi. Niedaleko przez rozwarte dziobowe wrota statków desantowych wytaczały się na piasek długie szeregi ciężarówek. Skrzypiały dźwigi, warkotały motory, w czystym powietrzu daleko niosły się skwiry mew i okrzyki ludzkie. W pobliżu zatrzymał się opływowy, srebrzysty cadillac. Minister wsiadł i wóz natychmiast ruszył.

Przejeżdżali przez murzyńską wioskę. Uliczka była tak wąska, że w pewnej chwili samochód musiał przystanąć i cofnąć się pomiędzy dwie lepianki, aby przepuścić zmotoryzowaną kolumnę Korpusu Religijnego. Na dachu każdego auta stał misjonarz w pełnym rynsztunku, trzymając mikrofon. W bocznej uliczce zatrzymał się wielki, lśniący Jak zielonkawa ryba samochód-cysterna. Kilku ludzi rozpinało między czubami palm barwne płótno z napisem Coca Cola Throughout The World. Minister skinął im życzliwie ręką. Tuż za wioską minęli kolumnę sanitarną żołnierze chwytali przechodzących Murzynów i za pomocą wielkich rozpylaczy pudrowali ich na biało proszkiem DDT. Inni rozjeżdżali po okolicy w jeepach. Mieli zlecone rozdawnictwo łakoci i urozmaicali sobie to zajęcie celując paczkami cukierków w głowy Murzynów, którzy z nieśmiałymi uśmiechami ustępowali z drogi wzbijającym kurz pojazdom. Pół kilometra za ostatnią chatą jaśniał zbudowany z falistej blachy aluminiowej barak Administracji Cywilnej. Zgromadziło się przed nim kilkudziesięciu reporterów. Jedni fotografowali z nudów małe Murzyniątka patrzące wielkimi smolistymi oczami, inni leżeli na trawie podłożywszy sobie pod głowy nadymane poduszeczki i żuli gunię. Kilku obstąpiło automatyczny samochód bar Yaucklyna i raczyło się czterdziestocentową baraniną w sosie pomidorowym. Na widok rządowego cadillaca zerwali się z miejsc.

- Jak się macie, chłopcy! - zawołał minister uśmiechając się. - Jak wam idzie?

- Eh, mister Dulles, nic się tu nie dzieje - wypalił stojący najbliżej, który miał na specjalnych szelkach umocowaną na wysokości piersi małą maszynę do pisania. - Gorąco jak diabli, Murzyni śmierdzą, a wydarzenia takie, że skrzynia z Ewangeliami urwała się rano z dźwigu i roztłamsiła jednego czarnucha. To dobre na trzecią stronę, ale musimy przecież mieć wstępniak!

- Chcecie konferencji prasowej?... Minister zatrzyma? się kilka kroków przed barakiem, marszcząc lekko brwi. Pokrył niezadowolenie uśmiechem.

- No dobra, chłopcy, ale tylko pięć minut. Uwaga, zaczynam!

Natychmiast rzucili się ku niemu sprawozdawcy radiowi wlokąc za sobą wijące się węże kabli i zbliżyli do jego ust czarne lejki mikrofonów, jak gdyby częstowali go osobliwym napojem. Jedni reporterzy zaklekotali na maszynkach do pisania, inni puścili w ruch magnetyczne fonografy; w coraz bardziej gęstniejącym zmierzchu co chwila oślepiająco łyskały wybuchy lamp fotograficznych, przywracając twarzom, i otoczeniu dzienne kolory; w tych błyskawicach ukazywały się luźne, malowane w smoki, pioruny i kwiaty koszule sprawozdawców, głowy w hełmach tropikalnych i górujący nad wszystkim, sekretarz stanu, który podniósł się na stopień baraku i płynnie mówił:

- Stany Zjednoczone wyciągają nad Nieznaną Wyspą opiekuńczą dłoń postępu i demokracji, ażeby jej bogobojnych, pracowitych mieszkańców uchronić przed groźbą komunizmu. Wierny swoim ideałom demokracji i równości, rząd Stanów nadaje Wyspie pełną autonomię i zamierza w dniach najbliższych zorganizować tajne, równe i bezpośrednie wybory, w których tubylcy sami stworzą sobie taką formę rządów, jaka im najbardziej odpowiada. Tak więc otwiera się przed nimi amerykańska droga życia, droga wolności i postępu...

Minister zdeptał papierosa, skinął lekko głową otaczającym i skierował się do wnętrza baraku.

- Pytania! Pytania! - rozległa się zmieszana wrzawa głosów.

- Tylko pięć minut, wzywają mnie ważne sprawy! - rzucił minister z ręką na klamce. - Pytajcie, chłopcy.

- Kiedy otrzymamy swobodę poruszania się po wyspie?

- Czy ONZ przyśle obserwatorów na wybory?

- Czy na wyspie są komuniści?

- Czy to prawda, że tu są złoża uranu? Minister uśmiechał się ukazując białe zęby. Zaterkotał aparat filmowy, trzy olbrzymie jupitery podjechały na wysuwanym ramieniu samochodowego dźwigu i olśniewającym światłem zalały całą scenę.

- Organizacja Narodów Zjednoczonych przyśle swoich ludzi, tak... o uranie nic nam nie wiadomo... nasze poczynania są całkowicie bezinteresowne... swobodę poruszania się otrzymujecie z dniem dzisiejszym, przepustki wydaje Biuro Prasowe.

Ledwo wypowiedział te słowa, obecni tłumem rzucili się do przyległego baraku. Jakiś przedsiębiorczy operator krzykiem przynaglił pomocników i siedząc okrakiem na poruszającej się wieży dźwigu, z góry filmował popychających się i tłoczących kolegów. Przy ministrze zostało już tylko kilku dziennikarzy. Najbliższy odezwał się:

- Co to za historia z tym sokiem kaktusowym, mister Dulles?

Minister roześmiał się w głos.

- Podałem wam fakty. Kaczki musicie wymyślać sami.

Bywajcie, chłopcy, pozdrowienia dla wszystkich czytelników! - Jego ostatnie słowa utonęły w grzmocie nadlatujących odrzutowców.

Zapadła już noc. Niedaleko bezszelestnie przesuwały się rozjarzone oczy samochodów. We wsi zapalały się białe czworoboki; na rozpiętych między palmami ekranach wyświetlano dla krajowców najnowsze filmy: „Tragedia za żelazną kurtyną” i „Noc poślubna dusiciela”. Ozdobione rurami różnobarwnych neonów, leniwie sunęły brzuchate cysterny coca cola. Z oddali płynął dźwięk dzwonów transmitowanych z płyt Korpusu Religijnego.

Minister wszedł do baraku. W pierwszym pomieszczeniu siedziało za biurkami kilkudziesięciu urzędników.

- Halo, jak się macie - rzucił im w przejściu. Jego sekretarz wertujący papiery przy bocznym stoliku zerwał się na równe nogi.

- Mister Dulles, kablogram z Białego Domu.

- Jest tam ktoś? - spytał minister, rzucając okiem na depeszę.

- Są: Graystrepth z Carbide Union, Truli z Panamerican Mining i Allis z Generał Motors. Nie mogli się doczekać. Od godziny już...

Minister machnął ręką i nie wysłuchawszy sekretarza do końca wszedł do przyległego pokoju. Pod sufitem paliła się elektryczna lampa, pośrodku stało wielkie biurko;

z boku, pod ścianą, na trzech rozłożonych opływowych leżakach spoczywali ludzie. Jeden, większy od innych, oparł wystające za brzeg leżaka nogi o płytę biurka. Był zbudowany jak bokser, płowowłosy, w jedwabne] białej koszuli i krótkich spodenkach. Korkowy hełm położył pod leżakiem; skrzyżowawszy muskularne, włochate nogi, ciągnął przez słomkę chłodzący napój. Drugi oddychał głośno, jak astmatyk; łysinę przykrył rozłożoną chusteczką, która wydawała przejmującą woń ostrej perfumy. Palił fajeczkę i co jakiś czas pociągał ręką po nie ogolonym tłustym podbródku. Trzeci był chudy, wątły, z niezdrową żółtą cerą żołądkowca; oczy chronił skośnymi, czarnymi okularami. Gdy minister wszedł, zapisywał coś w notatniku. Żaden z leżących nie poruszył się na widok Dullesa, tylko Graystrepth zasalutował jednym palcem, nie wypuszczając z ust słomki. Przez dłuższą chwilę trwała cisza. Zza metalowego przepierzenia dobiegał prędki stukot maszyn do pisania i teletypów.

Dulles przeszedł przez pokój, bokiem przysiadł na biurku, wyjął z kieszeni paczkę papierosów, rozerwał banderolę, pokręcił w palcach tutkę i zaciągając się dymem rzekł:

- Dżentelmeni?

- Wszystko O.K. - rzekł Graystrepth i spuścił jedną nogę z biurka. - Mów pan dalej.

- Cóż mam mówić? Wy mówcie! Jak uran? Przez kilka sekund panowało milczenie.

- Czy chcecie się bawić w ciuciubabkę z rządem? - rzekł Dulles z lekkim rozdrażnieniem. - Od chwili lądowania daliśmy wam pełną swobodę...

- Swoboda robienia interesów jest zagwarantowana konstytucją - rzucił Graystrepth i pociągnął duży łyk zielonkawego płynu, w którym pląsały kryształki lodu. - Ale, ale, mister Dulles, szef przyleci tu jutro. Spodziewam się, że da mu pan odpowiednią eskortę.

- Cornelius we własnej osobie? - Minister podniósł wysoko brwi. - No, no... Ale po co eskorta? Murzyni są jak balsam peruwiański.

- Eskorta jest rzeczywiście potrzebna - odezwał się nagle łysy.:- Chociażby przeciw takim facetom, jak Graystrepth.

Przedstawiciel Carbide Union uśmiechnął się złośliwie, rozciągając szeroko cienkie wargi.

- Murzyni są jak balsam - rzekł - a ta wyspa to najlepszy interes, jaki widziałem w życiu.

- Ale jak się człowiek spotyka z konkurencją, dla której dobra jest każda metoda... - zaczął Truli.

- Czy chcecie się kłócić? - spytał Dulles. - Rząd daje wam takie możliwości, jakich do tej pory...

- Daj pan spokój, konferencja prasowa skończyła się - przerwał mu Truli. Szeroki uśmiech Graystreptha doprowadził go do wybuchu.

- Nie wyobrażaj pan sobie, Graystrepth, że połkniecie wszystko. Panamerican Mining też tu ma coś do powiedzenia.

- A kto wam broni?

- Panowie, rozmawiajmy rzeczowo - przerwał im Dulles. - Czy chcecie rządowego arbitrażu?

- Po co mi arbitraż?! - Graystrepth roześmiał się głośno.

- Więc o co chodzi?

- Moi rzeczoznawcy - geologowie odkryli szesnastoprocentową rudę uranową w północnej partii górskiego masywu - powiedział z hamowaną złością Truli - a Graystrepth sprzątnął mi ją sprzed nosa.

- Murzyni - rzekł niewzruszony Graystrepth - to największe osły, jakie zdarzyło się oglądać synowi mojej matki. Niczego nie sprzedają - wszystko darowują za jeden uśmiech. Jutro dostanę prawa eksploatacji terenów na czas nieograniczony; ta szesnastoprocentówka to dopiero początek, a kosztowała mnie... kosztowała mnie - powtórzył, lubując się własnymi słowami - jedenaście centów, bo tyle warta jest nylonowa grzechotka, którą dałem temu czarnemu capowi jako rękojmię wieczystej przyjaźni...

- Przestałbyś się pan chełpić - rzucił mu Truli. - Mister Dulles - ciągnął zwracając się do sekretarza stanu - Murzyni to rzeczywiście kretyny, jakich świat dotąd nie widział. Gotowi nam buty czyścić swoimi kudłami, jeśli poprosić tylko...

Allis, który nie odezwał się dotąd i leżał na wznak nieruchomo, nagle usiadł.

- Od kwadransa słucham waszego gadania - rzekł porywczo - i nie usłyszałem jeszcze ani jednego rzeczowego słowa. Mister Dulles, wobec tego ja zapytam pana, co to za stypa z tymi wyborami? Kiedy otwieracie ten lunapark? I po jaką biedę obserwatorzy ONZ? Już widzę, jaki gwałt podniosą Anglicy, żeby ich dopuścić do interesu.

Dulles bawił się złotą myszką, którą kończył się zatrzask jego koszuli.

- Obserwatorzy muszą być. Robimy z czarnymi porządek dla waszego dobra. Stan, w którym, taka kupa czarnych nie ma w ogóle rządu, nie może się przeciągać. To groźne. Profesor Buckledrop powiada, że oni mają tu tak zwany pierwotny komunizm.

- Co?!

Trzej przemysłowcy zerwali się i przyskoczyli do ministra, który uśmiechając się dobrodusznie, zrobił uspokajający gest.

- Spokojnie, dżentelmeni, spokojnie! Oni nic nie wiedzą o prawdziwym komunizmie - to tylko taka pierwotna gospodarka, taki kolektywny sposób...

- Nie znoszę tego słowa - rzekł nerwowo Truli. Z obrzydzeniem otarł chustką spotniały kark. - Mniejsza o tę całą semantykę, więc co powiada Buckledrop? To ten socjolog z pańskiego Trustu Mózgów, co?

- Tak. Bardzo zdolny facet. Pójdziemy za jego radą. Zrobimy dwa stronnictwa: chrześcijańskich demokratów i konserwatywnych liberałów. To będzie opozycja. W jej ręku znajdzie się wielka własność ziemska.

- Ależ tu nie ma żadnych chrześcijan!

- Do przyjazdu obserwatorów ONZ będą. Od czego mamy Korpus Religijny. Mechaniczne chrzcielnice już się wyładowuje, jutro rano zacznie się masowy chrzest, widzenia, nawracania, cuda i co tylko chcecie.

- A własność ziemska? Przecież tu nie ma żadnych posiadaczy?

- Też się zrobi. Na razie rzecz ma się tak: potrzebujemy pieniędzy na agitację polityczną dla bossów partyjnych, dla głosujących Murzynów i tak dalej. Nie możemy użyć rządowych pieniędzy, rozumiecie, więc zwracamy się do was.

- Od razu trzeba było tak mówić - rzekł Graystrepth rozciągając słowa. Wrócił do swego leżaka i usiadł. - Forsy chcecie, co? No więc dobrze. Carbide Union da... może dać... powiedzmy dwadzieścia tysięcy.

- A ja piętnaście - rzucił Allis.

- Ja dziesięć.

- Cóż tak zjeżdżacie w dół? Carbide Union nie może dać więcej? A pan, panie Truli? Zarobicie tu miliony, a żaden z was nie chce dać stu tysięcy? Przecież to wkład we własny interes. Kapitał, który się oprocentuje.

- Dobra, dam trzydzieści tysięcy - rzekł Truli, któremu oczy nagle się zaświeciły, jakby go tknęła jakaś myśl. Graystrepth z opuszczoną dolną wargą obserwował go podejrzliwie i wycedził:

- Aha... widzę, gdzie pan mierzy. Żeby mieć swoich ludzi w rządzie, co? I zakwestionować potem te murzyńskie darowizny? Może pan to sobie wybić z głowy.

- Ale skąd, nawet o tym nie myślałem - bronił się Truli. Graystrepth wstał. Rozkraczył nogi na środku pokoju, ręce wsadził w kieszenie i przekrzywił ptasio głowę.

- Nie lubię - rzekł - jak mnie rząd za rączkę prowadzi do interesu., Ten cały kram z partiami mnie się nie podoba. Liberałowie, demokraci - to są trele morele, może jeszcze parlament dla Nigrów? Musimy mieć na miejscu siłę roboczą - tanią - nie rynek pracy z bezrobotnymi. I żadnych związków zawodowych - to dobre w domu. Tutaj trzeba Murzynów skoszarowanych w obozach. Już nawet wypatrzyłem parę niezłych miejsc pod takie obozy...

- Doskonale, będziecie mieli wszystko, tylko proszę, nie używajcie słowa „obóz”. W tej chwili oczy całego świata są zwrócone na nas i...

- Dobra, dobra. Schowaj pan deklaracje. To się będzie nazywało „murzyńskie pensjonaty”. Ale osobiście wolałbym władzę w rodzaju kacyka, i to kacyka pijanicy. Da mu się wódki za dolara i zrobi swoje, a kiedy do żłobu dorwą się rozmaici „działacze polityczni”, wyobrażacie sobie, ile będzie nienasyconych gąb?

- Nie możemy się ośmieszać pertraktowaniem z kacykami - rzekł Dulles. - Anglicy robią to już od trzystu lat i oto rezultat; z całego interesu zostały im tylko wywieszki. Nie rozumiem, dlaczego przeszkadzają wam partie. Czy w Stanach przeszkadzają?

- Koszty, powiadam, koszty byłyby niższe...

- Nie ma się co trząść nad paroma dolarami...- Jaki hojny...

- Spokój, dżentelmeni!

- Kiedy skoszarujemy czarnych?

- Spokój, panowie! - krzyknął Dulles. - Kiedy nikogo z obserwatorów ONZ już nie będzie, będziecie mieć czarnych za drutami i razem ze swoimi partiami będą mogli pójść na skargę do cioci Mary. Nie stwarzajcie fikcyjnych problemów i działajcie solidarnie. Proszę o kredyty od jutra.

Graystrepth porozumiał się wzrokiem z Allisem i Trullem.

- W porządku - rzekł wracając na swój leżak - jutro rano otworzę kasy.

- O.K. - rzekł Dulles zeskakując z biurka. - Porozumieliśmy się więc we wszystkich punktach... a co do Corneliusa - zwrócił się do przedstawiciela Carbide Union - bądź pan spokojny. Dostanie, czego mu potrzeba. Dobrej nocy, moi panowie, i dobrych interesów.

Po południu następnego dnia zjawił się u Dullesa senator Joe Carrell, szef akcji politycznej. Ten siedemdziesięciodwuletni starzec zwany był przez współpracowników i kolegów „Boogie Joe” dla skocznego chodu, jaki zawdzięczał podleczonemu penicyliną paraliżowi postępowemu. Nie nazbyt dowierzając elastycznym nogom senator opierał się na lasce, której złota gałka wraz z dwurzędowym szarym garniturem i stalowymi okularami nadawała mu wygląd angielskiego arystokraty. Usiedli w głębokich fotelach przy ściennym barze. W kajucie pancernika było chłodno i przewiewnie, mimo upału panującego na dworze, gdyż działała aparatura klimatyczna.

- Jak tam wygląda? - przywitał senatora Dulles. Zamiast odpowiedzi Boogie Joe rozłożył ręce.

- Cóż znowu?

- Mister Dulles, leżymy. Murzyni nie chcą wstępować do żadnej partii. Dulles wstał.

- Jak to?

- Po prostu nie chcą. Korpus Religijny zawiódł na całej linii, moi ludzie wracają z wyspy i mówią...

- Pni, mówią, mówią! Mniej gadania, Carrell, a więcej roboty. Dawaliście podarki?

- Próżny trud, mister Dulles. Murzyni dają wszystko, czego się od nich chce, ale sami nie biorą nic.

- A pieniądze?

- Naturalnie. Najpierw pięć dolarów na głowę, potem dziesięć, doszliśmy do pięćdziesięciu, ale z takim samym skutkiem mógłby pan dawać po pięćdziesiąt tysięcy.

- Czekajże pan... najpierw trzeba ich przecież nauczyć handlu, nie? Przedstawicieli drobnych firm puściliście w ruch?

- Od samego początku, ale to też nie chwyciło... Mister Dulles, spójrz pan na moje siwe włosy. Jako obywatel amerykański, jako senator, jako starzec nad grobem, który niejedno przeżył, powiadam panu, że coś takiego jeszcze mi się nie przytrafiło. Od tych Murzynów może pan...

- Przeklęte czarne mordy! - warknął Dulles przechadzając się wielkimi krokami po kajucie. Nagle stanął przed Carrellem.

- No dobrze, więc ilu pan ma?

- Panie ministrze...

- Wiem dobrze, kim jestem, nie trzeba mi tego przypominać. Ilu będzie pan miał „zrobionych” do środy? We środę przyjeżdżają mętniaki z ONZ. Dwustu będzie? Stu przynajmniej? No?

- Ani jednego.

Dulles był tak oszołomiony, że przez dłuższą chwilę mrugał w milczeniu powiekami.

- Czekajże pan... czy to ma znaczyć, że nie znalazł pan ani jednego Murzyna, którego dałoby się przekupić?

- Tak, właśnie to. Nie znalazłem ani jednego. Pozwolę sobie zauważyć, że hurraoptymizm niektórych naszych ludzi od początku wydawał mi się bez pokrycia. To wszystko za ładnie wyglądało, uważa pan? Murzyni byli zanadto grzeczni, zbyt mili, za dobrze ułożeni, za przyjemni, nadmiernie skromni... z takimi nie można robić polityki.

- No, no, tylko nie wpadajcie w panikę - rzekł Dulles. Podszedł do okrągłego iluminatora i patrzał na widniejącą w dali wyspę. Nad palmowymi gajami przybrzeżnej równiny wznosił się centralny masyw górski z połyskującą błękitną czapką wiecznych śniegów. Nagle odwrócił się w stronę Carrella.

- Na wszystko są sposoby - rzekł. - Nawiąże pan łączność ze Stanami...

- Tak.

- Czekajże pan. Połączy się pan, powiadam, z Waszyngtonem i wezwie Farhama, Burwella I. Hartleya.

- Tak, mister Dulles.

- Powie im pan o kaszy, w jakiej siedzimy, i zażąda, żeby natychmiast przygotowali i dostarczyli do wtorku jaki tysiąc Murzynów, z tego 500 sztuk liberałów i 500 tych, jak ich tam - demokratów chrześcijańskich... Czy pan mnie rozumie?

- Naszych, amerykańskich Murzynów, tak?


Date: 2016-01-03; view: 737


<== previous page | next page ==>
HORMON AGATOTROPOWY 1 page | HORMON AGATOTROPOWY 3 page
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.014 sec.)