Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






ELECTRONIC SUBVERSIVE IDEAS DETECTOR

 

Dotknąwszy wypielęgnowanych, siwych bokobrodów, profesor Elmer B. Coleman spojrzał na wypełnioną salę przez grube, soczewkowe szkła swych okularów.

- Proszę kolegów. Jak wiadomo, w kraju naszym od siedmiu lat przeprowadza się badania lojalności obywateli. W pierwszej ich fazie ograniczaliśmy się do poszukiwania komunistów i ich sympatyków. W fazie następnej zakres poszukiwań rozszerzył się znacznie dzięki temu, że Najwyższy Prokurator Stanów ogłosił listę 673 organizacji antyamerykańskich. Zmusiło to Federalne Biuro Śledcze do poważnego rozszerzenia procedury; i tak w roku ubiegłym 821 komisji do badania lojalności przesłuchało ponad cztery i pół miliona obywateli, przy czym ogólne koszty ‘proceduralne przekroczyły 28 milionów dolarów. Dalsze badania stwierdziły, że i taka akcja jest niewystarczająca, albowiem myśli anty amerykańskie powstają u wielu ludzi nie związanych z organizacjami wywrotowymi, a więc niejako samorodnie.

Odkrycie to skłoniło Federalne Biuro Śledcze do dalszego rozprzestrzenienia akcji. Wynikły przy tym poważne trudności. W miarę bowiem jak powiększa się liczba osób badanych, rosnąć musi także ilość badających, a gdzież pewność, że nie znajdą się wśród nich ludzie o skrytych skłonnościach wywrotowych? Aby zbadać całe to zagadnienie z naukową ścisłością, Federalne Biuro Śledcze stworzyło własną pracownię psychologiczną, znaną pod nazwą Federal Loyalty Research Center, którego mam zaszczyt być kierownikiem.

Prace nasze rozpoczęliśmy od ułożenia dokładnych tablic korelacyjnych dla całego narodu amerykańskiego. System ten przedstawia się następująco: osobnik o skłonnościach wywrotowych postawiony przed komisję stara się ukrywać rzeczywiste przekonania i dlatego pytanie go wręcz o to, „czy zamyśla siłą obalić rząd Stanów Zjednoczonych Ameryki”, nie prowadzi do celu. Co więcej, wykryliśmy, że podejrzany sam może nie zdawać sobie sprawy ze swej wywrotowości, która kryje się w głębinach jego jaźni, gotowa któregoś dnia w całej swej ohydzie zagrozić Stanom Zjednoczonym. Udało się nam jednak wykazać, że tajone myśli wywrotowe nie występują w głowach w sposób odosobniony, ale że wiążą się z innymi myślami, zazwyczaj pozornie nieszkodliwymi. Naturalnie, stwierdzenie u badanego jednej takiej myśli, skorelowanej dodatnio z postawą antyamerykańską, jeszcze nie wystarcza dla udowodnienia jego szkodliwości, ale im więcej podobnych obciążających myśli wykryjemy, tym większa staje się szansa, że istotnie mamy do czynienia ż wywrotowcem.



Po żmudnych i długotrwałych dociekaniach ułożyliśmy - więc listę trzech tysięcy dwustu sześćdziesięciu pięciu pytań zredagowanych w taki sposób, że nie wzbudzają w przesłuchiwanym najmniejszych nawet podejrzeń i pozwalają uzyskać odpowiedzi całkowicie zgodne z prawdą. Aby zaś usprawnić proces oddzielenia jednostek wywrotowych od lojalnych oraz aby uniknąć wszelkich zakłóceń wymiaru sprawiedliwości, jakie nieuchronnie wnosi podlegający błędom umysł prowadzącego śledztwo - zbudowaliśmy przy współudziale Army Electrical Computers Center specjalną maszynę do badania lojalności, elektryczny mózg nowego typu nazwany Electronic Subversiva Ideas Detector, w skrócie Esid. Osobnika podejrzanego umieszczamy w kabinie, po czym Esid przystępuje do zadawania pytań. Dla przykładu zacytuję niektóre:

„Czy masz w domu płyty Paula Robesona?

Czy uważasz, że przy pobieraniu krwi do transfuzji można krew murzyńską mieszać z krwią białych?

Czy lubisz barszcz rosyjski?

Czy chętnie czytasz grube powieści?”

To są, dżentelmeni, przykłady pytań, ha które w 80, 1 procent dają odpowiedź „tak” ludzie o skłonnościach wywrotowych. A oto inny rodzaj pytania: Co to jest bomba atomowa?

Ludzie lojalni odpowiadają, że jest to środek obrony cywilizacji zachodniej (treść tę wyrażają, naturalnie, rozmaitymi słowami). Natomiast o człowieku, który odpowiada, że jest to środek masowej zagłady, możemy z prawdopodobieństwem wynoszącym 87, 9 procent orzec, iż nosi się on ze skrytą chęcią obalenia naszego rządu. Dalej maszyna stawia pewne związane z sobą sekwencje pytań, jak na przykład:

„Czy lubisz ptaki? Czy lubisz niebieskie kwiaty?

Czy lubisz gołębie?”

Zwróćcie, dżentelmeni, uwagę na umiejętne uszeregowanie pytań. Nawet jeśli indagowany, zorientowawszy się przy ostatnim pytaniu o jego charakterze politycznym, odpowie „nie”, to jeśli odpowiedział „tak” na dwa pytania poprzednie, tym samym dał już dowód ukrytych skłonności wywrotowych. Przesłuchując, maszyna jednocześnie wartościuje odpowiedzi, dając za każdą pewną ilość punktów dodatnich lub ujemnych. Tak na przykład, jeżeli badany przeglądał z ochotą powieść Lwa Tołstoja u sąsiadów, dostaje jeden punkt ujemny, jeżeli pożyczył taką książkę w czytelni - dwa punkty ujemne, a jeśli posiada ją na własność - cztery punkty ujemne. Warto dodać, że w toku badań wykryliśmy zaiste wywrotowy wpływ, jaki na umysły ludzkie wywiera tak zwana literatura piękna, zwłaszcza zaś autorzy europejscy, w przeciwieństwie do opowieści obrazkowych, tak zwanych komiksów, które W doskonały sposób krzepią lojalność. Tak więc, dżentelmeni, każdy stawiony przed Esid zostaje przesłuchany w ciągu półtorej godziny i maszyna natychmiast przedstawia gotowe obliczenie wykazujące, czy dany osobnik myśli wywrotowe, czy lojalnie.

Ale to dopiero połowa zadania, dżentelmeni. Gdyby maszyna nasza nie potrafiła nic więcej, nie byłaby prawdziwym Mechanicznym Sędzią, ale zwyczajnym liczydłem i zadawałaby pytania w sposób niezmienny, sztywny, ustalony raz na zawsze i dlatego ktoś, kto poznałby całą ich listę i nauczył się jej na pamięć, zdołałby ją, być może, mimo wszystkie zasadzki oszukać. Aby do tego nie dopuścić, maszyna zadaje także pytania drugiego typu, dotyczące konkretnej sprawy podejrzanego osobnika. Dzieje się to tak, że najpierw przedkładamy jej’ wszystkie akta jego sprawy. Esid skrupulatnie zaznajamia się z nimi i rejestruje fakty obciążające, a potem przesłuchuje oskarżonego. Dla zilustrowania moich wywodów zacytuję konkretny przykład.

Powiedzmy, że chodzi o uczonego, który przed rokiem bawił w nocnym lokalu w towarzystwie dwu podejrzanych osobników. Maszyna formułuje pytania w sposób indywidualny i różny w każdym przypadku, ale mniej więcej będzie to wyglądać tak:

Co pan robił w dniu 29 lipca 1952 roku o godzinie 19.18?

Odpowiedź może być naturalnie rozmaita. Jeżeli badany odpowie, że nie pamięta, podejrzenie przeciw niemu wzrasta i maszyna daje mu jeden punkt ujemny, po czym mówi: byłeś pan wtedy w „Barze Słonecznym”. Dlaczego nie chciał pan tego wyznać?

Najczęściej przesłuchiwany odpowiada, że zapomniał. Dostaje za to drugi punkt ujemny. Maszyna pyta dalej, z kim wtedy przebywał i o czym się mówiło. Jeśli powie, że i tego nie pamięta, usiłując usprawiedliwić się roztargnieniem, dostaje trzeci punkt ujemny. Pada następne pytanie: czy wiadomo panu, że ludzie, z którymi jadł pan kolację, są czerwoni? Jeśli odpowie „nie”, dostaje trzy punkty ujemne. - Głos z sali: - A jeśli rzeczywiście nie wie?

Profesor Coleman zmarszczył brwi, pogładził bokobrody i karcąco spojrzał znad opuszczonych szkieł.

- Lojalny obywatel, lojalny uczony zawsze wie, z kim się styka, bo jest do tego obowiązany przez wzgląd na ogrom swej odpowiedzialności wobec państwa. Jeśli więc nawet odpowiadając, że nic nie wie o wywrotowych skłonnościach swych ówczesnych rozmówców, mówi prawdę, to i tak tablice korelacyjne wykazują, że podejrzenie przeciw niemu wzrosło. To jest, proszę kolegi, elementarny wywód logiczny z ogólnej statystycznej teorii psychologii stosowanej.

Dodać jeszcze muszę, dżentelmeni, że Esid zadaje dwa wymienione rodzaje pytań - generalnych oraz odnoszących się do danego, jednostkowego przypadku - nie w sposób rozdzielny, lecz przerzucając się nieustannie z jednego typu pytań w drugi, przez co jeszcze bardziej utrudnia odpowiadającemu jakiekolwiek oszustwo. Ale i to nie wszystko.

Jak powiedziałem, liczba pytań wynosi 3 265. Ilość ta nie pozwala, niestety, na stwierdzenie, czy badany jest lojalny z pewnością stuprocentową, a tylko z dokładnością wynoszącą 99, 861 procent. „Jednakże my, uczeni najbardziej cywilizowanego kraju na świecie, nie chcieliśmy poddawać ludzi przesłuchiwanych nawet ryzyku tak drobnemu, gdyż wówczas, jak można obliczyć, maszyna popełniałaby omyłkę raz na 19 500 przesłuchiwań. Być może, w jakimś systemie totalitarnym uznano by taką maszynę za doskonałą, ale u nas, dżentelmeni, rzecz ma się inaczej! My, obrońcy zachodniej kultury, uznaliśmy, że należy usunąć nawet tak znikomą możliwość pomyłki. W tym celu zaczęliśmy wprowadzać dodatkowe pytania i okazało się, że kiedy liczba ich wyniosła 8 767 339, możliwość pomyłki praktycznie stała się równa zeru.

Głos z sali: - Czy były przeprowadzane próby?

- Tak, próby były przeprowadzane. Jeden z moich współpracowników, doktor Haas, poddał się pełnemu badaniu, że zaś musi się ono odbywać bez przerwy, był on indagowany przez 29 godzin. Tego nowoczesnego bohatera nauki, który na sobie samym wypróbował działanie udoskonalonego Esidu, wyniesiono z kabiny przesłuchiwań w stanie ostatecznego wycieńczenia i całkowitej nieprzytomności. Uznawszy, że taki przewód trudno będzie zastosować, postanowiliśmy skrócić go drastycznie przez wprowadzenie nowego udoskonalenia, mianowicie tak zwanego systemu nagrody i kary.

Autorem tej innowacji jest mój współpracownik, doktor Leverey. Polega ona na tym, że jeśli pytany wikła się w zeznaniach i sam sobie przeczy wykazując tym samym, że usiłuje wprowadzić maszynę w błąd, dostaje po wstępnym ostrzeżeniu uderzenie elektryczne, przykre, lecz nieszkodliwe dla zdrowia. Jeżeli zaś odpowiada wedle najlepszej woli, logicznie i chętnie, wówczas, po pierwszych 10 minutach dostaje papierosa, po drugich 10 minutach - anyżkową gumę do żucia, a w połowie przesłuchania - szklankę orzeźwiającej limoniady Coca Cola.

Głos z sali: - A po czym poznaje się dobrą wolę?

- Dżentelmen pyta, w jaki sposób poznaje się najlepszą wolę badanego? W bardzo prosty i ścisły sposób. Specjalne urządzenia mierzą częstość pulsu badanego, wilgotność jego powłok skórnych, stan napięcia mięśni i zmiany natężenia głosu. Jest rzeczą oczywistą, że osobnik całkowicie lojalny, nie mając najmniejszych powodów do napięcia nerwowego, nie poci się ani nie drży. Jeśli natomiast podobne objawy występują, podejrzenie, że mamy do czynienia z jednostką wywrotową, poważnie wzrasta. Pragnąłbym jeszcze podkreślić dogodności, jakie przedstawia indagowanemu Esid dzięki temu, że konstruktorzy specjalnie wbudowali weń urządzenie klimatyczne, które wedle życzenia podwyższa lub obniża panującą w kabinie temperaturę. Tak więc ta nowoczesna maszyna do badania lojalności...

Głos z sali: - A czy ktoś zbadał lojalność samej maszyny?

Rozległy się śmiechy. Profesor Coleman surowo spojrzał znad brzegu szkieł na słuchaczy, pogładził siwe bokobrody i rzekł:

- Jest to problem bardzo istotny i nie pojmuję, co niektórzy koledzy znajdują w nim zabawnego. Zbudowany przez nas aparat mierzy lojalność obywateli w jednostkach skali tysiącstopniowej. Każdy ścisły pomiar zakłada istnienie wzorca, jakim na przykład dla pomiaru długości jest irydowo-platynowy metr znajdujący się w Międzynarodowym Biurze Miar i Wag pod Paryżem. Musieliśmy więc i my obrać jednostkę wzorcową dla Esidu. W tym celu zwróciliśmy się do pięćdziesięciu wybitnych obywateli Stanów Zjednoczonych, piastujących wysokie godności społeczne i polityczne. Każdy z nich poddał się godzinnej rozmowie z Esidem. W tym czasie wypowiedział się szeroko na tematy filozoficzne, ekonomiczne, polityczne i kulturalne. Maszyna utrwaliła te oświadczenia na dziurkowanej taśmie, stanowiącej jej organ pamięci - i to jest właśnie wzorzec lojalności, z jakim porównuje zeznania podejrzanych.

Głos z sali: - A czy można wiedzieć, jakie to były poglądy?

- Oczywiście. Nie są one tajemnicą. Przegląd wszystkich zająłby nam niestety zbyt wiele czasu, wymienię więc dla przykładu tylko niektóre. Oto definicje pojęcia wolności:

„Wolność - jest to najświętszy przywilej każdego obywatela amerykańskiego”.

„Ze wszystkich rodzajów wolności - najwyższym jest swoboda robienia interesów”.

A oto przykłady poglądów na istotę komunizmu:

„Komunizm - to uraz na tle stłumionego kompleksu Edypa i związanego z tym uczucia nienawiści do własnego ojca, którego miejsce w wieku dojrzałym zajmuje przedsiębiorca lub fabrykant”.

„Komunizm - to rozdmuchane sztucznie nieporozumienie na tle językowym, wynikające stąd, że robotnicy niewłaściwie rozumieją takie słowa, jak „bezrobocie”, „pieniądz”, „nędza”, „wyzysk” itp. (prof. Amman Shackleton z Institute for Semantic Study) -

„Komunizm? To okropne! (Prezes Goldwyn z wytwórni filmowej Metro-Goldwyn-Mayer)”.

Jak koledzy widzą z tych przykładów, układ wzorcowy Esidu nie ma nic wspólnego z jakimś totalitarnym mono-ideizmem, przeciwnie, współistnieją w nim najrozmaitsze opinie reprezentujące szeroką skalę najrozmaitszych poglądów.

Głos z sali: - A w jakim stadium znajdują się prace nad maszyną?

- Prace są już zakończone, proszę kolegi, i maszyna została oddana do seryjnej produkcji zakładom Generał Electric Co. W tej chwili, jak informuje mnie towarzystwo, wyprodukowano już 500 sztuk ulepszonych elektro-mózgów i zostały już one przekazane organom FBI we wszystkich większych miastach Stanów Zjednoczonych. W przyszłym roku produkcja zostanie znacznie powiększona i niedługo już nastanie radosny czas, kiedy w każdej, najmniejszej nawet miejscowości będzie się znajdować ilość Esidów dostateczna, żeby całą ludność naszego kraju można było przebadać dwa lub trzy razy do roku.

Ten nowy model Esidu, który znajduje się już w eksploatacji, nie tylko ocenia lojalność, ale także wydaje w nieomylnie ścisły sposób wyroki w oparciu o kodeks prawny. W ubiegłym miesiącu Kongres orzekł w specjalnej ustawie, iż od wyroków wydawanych przez Esid nie ma żadnej apelacji. Tym samym najwyższe władze naszego kraju w pełni uznały i zaakceptowały precyzyjne, naukowe metody automatycznego wymiaru sprawiedliwości.

Mogę kolegom zakomunikować, że liczne zrzeszenia religijne zwróciły się do nas z prośbą o skonstruowanie automatycznego spowiednika, który niebawem już, obok automatycznej Temidy, wyruszy w triumfalny pochód pośród naszego społeczeństwa, aby szerzyć i propagować ideę obiektywnego badania najdrażliwszych konfliktów duchowych współczesnego Amerykanina i rozwiązywać je z równowagą i spokojem, a zarazem subtelnością, jakich osiągnąć nie może miotany burzami namiętności umysł człowieka.

Na zakończenie dorocznej konferencji zrzeszenia inżynierów-elektroników odbył się w wielkich salach hotelu „Imperiał” bankiet pożegnalny.

Po wspaniałej uczcie przy stołach ustawionych w podkowę, skrzącą się od kryształów i złota zastawy, trzystu dwudziestu uczestników konferencji rozpłynęło się po całym gmachu hotelu. Od najwyższych kondygnacji po obszerne westibule „Imperiał” jarzył się światłami. W głównej sali tańczono przy dźwiękach trzech orkiestr murzyńskich; w bocznych pokojach działały obficie zaopatrzone bufety, w powietrzu rozlegały się śmiechy, toasty, co chwila przelatywały burze oklasków, zewsząd donosił się gwar rozmów, brzęk szkła i palba szampańskich korków.

W palarni o przyćmionych światłach, oddalonej od głównej sali, odgłosy zabawy słychać było tytko jako stłumiony pogwar, podobny do szumu dalekiego przypływu morskiego. Pod wielkimi palmami rozsiadło się tu kilku mężczyzn i w mgiełce wonnego dymu prowadziło niegłośną rozmowę. Przechodzący tamtędy profesor Coleman dał się skusić zaciszu tego miejsca i spoczął w głębi wygodnego fotela. Gdy srebrnym nożykiem przycinał cygaro, czuwający w dyskretnej odległości kelner napełnił jego kieliszek musującym trunkiem. Niebawem znakomity uczony poczuł, że głowę jego wypełnia radosny, muzyczny poszum, w którym chwiejnie nieco pływają obrazy i słowa rozmowy.

Wśród odpoczywających w palarni znalazł się jeden szczególnie dowcipny, sypał on anegdotami na przeróżne tematy, od politycznych do ściśle zawodowych. W pewnej chwili z fantazją zarysował przed obecnymi obraz przyszłości Stanów: oto po masowym wprowadzeniu w życie urządzeń automatycznych lampy katodowe buntują się przeciw ludziom i pod przewodem wielkiej triody z Schenectady opanowują Amerykę i świat cały. Powiastkę tę skwitowano wybuchem śmiechu. Później, w miarę jak osuszano coraz to nowe butelki, towarzystwo ogarnął nastrój jakiejś nieokreślonej melancholii; rozmowa toczyła się nadal, ale prowadzona bardziej ściszonymi głosami. Mówiono o badaniach lojalności, cytowano wypadki złamania kariery młodych, świetnie się zapowiadających uczonych, wspominano sędziwych profesorów relegowanych z pracowni uniwersyteckich za jedno nieoględne słowo, przypominano znane nazwiska ludzi, którzy złośliwym oskarżeniom, często anonimowym, zawdzięczali ruinę ekonomiczną i moralną. Każdy z obecnych miał do opowiedzenia autentyczną przygodę bliskiego znajomego czy kolegi. Jeden Coleman milczał przez cały czas, aż wychyliwszy jednym haustem pucharek podany mu przez usłużnego kelnera, wstał i przeciąwszy gestem wywód sąsiada zawołał:

- Dżentelmeni! Odtąd podobne tragiczne omyłki i przykre nieporozumienia należą do bezpowrotnej przeszłości! Oto nadeszła jutrzenka nowej ery, ery zmechanizowanej Temidy, i rychły już jest czas, w którym będzie można zlikwidować całe sądownictwo oraz Federalne Biuro Śledcze jako całkiem zbędne! Nowy wymiar sprawiedliwości stanie się własnością całego społeczeństwa amerykańskiego! Lojalny obywatel, na którego niesłusznie padła czarna plama podejrzenia, wyjdzie z próby Esidu jaśniejący aureolą niewinności, albowiem, jak mówi Pismo: lauabis me, et super nwem dealba... bababor...

Tu język poplątał się nieco uczonemu, więc zakończywszy okrągłym gestem usiadł nagle i ugasił pragnienie łykiem wina. Z tego, co działo się później, profesor me zdawał sobie dokładnie sprawy. Wraz z innymi wznosił toasty, wołał coś, całował się z dubeltówki z rozmaitymi ludźmi, potem ogarnął go ostry chłód jesiennej nocy i słyszał warkot motoru samochodowego, ktoś ciągnął go energicznie za kołnierz i popychał, mówiono coś do niego, ale co? - tego Coleman nie mógł absolutnie zrozumieć. Na koniec znalazł się w jakimś półmrocznym pomieszczeniu. Znużony, czując silny zawrót głowy, padł na twarde posłanie, stracił resztkę przytomności i zapadł w kamienny sen.

Zbudziło go mocne targnięcie. Otworzył oczy.-Leżał na pryczy w niewielkim pokoiku bez okien. Zamiast drzwi ujrzał sięgającą od podłogi do stropu żelazną kratę. Nad nim stał tęgi mężczyzna w mundurze i czapce.

- Zbudziłeś się, co? - powiedział nie przestając żuć, - No to jazda!

- Co to... gdzie ja jestem?... - wychrypiał Coleman. Głowa bolała go straszliwie, język ledwo się obracał w ustach, spieczony i suchy.

- Chodź, chodź, to się dowiesz! - warknął mężczyzna w mundurze i tak umiejętnie pociągnął profesora za ranne, że ten stanął od razu na równe nogi. Przez długi, ciemnawy korytarz zaprowadzono go do małej poczekalni z drewnianymi ławkami pod ścianą. Po chwili drzwi się otwarły. Coleman zamrugał, oślepiony. Znalazł się w dużym, słonecznym pokoju, przed biurkiem, za którym siedział wysoki człowiek w okularach.

- Nazwisko? - spytał Colemana podnosząc głowę znad papierów.

- Coleman, profesor Coleman... - zaczął uczony. - Panie... panie, co to ma znaczyć? skąd się tu wziąłem? Ja...

- Tutaj ja pytam - odezwał się sucho mężczyzna zza biurka. - Należy pan do partii komunistycznej?

- Co? Ja?! - krzyknął przeraźliwie Coleman. - To jakieś nieporozumienie... Proszę pana... ja pracuję... jestem kierownikiem laboratorium psycho...

- Nikt pana nie pyta, gdzie pan pracuje - przerwał mu tamten ostro. - Nie chce się pan przyznać? Bardzo dobrze. Milczeć! - dodał takim tonem, że Coleman złapał tylko dech wpółotwartymi ustami. Człowiek za biurkiem nacisnął guzik. Wszedł strażnik, który eskortował przedtem profesora.

- Na przesłuchanie! - warknął do niego mężczyzna w okularach. Po niedługiej chwili Coleman, blady jak upiór, został wepchnięty do małej kabiny.

- Esid - wyjąkał z najwyższym zdumieniem. Drzwi zatrzasnęły się i gdy popchnięty dźwignią automatu opadł na wysłane korkiem krzesło, tuż przed jego twarzą zapłonął w mroku napis:

Będziesz otrzymywał pytania. Masz odpowiadać na nie wedle najlepszej woli i wiedzy. Jeżeli będziesz kłamał, zostaniesz ukarany. Jeżeli będziesz mówił prawdą, zostaniesz nagrodzony.

Głośnik trzasnął, zrobiło się nieco jaśniej i zaczęły padać pytania.

Coleman odpowiadał usiłując daremnie pokonać chrypkę (minus jeden punkt).

- Czy czytasz gazety?

- Tak.

- Czy lubisz tańczyć?

- Tak.

- Czy masz w domu fotografie gwiazd filmowych?

- Tak.

- Czy masz fotografie ludzi brodatych?

- Nie.

- O czym rozmawiasz z młodymi dziewczętami?

- O wesołych filmach.

- Czy lubisz muzykę poważną?

- Nie.

- Czy lubisz muzykę jazzową?

- Tak.

- Czy dużo myślisz?

- Nie.

- Czy miewasz sny, w których występuje większa ilość zdenerwowanych ludzi?

- Nie. W ogóle nic mi się nie śni!

- Co lubisz najwięcej?

- Robić interesy.

Dotąd wszystko szło doskonale. Profesor uspokoił się i znajdował nawet w tym błyskawicznym pojedynku pewną przyjemność. Nikły, sarkastyczny uśmiech nieznacznie wykrzywił mu kąciki ust, ani myślał oczywiście odpowiadać zgodnie z prawdą, pamiętał doskonałe, jakie odpowiedzi punktują się najwyżej i takie właśnie rzucał z chłodną precyzją, ale nie nazbyt szybko, albowiem i czas reakcji miał pewne znaczenie przy ostatecznym podsumowaniu wyników. Naraz wartki tok ataków i ripost zamąciło pytanie:

- Gdzie byłeś 27 października 1953 roku o godzinie 23.35?

Coleman myślał z najwyższym natężeniem, lecz w żaden sposób nie mógł sobie tego przypomnieć.

- Ja... ja zajrzę do kalendarzyka... - wybełkotał usiłując sięgnąć do kieszeni surduta. Ogumowany, stalowy trzymak przeszkodził mu w tym łagodnie, lecz nieubłaganie.

- Mów, gdzie byłeś 27 października 1953 roku o godzinie 23.35? - powtórzyła maszyna niskim głosem, w którym zabrzmiała jakby metaliczna nuta.

- Byłem... ja... ja nie pamiętam... kiedy to było?. - krzyknął Coleman.

- To było wczoraj. Czy jesteś roztargniony?

- Nie!

- Co robiłeś 27 października 1953 roku o godzinie 23.35?

- Miałem wykład... miałem wykład na konferencji elektroników...

- Nie o to chodzi, nie wykręcaj się! - rzekła maszyna basowo, a Coleman pokrył się gęsią skórką. - O godzinie 23.35 było już dawno po wykładzie. Rozmawiałeś wtedy w palarni z pięcioma ludźmi. Kim byli ci ludzie?

- E... koledzy... inżynierowie... uczeni.

- Nie wykręcaj się. Kim byli pod względem politycznym? Czy to byli czerwoni? -

- Nie.

- Skąd wiesz, że nie? Coleman milczał.

- Nie wiesz, a mówisz, że nie? A więc kłamiesz. To jest ostrzeżenie. Następnym razem zostaniesz ukarany. O czym mówiłeś z tymi ludźmi?

- O tobie!

- Nie wykręcaj się. Co to znaczy „o tobie”? O jakim „tobie”? Mów, inaczej zostaniesz ukarany.

- Boże miłosierny! - jęknął Coleman (minus sześć punktów - przemknęło mu przez głowę. Wzywanie pomocy niebios wskazuje na strach, wynikający z nieczystego sumienia). - Mówiłem z nimi o Esidzie, to znaczy o tobie... o maszynie do przesłuchiwania, do badania lojalności...

- Jakim prawem mówiłeś o rzeczach będących tajemnicą państwową?

- Bo przecież... przecież ja jestem twoim konstruktorem... to ja ciebie stworzyłem! - krzyknął z rozpaczą Coleman pojmując jednocześnie, że maszyna nie zrozumie tych słów.

- Wymawiasz zdania bez sensu. Nie wykręcaj się. O czym mówiłeś z pięcioma ludźmi o godzinie 23.35?

- Przecież mówiłem już, że o tobie!

- O czym jeszcze?

- O niczym więcej. Au!!! - wrzasnął Coleman usiłując zerwać się, gdyż od dużego palca stopy po biodra przeszyła go ostra igła wstrząsu elektrycznego. Miękkie ramiona trzymaków przycisnęły go jednak energicznie do krzesła.

- Widzisz, jak źle jest kłamać? - rzekła maszyna ojcowskim basem. - Mów prawdę, inaczej zostaniesz ukarany. O czym mówiłeś z pięcioma ludźmi 23 października 1953 o godzinie 23.35?

- Nie... nie pamiętam... - wybełkotał Coleman.

- Dlaczego nie pamiętasz? Czy jesteś chory umysłowo?

- Nie! Nie! To dlatego, bo... to była towarzyska rozmowa, tak rozmawialiśmy... bez związku... mówiło się o różnych rzeczach... piliśmy wino...

- Czy chcesz przez to powiedzieć, że byłeś pijany i dlatego nic nie pamiętasz?

Wybieg „opilstwo” to minus siedem punktów! - błyskawicznie pomyślał Coleman i zawołał rozpaczliwie:

- Nie byłem pijany!!!

- Więc dlaczego nie pamiętasz?

- Głowa mnie boli teraz... ogarnęła mnie jakaś dystrakcja...

- Dystrakcja, to znaczy roztargnienie, czy tak?

- No tak, ale ja... Au!!

- Nie kłam - rzekła maszyna - widzisz, jak źle jest kłamać? Przed chwilą powiedziałeś, że wcale nie jesteś roztargniony. Mówiłeś tym ludziom, że trzeba zlikwidować Federalne Biuro Śledcze. Czy przyznajesz się do tego?

- Ja... mówiłem tak, ale nie w sensie wywrotowym... wprost przeciwnie...

- Co to znaczy „wprost przeciwnie”?

- Mówiłem, że kiedy powszechnie wprowadzi się maszyny do badania lojalności, nie będzie już trzeba ludzi do badania, więc Federalne Biuro Śledcze nie tego... nie całkiem. nie będzie już tak bardzo niezbędne...

- A więc mówiłeś, że FBI nie będzie w przyszłości tak „bardzo niezbędne”? Dlaczego nie będzie niezbędne? Czy dlatego może, że się zmieni w Ameryce ustrój?

- Nie! Nie! Ustrój się nie zmieni!

- Ach, nie zmieni się... - łagodnie powtórzyła maszyna i nagle:

- Czy lubisz ptaki?

- Nie! - krzyknął Coleman.

- Czy lubisz niebieskie kwiaty?

- Nie!

- Czy lubisz gołębie?

- Nie!! Nie znoszę gołębi!!! - wrzeszczał uczony. Pocił się coraz gwałtowniej, zwiększając wilgotność skóry. Parujący pot dostawał się do czułych higrometrów, były za to przewidziane liczne punkty ujemne.

- Czy mówiłeś, że trzeba zlikwidować FBI?

- Mówiłem w dobrym sensie! Mówiłem to lojalnie!

- Nie wykręcaj się. Odpowiadaj ściśle na pytanie: mówiłeś, że trzeba zlikwidować FBI, tak czy nie?

- Ja nie chciałem... Au!!!

- Przestań kłamać. A co miałeś na myśli mówiąc: „nowy wymiar sprawiedliwości stanie się własnością amerykańskiego społeczeństwa?”

- To tylko ten bydlak kelner!!! - ryknął Coleman trzęsąc się z wściekłości i strachu. Specjalne urządzenie o pod fotelem precyzyjnie rejestrowało ten dreszcz febryczny, dorzucając zań liczne nowe punkty ujemne.

- Dlaczego rzucasz obelgi na lojalnego obywatela? Troszcz się lepiej o siebie odpowiadając na pytania zgodnie z prawdą. Jaki to ma być ten „nowy wymiar sprawiedliwości?”

- Miałem na myśli automatyczny... - zaczął Coleman, ale uświadomiwszy sobie, że maszyna tego nie zrozumie, albowiem wśród wzorcowych pojęć nie było nic zgoła o automatycznej Temidzie, pospiesznie się poprawił:

- Miałem na myśli powszechną, amerykańską, demokratyczną sprawiedliwość...

- A dlaczego przeciwstawiałeś czas przyszły teraźniejszemu? Czy teraz nie mamy powszechnej, amerykańskiej, demokratycznej sprawiedliwości?

- Mamy! mamy!!!

- A co ma być w przyszłości?

- Nie wiem! Będzie to, co jest! Nie, będzie to, co za słuszne uzna nasz drogi rząd i czcigodne trusty oraz monopole!

- A dlaczego, mówiąc to, pocisz się i trzęsiesz?

- Bo tu bardzo gorąco... - wybełkotał Coleman. W tym momencie szczęknęła aparatura klimatyczna i z sufitu runął na niego strumień zimnego jak lód powietrza o woni fiołków leśnych. Uczony zaczął dzwonić zębami.

- Ratunku!!! - chciał zawołać, wijąc się daremnie w stalowym uścisku trzymaków, lecz ostatkiem sił zapanował nad sobą. W tym momencie przypomniał sobie o układzie kontaktowym 67 Alfa. Gdyby spróbował ostrożnie pochylić się i sięgnąć pod tablicę czołową maszyny, może udałoby mu się wyciągnąć go z gniazdek i wsadzić odwrotnie... Wówczas maszyna przeliczy wszystkie punkty ujemne na dodatnie...

Dygocąc ze strachu i podniecenia, jak wąż wysunął się, ile się dało, z przytrzymującej go obręczy. Palce natrafiły na zimną metalową zasuwkę. Nagle rozległ się głośny szczęk, drzwi się otwarły i dwaj umundurowani agenci wpadli do kabiny.

Prowadzili go do celi w głuchym milczeniu. Gdy przekazywali go strażnikowi, wyższy nie przestając żuć odezwał się:

- Mathews, uważaj dobrze na tego typa, to nie jest zwykły wywrotowiec, maszynę próbował zepsuć. Masz pojęcie, brachu?

- Wiadomo - odparł flegmatycznie Mathews - uczony to najgorsza drania...

- Mało że uczony! Ja ci mówię, to musi być szpieg albo i lepiej.

- Może go jeszcze raz zrewidować?

- Dobra, później. Wystukało mu coś czterysta minusów, wyobrażacie sobie, chłopaki? I takie typy wykładają na tych, jak je tam... uniwerkach.

- Najwyższy czas z nimi skończyć - przytwierdził strażnik i mlasnął, wskutek czego guma odkleiła mu się od podniebienia. Żując cierpliwie popatrzał badawczo na uczonego i ujął go żelaznym chwytem za ramię.

- Te, bolszewik... co się trzęsiesz? Już po wyroku. Ile dostał? - zwrócił się do tamtych.

- Darmocha, osiem lat.

- Wio, stara małpo! - wrzasnął strażnik. Zadzwonił kluczami, nogą odepchnął kratę i dał profesorowi w kark. Coleman z głuchym jękiem runął na kamienną podłogę.

 

 

KLIENT PANA BOGA

 

Opowiadają, że w Connecticut żył sobie pewien bardzo bogaty gangster, który miał własny pałac na Florydzie i wory złota w podziemiach licznych banków. Na każde jego skinienie czekał zastęp zbrojnych. Z pomocą tych wiernych sług złożył do grobu wszystkich, co przeszkadzali mu w interesach, i nie było dla niego rzeczy niedostępnej. Gdy jednak stuknął mu ósmy krzyżyk, poczuł wielki lęk. Dawniej nie zaprzątał sobie głowy myślami o śmierci, teraz jednak serce ściskał mu coraz większy niepokój. Leżąc na puchowym tapczanie i otaczając się kłębami wonnego dymu cygar, oddawał się w samotności medytacjom. Nie wiadomo - rozważał - czy nie ma jednak jakiejś mocy nadprzyrodzonej, przed której oblicze zostanę doprowadzony po zgonie. Kiepsko wtedy będzie ze mną!

Na koniec przestały mu smakować najwykwintniejsze potrawy, patrzeć już nie mógł na gumę do żucia, a pląsy najpiękniejszych girlsów wprawiały go w melancholię. Dręczyła go wciąż wizja sądu ostatecznego, aż pewnej nocy bezsennej przyszło mu do głowy, że najpewniejsze ze wszystkich są transakcje gotówkowe. Umierając - myślał - i tak zostawię tu cały majątek i nic z niego nie będę miał. Czy nie byłoby więc roztropnie zapisać go kościołowi, który potęgą swych modłów wybłaga dla mnie wiekuiste przebaczenie?

Do rana przewracał się na posłaniu, a ledwo pierwszy świt zaróżowił niebo, zatelefonował do swego przybocznego maklera. Wyłuszczywszy mu swe troski, spytał:

- Nie wiem, co robić, bo nie znam się na religii; niech mi pan powie, mister Gynns, który kościół jest w najlepszych stosunkach z niebem?

- Nie wiem - odparł makler - ale to prosta rzecz. Niech się pan zwróci do Panaboga.

- Co - zakipiał gniewem stary gangster - ja do pana z interesem, a pan kpi sobie ze mnie?

- Wcale nie kpię. Mam na myśli Panaboga, to jest Panamerykańskie Biuro Obsługi Grzeszników-Ateistów, towarzystwo z ograniczonymi udziałami, Northcumberland 122.

- Tak, to co innego - odrzekł gangster, położył słuchawkę na widełki i pojechał pod wskazany adres.

Ledwo wymienił swe nazwisko, urzędnik w błękitnej Szacie obsypanej gwiazdami zaprowadził go przed oblicze naczelnego dyrektora. Dyrektor urzędował w gabinecie Ogromnym jak nawa; zza jego biurka ciągnął wonny wiew, pompowany przez aparaturę klimatyczną, a tłem rozmowy był dyskretny chorał organowy. Usadziwszy czcigodnego klienta w fotelu nieporównanej miękkości, dyrektor wysłuchał go uważnie i rzekł:

- Fan sobie życzy zbawienia; bardzo dobrze. Oczywiście, pragnie pan czegoś z chrześcijaństwa?

- Bo ja wiem - rzekł stary gangster - chyba tak, a czy macie też coś innego?

- Naturalnie. Dysponujemy absolutnie wszystkim;

znajdujemy się w stałym kontakcie z jednym byłym dalajlamą, trzeba braminami, sześcioma kapłanami Zoroastra i duchowym wodzem Czcicieli Ognia. Mamy też na składzie nowość - czarownika z centralnego Konga, ale przejście na jego religię wymaga wbicia w nos miedzianego pierścionka i polakierowania zębów na zielono, co niestety zniechęca wielu klientów...

- Nie mam zębów - odparł gangster - a poza tym, to przecież Murzyn?

- Naturalnie nigdy bym się nie ośmielił proponować panu czarnej religii; rzecz prosta, panu trzeba czegoś „tylko dla białych”. Wspomniałem o tym czarowniku, gdyż niektórzy goście decydują się na niego z uwagi na pogłoski o bankructwie wyznań cywilizowanych, ale to wierutne bajdy rozpuszczane przez konkurencję. Tak więc pozwolę sobie wymienić jeszcze mahometanizm i judaizm, ale i one wymagają pewnego zabiegu...

- Odpada - rzekł gangster.

- Doskonale, zatrzymujemy się więc na chrześcijaństwie. Kościół katolicki to stara, powszechnie znana firma. U nas do niedawna nie cieszył się dobrą opinią, ostatnio jednak, dzięki rozsądkowi papieża, jest bardzo dobrze widziany w Pentagonie. Osoby przechodzące dziś na katolicyzm mogą liczyć na daleko idące względy i poparcie, zwłaszcza na kontynencie europejskim... Nic prostszego, niż wyrobić sobie później przez Watykan wysoką godność w Dowództwie Bloku Atlantyckiego...

- Panie - rzekł niecierpliwie gangster - potrzebuję protekcji w niebie, a nie w sztabie.

- Doskonale. Wobec tego może zechce pan łaskawie zwrócić głowę nieco w prawo, tak, dziękuję.

Dyrektor nacisnął guzik i rozsunęła się fałdzista draperia ukazując olbrzymią, całą ścianę zajmującą mapę. W górze polatywał brodaty Bóg Ojciec w otoczeniu Potęg, Tronów i Serafinów, niżej zaś w zwartym ordynku, niczym bataliony gotowe do natarcia, stały barwne czworoboki z rozmaitymi napisami.

- Oto mapa panoramiczna wyznań najbardziej u nas popularnych - rzekł dyrektor i biorąc do ręki złoconą trzcinkę, wskazywał poszczególne czworoboki, mówiąc jednocześnie:

- Mamy placówki we wszystkich poważnych kościołach. Cóż wchodzi w grę w pańskim przypadku? Oto kościół metodystów, tutaj anglikański, tam mamy episkopalny, dalej kalwinów, ten jest prezbiterianów; może być także zreformowany; dalej baptystów, uczniów, kongregacjonalistów, morawianów, adwentystów, protobaptystów...

- Czekajże pan, ja przecież nie znam się na tym wcale - rzekł skłopotany gangster - cóż mam z tym począć?

- Ależ oczywiście - odparł dyrektor z dyskretnym uśmiechem - chciałem tylko podkreślić, że jesteś pan u Panaboga i obsłużymy szanowną pańską duszę z całym przepychem. Chodzi panu o odpuszczenie grzechów, o miejsce w raju, nieprawdaż? Otóż najpierw będzie się pan musiał nawrócić, ale przecież nie zamierza pan natychmiast po tym akcie kłaść się do grobu, nieprawdaż?... Zwyczaje wymagają, żebyś pan przez czas pewien regularnie uczęszczał do wybranego kościoła. Pozwoli pan więc, że pod tym kątem zastanowimy się wspólnie... Najpierw mamy metodystów; kościoły ich dysponują centralnym ogrzewaniem, ciepłą i zimną klimatyzacją powietrza, bukietem woni kadzidlanych, zmieniających się w zależności od tematu kazania, doskonałymi pod względem wokalnym chórami... czy szanowny pan śpiewa?

- Nie.

- Hm, więc może raczej kongregacjonaliści? Podobny komfort kościołów, a ponadto jeszcze w nawach bocznych umieszczone sale bilardowe i luksusowe ringi taneczne na obrotowych płytach szklanych, elektryczne organy...

- Nie mani zamiaru tańczyć.

- Oczywiście. Kongregacjonaliści odpadają. Prezbiterianie... hm... oni stosują najnowsze metody naukowe kontaktu z Wiekuistym... nawracają za pomocą psychoanalizy... Co prawda, przeciętnie nawrócenie wymaga 25 seansów, to nieco długo, ale jednocześnie można poddawać się masażowi twarzy, manicure, pedicure oraz maquillage’owi...

- Nie mam zamiaru zostać pięknością - rzekł zniecierpliwiony gangster - czy ma pan coś dla mnie, czy nie?!

- Ależ naturalnie... momencik - rzekł dyrektor kłaniając się. - Więc może Świadkowie Jehowy? U nich jest bardzo miły, intymny nastrój... duża swoboda... a jaka prostota liturgii; cały obrządek sprowadza się do zbiorowego przeklinania innych wyznań, w szczególności papieskiego. No, ale oni skompromitowali się ostatnio politycznie. Paru ich dostojników aresztowano w Polsce za szpiegostwo, może więc raczej nie. Pozostawaliby więc protobaptyści... tak, myślę, że to jest coś dla pana.

Dyrektor nacisnął inny guzik. Na ścianie ukazał się olbrzymi obraz przedstawiający wrota raju z podesłanymi chmurami. U wejścia stał święty Piotr i z dobrotliwym uśmiechem badał dusze, tłumnie cisnące się do środka. Jedne dusze trzymały w ręku karnecik ze złotą gwiazdką protobaptystów - i te wpuszczał bez trudności, inne natomiast, nie posiadające karnetów, kierował w bok; buchał stamtąd czerwony blask, a przez dziurę w obłokach widać było otchłań piekła.

- Protobaptyści - zaczął dyrektor - dysponują kościołami o najwyższym stopniu motoryzacji.

- Jak to wygląda?

- Zajeżdża pan na nabożeństwo samochodem i parkuje na przepięknym placu, który jest zarazem nawą, gdyż kościół znajduje się na wolnym powietrzu. W samochodzie ma pan mikrofonik i głośnik do wysłuchiwania kazań; jeśli kazanie jest nudne, można je wyłączyć; modlitwy zaś pańskie zostają przekazane przez centralkę umieszczoną w ołtarzu prosto na dwustumetrową antenę. Tak tedy cały czas przebywa pan wygodnie we własnym samochodzie, a szanowne modły są transmitowane bezpośrednio do nieba. Regularnie raz na miesiąc są widzenia świętych, a raz na trzy miesiące - cud średniego formatu... Szereg naszych wybitnych aktorek należy do tego kościoła i nic prostszego, jak prześliznąć się w czasie mszy z auta do auta...

- Przy moich 83 latach musiałby najpierw nastąpić cud - raczej dużego formatu - rzekł oschle gangster. - Nie interesują mnie miłostki.

- Oczywiście, wszystko to marność, wyjął mi pan z ust te słowa. A więc streszczam się: skomunikujemy pana z protobaptystami - w terminie, jaki pan sam zechce wyznaczyć.

- Chciałbym jak najszybciej.

- Doskonale, czy ósma godzina jutro odpowiada panu?

- Może być.

- Wybornie. W razie gdyby to wyznanie nie odpowiadało panu, proszę łaskawie zwrócić się do nas ponownie;

reklamacje przyjmujemy bezpłatnie w terminie trzymiesięcznym.

- Co się należy?

- Nic, kościoły rozrachowują się z nami obrotami bezgotówkowymi. Kłaniam się i polecam się na przyszłość.

Na głównej siedzibie protobaptystów jaśniały płomieniste, srebrną aureolą owiane litery napisów:

Najjaśniejsza światłość wiekuista tylko u nas.

Gwarantowana łaska - bezpośrednie potoczenie z niebem.

Wielkich grzeszników obsługujemy w pierwszej kolejności.

Gangster był już zaanonsowany i natychmiast przyjął go sam biskup. Był to mężczyzna siwy, bardzo przystojny, odziany w długą fałdzistą sutannę z liliowym fularem zakrywającym do połowy śnieżnobiały kołnierzyk. Jego ascetyczne dłonie o długich; mlecznie podbarwionych paznokciach jak trzepocące gołębice co chwila unosiły się i podkreślały wypowiadane słowa.

- Mister biskup - rzekł gangster - pan wie już, o co mi idzie?

- Tak, wiem - odparł z łagodnym uśmiechem biskup - zechce pan spocząć. Pragnąłbym jednak z własnych pana ust usłyszeć, co pana skierowało w progi nasze...

- A więc dobrze - rzekł gangster. - Narobiłem w życiu dużo złego, grzeszyłem jednym ciągiem i doszedłem do milionowej fortuny, a teraz gryzie mnie to okropnie; boję się śmierci, bo a nuż jest coś jednak za grobem?...

- Oczywiście, że jest - rzekł z łagodnym naciskiem biskup - ale proszę, mów pan dalej.

- Niewiele mam do powiedzenia. Chętnie ofiaruję cały mój majątek pańskiej firmie... to jest kościołowi, jeżeli zagwarantujecie mi uzyskanie generalnego odpustu grzechów... tak się to mówi, prawda?

- Pojmuję - rzekł biskup - bardzo dobrze. Jeśli pan pozwoli, spiszemy odpowiedni akt; notariusz nasz zawrze z panem umowę, a potem przyjdzie czas na sprawy ducha.

Biskup wyszedł. Po chwili zjawił się w pokoju starszy dżentelmen z dwoma czarno jak on odzianymi pomocnikami. Przedstawili gangsterowi spisaną już umowę i poprosili go o złożenie pod nią własnoręcznego podpisu. Starzec długo obracał w palcach złote pióro, najwyraźniej gryziony jakąś wątpliwością.

- Nie - rzekł w końcu, odkładając pióro - nie podpiszę, dopóki nie zostanę w stu procentach przekonany, ze protobaptyści wyrobią mi światłość wiekuistą.

Notariusz próbował go przekonywać, a gdy to nie pomogło, porozumiał się wzrokiem z pomocnikami i przeprosiwszy gangstera oddalił się, znikając za drzwiami, przez które wyszedł przedtem biskup. Niebawem jednak wrócił i oświadczył, iż w drodze wyjątku kościół zgadza się na postawiony warunek.

Następnie czterech czarno odzianych kleryków wprowadziło starca do pustego, mrocznego pokoju. Tu pozostawili go samego prosząc, by zechciał poczekać chwilę na biskupa.

W pomieszczeniu o ścianach obitych czarnym jedwabiem panował, jak się rzekło, głęboki mrok; tylko dwie świece płonęły w głębi nad małym ołtarzykiem, w powietrzu unosiła się gorzka woń, jakby ziół cmentarnych, a z dala dobiegały dźwięki organów, pełne smutku i melancholii. Wpatrując się w drżące ogniki świec, wdychając woń cedrowego drzewa i gromnic, kołysany żałobnymi dźwiękami, gangster nabawił się w końcu bicia serca, zażył więc krople uspokajające i spoczął na twardym, niewygodnym krzesełku, które było w rzeczy samej klęcznikiem. Po kilkunastu minutach nadszedł biskup.

- Mister biskup - rzekł na jego widok gangster - rozmyślałem nad moim życiem i doszedłem do niezbitego przekonania, że diabli, jeśli tylko istnieją, muszą mnie wziąć z wszelką pewnością. Nie widzę dla siebie ratunku, więc dajmy pokój temu wszystkiemu, bo to nie jest dobry business.

- Można się poddawać trwodze, ale nie należy wątpić - rzekł biskup - albowiem łaska boska jest bez granic. Nie mów jednak do mnie, synu mój, „mister biskup”, to nie przystoi.

- A jak mam mówić? - spytał gangster.

- Mów do mnie „ojcze duchowny”, tak będzie właściwiej.

- Dobrze, więc co mam robić, ojcze duchowny?

- Synu - rzekł biskup - wedle naszego zakonu pierwej nim przyjmiemy cię do kościoła, musisz czas pewien spędzić na pokucie i modłach...

- Chętnie - rzekł gangster - żeby mi to tylko pomogło; niestety, sprawa nie jest taka prosta, bo w żaden sposób nie potrafię uwierzyć w skuteczność rozgrzeszenia.’ A nawet, żebyś mi ojciec nie wiedzieć co mówił - dorzucił zapalczywie - strach dalej będzie mnie kąsał, bo mi się w żaden sposób w głowie nie mieści, żeby mogły być wybaczone te wszystkie okropne rzeczy, jakie robiłem przez lat sześćdziesiąt...

- Synu mój - rzekł łagodnie biskup - błądzisz. Najpierw, w niebie większa jest radość z nawrócenia jednego grzesznika niżeli z prawości stu wiernych, a po wtóre, bardzo być może, że wiele czynów, które poczytujesz za grzechy, w istocie swej nie jest nimi wcale. Radzę ci tedy, posłuchaj mnie i wyspowiadaj mi się niezwłocznie.

Przy tych słowach biskup dyskretnie nacisnął guzik. Pokój cały wypełniły kłęby kadzidła, a jednocześnie muzyka organów stała się wstrząsająca i wzniosła. Gangster skruszony padł na kolana i zawołał:

- Ojcze! czy mogę otworzyć przed tobą zgniłe wnętrze serca mego?

- Mów, synu - rzekł ze skupieniem biskup.

- Od najwcześniejszej młodości oszukiwałem bliźnich. Już jako dwudziestoletni młodzieniec założyłem towarzystwo akcyjne do wydobywania złota z piaszczystych gruntów pod Milwaukee; akcje, które sprzedawałem, nie warte były papieru, na którym je drukowano. W ten sposób zdobyłem 260000 dolarów.

- Czekaj, synu - przemówił biskup - powiadasz, żeś oszukiwał nabywców; w jakiż to sposób?

- No, ogłaszałem, że w piasku jest złoto, podczas gdy...

- Chwileczkę, mój synu. To, co robiłeś, to była po prostu przesada właściwa każdej reklamie, bo wiadomo nam przecież dzięki nauce geologii, że złoto znajduje się wszędzie, nawet w wodzie morskiej, choć w ilości nader znikomej. Na akcjach nie było przecież wydrukowane, jak wiele złota znajduje się w piasku?

- Nie...

- A widzisz. Nie popełniłeś więc żadnego oszustwa, synu mój, a jedynie wykazałeś pewną nadmierną rzutkość w prowadzeniu interesów, młodzieńczą pochopność i lekkomyślność, ale lekkomyślność to jeszcze nie grzech. Mów dalej, słucham cię.

- Dalej, ojcze, liznąwszy, że takie zarobkowanie jest zbyt spokojne jak na mój gust, wstąpiłem na drogę zbrodni. Najpierw przez lat dziesięć uprawiałem „racket”...

- Jak to wyglądało, synu?

- Terroryzowałem drobnych kupców, przedsiębiorców, sklepikarzy, właścicieli składów, kramów, garaży. Musieli płacić mi haracz, bo w przeciwnym razie rozbijałem ich sklepy, podpalałem domy, a ich samych biłem do nieprzytomności.

- Czy działałeś samodzielnie?

- Nie, ojcze, od tych kupców dostawałem ledwo grosze. Wielkie sumy przekazywał mi pewien koncern, który dążył do zmonopolizowania rynku. Miałem z nim umowę i nie tykałem sklepów sprzedających jego towar; grabiłem i nękałem tylko sklepy konkurencyjne.

- Widzisz więc sam, synu miły, że byłeś tylko pionkiem w wielkiej rozgrywce ekonomicznej, a powiada Pismo: „Rękę karaj, nie ślepy miecz”. Ty byłeś jeno ślepym mieczem, a ponadto obowiązywała cię i krępowała umowa, nie byłeś więc wolny w wyborze postępowania. To nie był grzech, mów dalej.

- Ojcze, w „suchych” czasach byłem „bottleggerem”.

- Przemycałeś wódkę? I cóż w tym złego, mój synu? Rząd, zabraniając ustawą sprzedaży trunków, czynił źle, gdyż nie należy zbawiać ludzi stosowaniem przymusu, owszem, dusze wystawiane na pokusy oczyszczają się w - wewnętrznych zmaganiach. Natomiast środki administracyjne, jak ustawa o prohibicji, są z gruntu fałszywe, a ty poprawiałeś ten zły stan rzeczy. Nie było w tym nic grzesznego.

- Tak, ojcze, ale ja oszukiwałem nabywców sprzedając im zamiast wódki rozmaite świństwa.

- Ach tak? Postępowałeś bardzo dobrze, gdyż w taki sposób uniemożliwiałeś ludziom wstępowanie na grzeszną drogę opilstwa. To był dobry uczynek. Mów dalej.

- Dalej? Ach, ojcze, ja zamordowałem wtedy wielu ludzi.

- Jak się to stało?

- W czasie przemytu atakowała nas nieraz policja, strzelałem do niej...

- A czy strzelałbyś, gdyby cię policja nie atakowała?

- Nie...

- A widzisz! Działałeś w obronie własnej. Człowiekowi w śmiertelnym niebezpieczeństwie wolno bronić życia. Byłeś w pełnym prawie strzelając do policjantów. To nie był grzech, synu mój. Mów dalej.

- Dalej rozbudowałem mój „gang” i zająłem się masowym szantażem.

- Jak to wyglądało, synu?

- Ojcze, przez pośredników byłem związany z biurami detektywistycznymi. Od klientów tych biur wyłudzaliśmy różne dokumenty lab wykradaliśmy je, a mając je w ręku i grożąc ich opublikowaniem, szantażowałem ludzi i ciągnąłem z tego procederu wielkie zyski...

- Jakie to były dokumenty?

- Przeważnie listy miłosne, ojcze.

- Więc groziłeś opublikowaniem dowodów zdrady małżeńskiej?

- Tak.

- To bardzo dobrze, synu; zdrada małżeńska jest wielkim grzechem.

- Tak, ojcze, ale wielu szantażowanych popełniło samobójstwo.

- W taki sposób popełnili grzech podwójny, albowiem z niskiego strachu, aby nie objawiła się prawda o ich wyuzdaniu cielesnym, skazali dusze swoje na wieczne potępienie.

- Tak, ojcze, ale kiedy płacili, milczałem.

- Milczałeś? To był dowód miłosierdzia chrześcijańskiego, synu, a nie grzech. Mów dalej.

- Ojcze, zgrzeszyłem ciężko w czasie ostatniej wojny.

Sporo chłopaków z mojego gangu znalazło się w armii na terenach europejskich. Dowiedziałem się od nich, że liczni hitlerowcy, dowódcy wojsk SS i komendanci obozów śmierci starają się uciec do Ameryki Południowej, więc zorganizowałem masowy przemyt tych zbrodniarzy, biorąc od nich za to wielkie ilości złota, które wydarli milionom niewinnie pomordowanych ofiar. Bardzo mnie to gnębi, ojcze, gdyż była to zarówno zdrada ojczyzny, jak i grzech przeciw ludzkości...

- Czy możesz wymienić mi nazwiska tych hitlerowców, synu?

- Tak, ojcze: Eisel, Winnecke, Mittendorfer, Miller, Schmick, Hubert...

- Synu mój, ty chyba nie czytasz gazet?

- Ach, nie w głowie to teraz, ojcze...

-


Date: 2016-01-03; view: 644


<== previous page | next page ==>
KRYSZTAŁOWA KULA 6 page | HORMON AGATOTROPOWY 1 page
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.046 sec.)