Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






I. ZACZAROWANIE TOPOLNEGO 1 page

SPIS TREŚCI

Topolny i Czwartek................................3

Kryształowa kula.................................. 38

Sezam................................................ 72

Electric Subversive Ideas Detector.......... 87

Klient Panaboga................................. 100

Hormon agatotropowy..........................112

Dzienniki gwiazdowe Ijona Tichego....... 143

TOPOLNY I CZWARTEK

I. ZACZAROWANIE TOPOLNEGO

Pośród rozległej równiny mokotowskiej, otoczony zagajnikami rzadkich sosenek, rozpościera się na przestrzeni kilkuset hektarów Instytut Chemii Jądrowej Polskiej Akademii Nauk i Uniwersytetu Warszawskiego. Budynki poprzedzielane żywopłotami i kępami sztucznie zasadzonych lip dochodzą pięcioma grupami do brzegu uregulowanej Wisły. Rozpoczyna się tu autostrada biegnąca bulwarami nadrzecznymi, która kilka kilometrów dalej przechodzi w główną arterię warszawską Północ - Południe. Okolica jest cicha i bezludna; dopiero z wyższych pięter budynków widać półksiężycem rozrzucone wilijki kolonii uniwersyteckiej, a dalej, na horyzoncie wystają nad sinawy rąbek dymów smukłe wieżowce śródmieścia z centralną sylwetką Pałacu Nauki.

Najbliżej Wisły, odosobniony od innych zabudowań, leży bezokienny kloc betonowy, w którym mieści się główny stos atomowy Instytutu. Przysadzista budowla jest do połowy wpuszczona w ziemię; z tyłu dochodzą do niej wielkie rurociągi. Krąży w nich woda chłodząca reaktory, podawana pod ciśnieniem ze stacji pomp na pochyłej skarpie wiślanej. Za betonowym graniastosłupem stosu wznosi się widoczny już z daleka, podobny do masztu, podtrzymywany systemem rozpiętych szeroko lin stalowych czterystumetrowy komin. Podziemne sprężarki wyrzucają przezeń w najwyższe warstwy atmosfery radioaktywne gazy wytwarzane w stosie, by nie mogły wyrządzić szkody mieszkańcom okolicznych osiedli. Tam gdzie stare lipy rosną najgęściej, widnieją płaskie dachy budynków laboratoryjnych; szerokie aleje dochodzą kolejno do budynku Chemii Jądrowej, Oddziału Promieni Kosmicznych i wreszcie do Laboratorium Syntezy Nukleonowej. Gmach Laboratorium jest siedzibą jednego z największych na świecie kosmotronów, urządzeń do nadawania wysokiej energii cząstkom atomowym. Budynek ten otaczają otwarte stacje transformatorów, do których dochodzi linia wysokiego napięcia.

Było sobotnie popołudnie wczesnej w tym roku i dżdżystej jesieni. Gmachy Instytutu opustoszały już, w wielkich salach laboratoriów panowała cisza. Aleją pustego o tej porze parku szedł szybkim krokiem jeden z asystentów profesora Siołły, magister fizyki Toporny.



Był to młodzieniec dwudziestoczteroletni, lnianowłosy, jasnooki i bez zarostu, czym się skrycie trapił, gdy miał na to czas. Dziecinnie błękitne spojrzenie usiłował przygasło wielkimi okularami w czarnej ramce; studenci twierdzili, że było w nich zwyczajne szkło okienne. Na kimś, kto go widział po raz pierwszy, robił wrażenie człowieka, który właśnie przed chwilą dowiedział się jakiejś rzeczy całkiem niesłychanej i nie może dojść z nią do ładu, w istocie był to jego normalny wygląd.

W Topolnym żyły jak gdyby obok siebie dwie natury, w rozmaitych okresach to jedna, to druga brała górę.

„Pierwszy Topolny” wytworzył sobie pewien ideał uczonego i ze wszech sił starał się w niego wcielić. W tym celu planował tryb życia na całe lata naprzód; układał harmonogramy studiów, nauki obcych języków i nawet rozrywek; nie podejmował niczego, nie poradziwszy się wprzód grubego terminarzyka przewidującego podział godzin każdego dnia. Przeczytane książki odfajkowywał na specjalnej liście i wciągał do umyślnie założonej kartoteki, a ściany swego pokoju zawieszał wykaligrafowanymi powiedzeniami wielkich ludzi i cennymi hasłami nawołującymi do systematyczności. Całą tę pedanterię narzucał sobie, uważał bowiem, że ma słabą wolę i pragnął zrekompensować ów mankament „protezą charakteru”, jak nazywał swój system. Studenci powiadali, że wyznacza sobie czas nawet na choroby i raz omal nie zginął od nie zaplanowanego kataru.

Ten „pierwszy Topolny”, pedantyczny i nieśmiały, skłonny do zapatrzeń, milkliwy i gorliwie wypełniający liniowane arkusze znaczkami stenografii własnego pomysłu, od czasu do czasu ginął gdzieś i na jego miejsce pojawiał się jak gdyby nowy człowiek. Działo się tak, ilekroć młodzieńca zafascynował jakiś problem. Przemieniał się wtedy jak za dotknięciem różdżki czarodziejskiej. Podziały godzin i kartoteki pokrywały się kurzem, hasła obrastały pajęczyną, a on, który przedtem rumienił się jak panienka przemawiając publicznie i pierwszy przepraszał, gdy mu w tramwaju nastąpiono na nogę - stawał się bezwzględny, ślepy i głuchy wobec otoczenia; nie cofał się przed niczym, gdy szło o zgłębienie pasjonującego go tematu, gotów był w środku nocy budzić telefonem znakomitych uczonych, kiedy przyszło mu do głowy jakieś pytanie, a pragnąc kupić dzieło, na które nie miał akurat pieniędzy, wyprzedawał, co wpadło w rękę: garderobę, płaszcz, nie oszczędzał nawet aparatu do golenia, który „pierwszy Topolny” otaczał pełną szacunku opieką w oczekiwaniu upragnionej chwili, gdy poczną mu się sypać wąsy.

Kiedy wielka namiętność wygasała, Topolny przeżywał okres gorzkich wyrzutów sumienia, po czym odkurzał kartoteki, z pierwszej pensji odkupywał aparat do golenia i z gorliwością nawróconego grzesznika wracał do zaniedbanych harmonogramów - aż do następnego „zaczarowania”.

Podobne do opisanych przemiany zdarzały się z nim już w czasie studiów. Siłą rzeczy tematy, jakie go wtedy urzekały, były błahe, nie obyło się nawet, co prawda jeszcze na pierwszym roku studiów, bez próby skonstruowania perpetuum mobile.

Ostatnią jego pasją był napęd rakiet kosmicznych energią atomową przy użyciu pierwiastka rozpadającego się asymetrycznie. Po pięciu miesiącach kopania się w książkach, po wielu bezsennych nocach i gorących dysputach z profesorami i kolegami ogłosił w końcu Topolny w fachowym piśmie niewielką rozprawkę, w której udowodnił, ze pomysł jego jest całkowicie nierealny.

Specjaliści których praca ujęła ścisłością rozumowania i obszerną znajomością przedmiotu, przyjęli ją życzliwie, opinia zaś Studencka - to krzywe zwierciadło życia uniwersyteckiego - zareagowała natychmiast we właściwy sobie sposób Topolny awansował w niej na „największego negatywnego badacza epoki”, to jest odkrywcę wszelkiego rodzaju absolutnych niemożliwości.

W ten pochmurny, mglisty dzień sobotni Topolny spieszył na konferencję naukową, jedną z tych, jakie profesor Siodło urządzał dla swoich współpracowników, dzieląc się z nimi najnowszymi wynikami badawczymi, o jakich donosiła literatura fachowa całego świata.

Młodzieniec był przykładnie już od szeregu miesięcy i chwilami gam był niemal z siebie zadowolony, co zdarzało mu się rzadko. Bliżsi jednak koledzy, szczególnie zaś inny asystent Siołły, magister Czwartek, obserwowali wzorowe sprawdzanie Topolnego ze skrytą podejrzliwością, do czego uprawniały ich jego dawniejsze metamorfozy.

Gdy Topolny wszedł do gabinetu Siołły, profesor zmywał właśnie, gąbką ustawioną w kącie tablicę gotując się do wykłada pokój urządzony był zarazem wygodnie i skromnie, półki z książkami, biurko obciążone stosami czasopism i podręczne segregatory służyły pracy naukowej na równi z puszystym dywanem i głębokimi fotelami; na ścianach pomiędzy wykresami pochłaniania neutronów, wisiały barwne reprodukcje obrazów Breughla i Cezanne’a. Ledwo Topolny znalazł wolne miejsce obok Czwartka i usiadł, Siołło zabrał głos.

Czwartek był przedmiotem cichej i starannie skrywanej zazdrości Topolnego. Już samym wyglądem zdawał się zdradzać wysoką abstrakcyjność obranej przez siebie dyscypliny naukowej. Bardzo wysoki, chudy, z opadającymi ramionami, na bladej, nieruchomej twarzy nosił stalowe okulary. Ciemnooki i ciemnowłosy, ubierał się też czarno, przez co, jako specjalista od energetyki jądra atomowego, zaskarbił sobie u studentów przydomek „jądrowego mnicha”. W przeciwieństwie do Topolnego, który stale grzązł w rozmaitych spekulacjach i wątpliwościach, Czwartek wiedział wszystko z zupełną pewnością; talentem matematycznym górował nad Topolnym, który ku swemu pohańbieniu nieraz na ćwiczeniach mylił się w najprostszych działaniach i studenci musieli go poprawiać. Także pamięć miał w przeciwieństwie do Topolnego niezawodną; nie używał też żadnych terminarzy, harmonogramów ani wykresów, albowiem systematyczność samorodnie wynikała z jego charakteru. Czwartek lubił Topolnego i przyjaźnił się z nim, lecz traktował go z drobną domieszką pobłażliwości. Wszystkie różnice ich charakterów jak w soczewce skupiały się wyraziście w ich stosunku do fizyki.

Czwartek dobrze wiedział, czemu ją właśnie obrał za swą specjalność. Uważał ją za królową nauk, bo stanowiła najpotężniejsze ludzkie narzędzie władania materialnym światem. Pociągał go ład jej wielkich teorii, doskonałych przez swą precyzję. Każdy spór mógł tu być bezapelacyjnie rozstrzygnięty przez odwołanie się do ich krystalicznych konstrukcji i doświadczenia. Zarazem była fizyka źródłem radości czysto intelektualnej, wynikającej ze swobodnego ogarniania umysłem wielkich zawiłych całości. Problemy jeszcze nie rozwiązane były dlań jakby dziedziną ciemności w przeciwieństwie do światła prawd już odkrytych; był przekonany, że w przyszłości i ona ulegnie rozumowi, lecz ta kraina mroku nie stanowiła dla niego źródła żadnych wzruszeń; nie fascynowała go ani nie wydawała mu się tajemnicza. Nieznane - to było jeszcze nie zbadane, nic więcej.

Stosunek Topolnego do fizyki najlepiej może dałoby się porównać do postawy nieustannie odtrącanego i nieznużenie ponawiającego swe próby nieszczęśliwie zakochanego. Wobec istniejących teorii pełen był podejrzliwości i niedowiarstwa; jednocześnie odnalezienie w nich miejsc słabych zamiast dawać satysfakcję odkrycia, zasmucało go jak poznanie wad kogoś drogiego. Problem zaś nieznany, jeśli go napotkał, wciągał go w siebie i wchłaniał z nieodpartą siłą, dostarczając tyleż intelektualnego wysiłku rozumowi, co cierpienia sercu. Fizyka teoretyczna to była jego sprawa prywatna i niezmiernie osobista, jak każda wielka miłość. Nie mógł zakazać sobie myślenia o niej, jak nie-sposób usunąć z wyobraźni obrazu ukochanej. Podczas kiedy Czwartek wiedział wszystko tak dobrze, jemu zdawało się czasem, że właściwie nie wie nic. Były chwile, kiedy po bezsennej nocy zgniatał w kule i rwał zapisane arkusze niby listy ze złymi wieściami, i chwile, w których zmęczony do ostateczności daremnymi próbami pochwycenia i zrozumienia, raz jeszcze zbity z tropu, oszukany, odtrącony, siedząc nad pokreślonymi kartkami, ronił na nie łzy - nie łzy dziecka, lecz mężczyzny; o tym jednak nie wiedział nikt.

W dniu tym Siołło żwawszy był niż zwykle i jego temperament dobrego wykładowcy błyszczał w całej pełni. Opowiedziawszy o nowych wynikach Francuzów w dziedzinie badania promieni kosmicznych, zakończył rzecz „dowcipem i odczekawszy wybuch śmiechu obecnych, przyglądał się im z wyrazem twarzy jednocześnie zafrasowanym jakby i filuternym. Potem odezwał się:

- Mam tu ostatni numer Physical Review, w którym jest nowa praca Thurstone’a i Wringa... Jak wiecie, pół roku temu Garrahad, Tombey i Seitz stworzyli w Berkeley superciężki pierwiastek, któremu nadali nazwę syntetium. Thurstone i Wring zajęli się tym właśnie ciałem i doszli do rezultatów godnych uwagi... Jak stwierdzili ci badacze, z ogólnej teorii budowy jądra atomowego wynika, że gdyby udało się połączyć jądro atomu syntetium z jądrem atomu węgla, powstanie nie znany dotąd superciężki pierwiastek transuranowy o nowych, niezwykle doniosłych własnościach. Ten hipotetyczny pierwiastek, który Wring nazywa stellarem, w zwykłych warunkach jest ciałem trwałym. Natomiast podgrzany do temperatury stosunkokowo niskiej, to jest do dwóch tysięcy stopni, zaczyna się rozpadać wydzielając energię jądrową. Regulując dopływ ciepła można by kierować tym procesem z nie znaną dotąd precyzją. Dość jest ochłodzić stellar poniżej 2 000 stopni, a rozpad się zatrzyma, by rozpocząć się przy ponownym podgrzaniu. Trudno wyobrazić sobie, jakie znaczenie miałoby wytworzenie stellaru na skalę przemysłową. Mielibyśmy w nim pierwiastek zdolny zaspokajać energetyczne potrzeby kuli ziemskiej na nieograniczony przeciąg czasu. Promieniowainie wydzielane przez rozpadający się stellar jest, jak wynika z teorii, stosunkowo mało szkodliwe biologicznie, więc silniki stellarowe znalazłyby najszersze zastosowanie, poczynając od statków oceanicznych i rakiet, a kończąc na maszynach do szycia. Dość byłoby wkładać do tych silników raz na parę lat drobną pigułkę stellaru, by zapewnić ich bieg nieustanny...

Siołło zrobił przerwę i bystro spojrzał na zebranych. Widząc, że słuchają go z najwyższym napięciem, uśmiechnął się i rzekł:

- Dziwicie się pewno, jak to może być, że Amerykanie, tak skryci, gdy chodzi o sekrety atomowe, okazali nagle podobną wylewność? Rzecz jest prosta. Thurstone i Wring po długim badaniu doszli do wniosku, potwierdzonego przez szereg sław fizycznych, że stellaru nie da się w rzeczywistości nigdy wytworzyć...

- Dlaczego, profesorze? - spytał ktoś ochrypłym z emocji głosem. W zaległej ciszy Siołło podszedł do tablicy i zaczął pisać, mówiąc jednocześnie:

- Dlaczego? Jak tutaj widzicie, stellar powstaje przez połączenie karb łonu, to jest jądra węgla, z jądrem syntetu. Tak się to przedstawia na tablicy, a jakby wyglądało w praktyce? Do tego, żeby z dwu zderzających się jąder powstało jednolite jądro nowego pierwiastka, potrzeba pewnego czasu, rzędu jednej tysiąctrylionowej sekundy. Tak więc, żeby powstał stellar, karbion musi wniknąć do jądra syntetu i pobyć w nim co najmniej przez taki czas, inaczej bowiem obie składowe - syntet i węgiel - nie zdążą się po prostu zlać w jedno nowe jądro. Dalej, jak wiadomo, jądro atomu otoczone jest wałem potencjału i wywiera działanie odpychające na każdą zbliżającą się do niego naładowaną cząstkę. Żeby ten wał przebić, żeby przedostać się do twierdzy jądra, potrzeba pocisków o największej energii, jakimi są cząstki rozpędzane w wielkich przyspieszaczach, takich jak nasz główny kosmotron. Jednakowoż tu właśnie wyłania się paskudny szkopuł. Mianowicie, ta niezbędna do przebicia wału prędkość, jaką trzeba nadać karbionowi, leży już w zakresie, dla którego jądra atomowe są, jak mówimy, przezroczyste.

Cały obraz wygląda tak: Jeżeli będziemy bombardować jądro syntetu karbionami nie dość szybkimi, to odskoczą od niego jak groch od ściany, jeżeli natomiast rozpędzimy karbion do prędkości dostatecznej, by przebił wał potencjału, to przestrzeli on całe jądro na wylot i wyleci z drugiej strony. Obliczenie wykazuje, że karbion przebija jądro w czasie jednej kwadry lionowej części sekundy, to znaczy przebywa w nim tysiąc razy za krótko, żeby mogło nastąpić zespolenie obu jąder w jądro stellaru.

Jak widzicie, albo nie otrzymujemy żadnego rezultatu, albo rezultat jest, że się tak wyrażę, za dobry. Mimo tak zniechęcającej prognozy Thurstone i Wring podejmowali wielokrotnie próby syntezy stellaru klasycznym sposobem, jakiego używa się do syntez jądrowych, mianowicie rozpędzali karbiony do niezbędnej prędkości i na drodze ich strumienia ustawiali cienką płytkę syntetu. Bewatron, jakiego używali, pobiera przy pełnym obciążeniu 90 tysięcy kilowatów mocy, dając strumień karbionów przyspieszonych do 16 miliardów elektronowoltów, jest więc nieco słabszy od naszego. Wyniki doświadczeń amerykańskich w całej pełni potwierdziły teoretyczne przypuszczenia:

powolne karbiony wcale nie wnikają do jąder syntetu, a szybkie przebijają je na wylot. Jak się wyraził Urey, próba syntezy stellaru przedstawia się tak, jakbyśmy usiłowali złapać kulę do szklanej flaszki, strzelając do niej z rewolweru.

- A czy nie można przeprowadzić syntezy inaczej? - spytał ktoś z kąta. - Karbion składa się przecież z protonów i neutronów, można by więc wprowadzić go do jądra syntetu, że tak powiem, porcjami, dodając stopniowo po jednej cząstce, aż się utworzy stellar...

- Bardzo słuszna myśl! - zawołał Siołło. - Amerykanie też na nią wpadli. Niestety, już po czwartym z kolei wprowadzonym protonie całe jądro rozlatuje się na kawałki. Rzecz w tym, że pierwiastki przejściowe pomiędzy trwałym syntetem i trwałym stellarem są nietrwałe. Natura zmusza nas do stosowania dość dziwnych metod budownictwa: nie możemy kłaść cegły po cegle, ale niejako od razu całe piętra. Nie wiem, czy wyrażam się jasno. Chodzi o to, że synteza musi iść tylko po drodze „jądro węgla plus jądro syntetu”; postępowanie etapami nie jest możliwe, to da się zresztą łatwo wykazać...

Siołło napisał kilka przekształceń, puknął kredą w tablicę i rzekł:

- Widzicie, jakie to proste. Amerykanie powiadają, że napotykamy tutaj nie jakieś trudności przejściowe, techniczne, które pokona przyszłość, ale zasadniczą niemożliwość syntezy, dyktowaną nam przez prawa natury...

Kiedy Siołło skończył, posypały się pytania. Asystenci podchodzili do tablicy, wyrywali sobie kredę, kreślili wzory i gorąco spierali się z profesorem; potem, potrząsając głową, jeden po drugim wracał na miejsce, jakby mówiąc:

„beznadziejne, nic się nie da zrobić’”

- Zresztą - zauważył aspirant Sikorka - gdyby był choć naj bledszy cień nadziei. Amerykanie niczego by nie opublikowali. Wiadomo przecie, jaką potworną mają cenzurę. Uważam, że szkoda tracić na to czas, ale do licha, piekielnie szkoda!

Przez cały czas dyskusji Topolny nie opuścił swego fotela; nieruchomy, zgarbiony, z brodą wspartą na pięści, zapatrzył się ślepo przed siebie, a policzki, czoło, szyję wreszcie pokrywał mu coraz ciemniejszy rumieniec. Sikorka przechodząc obok niego aż ręce podniósł:

- Patrzajcie! Czysty preparat laboratoryjny!

- Co, co się stało? - spytano z kilku stron na raz.

- Jak to, nie widzicie? Ależ powiadam wam: oto dzieje się nowe zaczarowanie Topolnego! Chłop już jest stracony, daję głowę, od tej chwili nie będzie od niego spokoju!

Najbliższe tygodnie wykazały, jak przeraźliwą rację miał Sikorka wygłaszając swoje proroctwo. Nowe zaczarowanie Topolnego okazało się groźniejsze od poprzednich. Zaraz po konferencji poprosił Siołłę o pożyczenie wszystkich publikacji dotyczących syntetu i stellaru, porwał gruby ich pakiet i ledwo dobiegł do domu, rzucił się nań jak ginący z pragnienia na źródło. Studenci ogłosili z emfazą, że „największy odkrywca negatywny” pracą swoją postanowił na amen zakorkować syntezę stellaru, i kiedy nadszedł listopad, a z nim imieniny Topolnego, wręczyli mu uroczyście ogromny, barwnie malowany dyplom odpowiedniej treści. Topolny śmiał się wraz z nimi, a po zabawie zasiadł do swych dociekań.

Z początkiem grudnia, kiedy pierwszy śnieg cienką warstewką przyprószył park Instytutu, asystent zjawił się wieczorem u Siołły i zwracając pożyczone pisma poprosił o pięć minut rozmowy, która przeciągnęła się do późnej nocy.

- Pytacie mnie, czy warto zajmować się syntezą? - rzekł gburliwie Siołło, podnosząc oczy na młodego człowieka. - Doskonale. A jeżeli wam powiem, że nie warto, czy rzucicie wszystko w diabły?

Topolny milczał przez chwilę, popatrzał na profesora, uśmiechnął się nieśmiało i powiedział:

- Nie.

Siołło roześmiał się basem. Śmiał się długo. Wreszcie, odchrząknąwszy, machinalnie przestawił przycisk na biurku i rzekł:

- No, więc po co się mnie właściwie pytacie?

- Zależy mi na opinii pana profesora.

- Na mojej opinii? Hm, cóż warta moja opinia wobec wyroku Ureya, Wringa, Seitza i całej reszty? No, ale jeżeli chcecie koniecznie, proszę bardzo, powiem wam, co sądzę o tej historii.

Topolny zaostrzył słuch.

- Sprawa - tubalnym głosem ciągnął profesor - wygląda kiepsko. Bardzo, bardzo kiepsko! Rzecz jest jasna jak kryształ: synteza stellaru jest niemożliwa.

Rozłożył szeroko ręce.

- Istnieje jednak pewne drobne, choć interesujące „ale”. Urey, Thurstone czy Wring to wybitni fachowcy. Niewątpliwie. Bardzo utalentowani. Nikt im tego nie odmówi. Powiadają, że synteza jest niemożliwa. No tak. Ale czy Heisenberg, jeden z największych fizyków XX wieku, nie oświadczył swoim asystentom w czasie ostatniej wojny, że masowa synteza plutonu nie jest możliwa? A inżynierowie, którzy w XIX wieku uznali, iż nie będzie można zbudować cięższej od powietrza machiny latającej, nie byliż to znamienici specjaliści? Najgorszą rzeczą w nauce jest zbyt wielka pewność siebie. Choćby i oparta o najsumienniejszą wiedzę, taka pewność bardzo łatwo przeradza się w dogmaty zm. Pięknie. Czy z tego jednak wynika, że synteza stellaku jest możliwa? Bynajmniej. Czy istnieją zagadnienia nierozwiązalne? Niewątpliwie istnieją. I co teraz robić?

Topolny milczał patrząc nieruchomo w perorującego z ożywieniem Siołłę.

- Nie jestem ślepy. Widzę, jak pracujecie. Macie bardzo cenną rzecz: pasję. Tylko czy warto ją angażować w ten problem? Najlepszy nurek nie dosięgnie dna tam, gdzie go w ogóle nie ma. Więc czy zgruntujecie? Czy nie szkoda wysiłku? Twierdzenie Thurstone’a i Wringa uzyskało milczącą aprobatę całej amerykańskiej komisji energii atomowej, a tam są tacy ludzie jak Bethe, jak Fermi, jak Morrison. Tak tedy sprawa przedstawia się źle - jeszcze gorzej niż przed pięćdziesięciu laty, kiedy to lord Rutherford powiedział, że wyzwolenie energii atomowe} w ciągu najbliższych wieków jest niemożliwe. No, a moja opinia? Moja opinia brzmi: nie wiem, czy możliwa jest synteza stellaru. Nie wiem, czy jest niemożliwa. Nic nie wiem. Zaspokoiłem waszą ciekawość?

Profesor się zdziwił, bo Toporny uśmiechał się nieznacznie, ale w takim zachwyceniu, jakby tuż przed oczami miał jakąś rzecz niezwykle piękną.

- Hola, cóż was tak bawi?!

Topolny drgnął. Ocknął się z zapatrzenia. Spoważniał.

- Myślałem o tym, co bym zrobił, gdyby mi ktoś tu, zaraz chciał ofiarować rozwiązanie problemu - całą gotową receptę syntezy stellaru...

- I coś wymyślił?

- Nic niezwykłego - odparł Topolny i uśmiechnął się, przepraszająco. - Nie przyjąłbym. Nie chciałbym takiego rozwiązania. Czy mi pan wierzy?

- Czy ja ci wierzę? - wybuchnął Siołło wstając z fotela. - Czy ja ci wierzę?! Idź już, idź do swoich atomów, pogrąż się w nich i utoń; oto przeklinam cię i skazuję na wieczne poszukiwania i tropienie, na wątpliwości i nie kończące się rozmyślania, i życzę ci, żebyś na tej drodze przewracał się, nabijał sobie guzów i wciąż wstawał, a przede wszystkim - żebyś znajdował jak najwięcej, uznanych za nierozwiązalne, problemów w nauce... i jak najmniej w życiu.


Date: 2016-01-03; view: 806


<== previous page | next page ==>
Przyjaciel Automateusza | I. ZACZAROWANIE TOPOLNEGO 2 page
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.013 sec.)