Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






Podróż do kresu znaczenia

PAMIĘTNIK ZNALEZIONY W WANNIE


WSTĘP

 

Zapiski człowieka neogenu stanowią jeden z najcen­niejszych zabytków zamierzchłej przeszłości Ziemi. Pochodzą ze schyłkowego okresu kultury prechaotyckiej, która poprze­dziła Wielki Rozpad. Jest ironicznym paradoksem dziejów, że

0 cywilizacjach wczesnego neogenu, o prakulturach Asyrii, Egiptu, Grecji wiemy daleko więcej aniżeli o czasach praatomistyki i astrogacji pierwotnej. Te archaiczne kultury pozo­stawiły po sobie wszakże trwałe pomniki z kości, kamienia, łupku i brązu, podczas gdy w środkowym i późnym neogenie do utrwalania całokształtu wiedzy służył tak zwany papyr.

Tę pochodną celulozy, substancję wiotką, prawie białą, walcowano i cięto na czworoboczne arkusze, na których ciemną farbą tłoczono wszelkiego rodzaju informacje, po czym składano je razem i zszywano w specjalny sposób.

Aby pojąć, jak doszło do Wielkiego Rozpadu, owej kata­strofy, która w przeciągu tygodni zniszczyła dorobek wieków, trzeba cofnąć się o trzy tysiące lat. W czasach tych nie istniała metamnestyka ani technika krystalizowania infor­macji. Wszystkie funkcje dzisiejszych mnemorów i gnostronów spełniał papyr. Istniały już, co prawda, pierwociny pamięci mechanicznej, były to jednak machiny ogromne

1 kłopotliwe w obsłudze, używane zresztą do celów specjal­nych i wąskich. Zwano je „elektrycznymi mózgami”, dla tej samej, tylko z dystansu historycznego zrozumiałej przesady,

którą powodowani budowniczowie Małej Azji mieli wieżę świątyni Baa-Bel za sięgającą nieba.

Nie wiemy dokładnie, kiedy ani gdzie wybuchła epidemia papyrolizy. Prawdopodobnie stało się to w południowych, pustynnych regionach ówczesnego państwa Ammer-Ku, gdzie budowano pierwsze przystanie kosmiczne. Współcześni nie pojęli zrazu zagrażającego im niebezpieczeństwa. Surowy osąd ich lekkomyślności, wypowiadany przez wielu później­szych historyków, trudno nam podzielić. Papyr nie odznaczał się istotnie szczególną trwałością, nie można jednak czynić kultury prechaotyckiej odpowiedzialną za to, że nie przewi­działa istnienia kataczynnika RV, znanego też jako czynnik Harcjusza. Zresztą rzeczywistą naturę tego czynnika wykrył Fołses Prodoktor Szósty dopiero w okresie galaktyjskim, usta­liwszy, iż kolebką jego jest trzeci księżyc Urana. Zawleczony nieświadomie na Ziemię przez jedną z wczesnoorbitalnych wypraw odkrywczych (według Prognostora Phaa-Waaka była to ósma ekspedycja małałdycka), wywołał czynnik Harcjusza lawinowy rozpad papyru na całym globie.



Szczegółów kataklizmu nie znamy. Według ustnych prze­kazań, skrystalizowanych dopiero w czwartym galaktium, ogniskami epidemii były wielkie zbiornice wiedzonośnych papyrów, tak zwane bao-blyo-theki. Reakcja zachodziła pra­wie momentalnie. Na miejscu bezcennych złoży społecznej pamięci pozostawały stosy szarego, lekkiego jak popiół pyłu.

Uczeni prechaotyccy sądzili, iż mają do czynienia z ata­kującym papyr zarazkiem, i wiele czasu stracili na darem­nych poszukiwaniach. Trudno odmówić słuszności gorzkiej uwadze Histognostora Czwartego Taurydzkiego, że lepiej przy­służyliby się ludzkości, gdyby ów zmarnowany czas poświę­cili raczej przekuwaniu rozpadających się treści w kamieniu.

Późny neogen, okres katastrofy, nie znał grawitroniki, kyberkonomiki ani syntefizyki. Gospodarka poszczególnych grup etnicznych, zwanych nacyami, nosiła charakter względ­nie autonomiczny. Była ona w bezwzględny sposób uzależ­niona od krążenia papyru. Od niego też zależała ciągłość

dostaw na Marsa, gdzie Tyberis Syrtyjska znajdowała się w pierwszym stadium budowy.

Papyroliza zrujnowała nie tylko życie gospodarcze. Czasy owe nazywa się, nie bez słuszności, epoką papyrokracji. Papyr regulował i koordynował wszelkie zbiorowe czynności ludzi, a nadto jeszcze określał, w sposób trudno dla nas zrozumiały, losy jednostek (jako tak zwany ,,papyr osobisty”). Zresztą użytkowych i rytualnych znaczeń papyru w ówczesnym folk­lorze (a katastrofa przypadła na okres najwyższego rozkwitu kultury prechaotyckiego neogenu) dotąd całkowicie nie skata­logowano. Znaczenie jednych jego rodzajów znamy, z innych pozostały tylko puste nazwy (aphisse, para-gony, baun-knooty, doku-męty i in.). W epoce owej niepodobna się było urodzić, wzrastać, kształcić, pracować, podróżować ani zdobywać środków utrzymania bez pośrednictwa papyru.

W tym świetle objawiają się rozmiary katastrofy, jaka dotknęła Ziemię. Wszelkie środki zaradcze: kwarantanna, izo­lacja całych miast i kontynentów, budowa schronów herme­tycznych - zawiodły. Nauka ówczesna była bezsilna wobec subatomowej struktury kataczynnika, który powstał w toku ewolucji anabiotycznej. Po raz pierwszy w historii więziom społecznym zagroził całkowity rozpad. Jak głosi napis, odcyfrowany na ścianie łaźni w wykopaliskach Fri-Sco (jednego z najlepiej zachowanych miast południowego Ammer-Ku), wy­ryty przez anonimowego piewcę kataklizmu, „niebo zaćmiło się nad miastami od chmur rozpadłego papyru, a potem przez czterdzieści dni i nocy padał brudny deszcz, a tak z wiatrem i potokami błota spłynęła z oblicza Ziemi historia ludzka”.

Był to, w samej rzeczy, okrutny cios, zadany dumie człowieka późnego neogenu, który w swym mniemaniu sięgał już do gwiazd. Koszmar papyrolizy wchłaniał w siebie wszyst­kie dziedziny życia. W miastach wybuchała panika, pozba­wieni indywidualności ludzie tracili rozsądek, załamywały się dostawy dóbr, dochodziło do aktów przemocy, technika, rozwój nauk, szkolnictwo - rozpadały się i ginęły. Gdy cen­trale energetyczne stawały, nie można ich było dla braku planów naprawić. Gasły światła elektryczne, a nastała ciem­ność rozwidniały płomienie pożarów.

Tak wkroczył neogen w czasy chaotyckie. Trwać miały one dwieście z górą łat. Pierwsze ćwierćwiecze Wielkiego Rozpadu nie pozostawiło żadnych pisanych kronik, z aż nadto dobrze zrozumiałych względów. Tak więc domyślać się tylko możemy, w jakich warunkach usiłował rząd przed półwieczem powstałej Federacji Ziemskiej zapobiec rozpado­wi społeczeństwa.

Im wyższa cywilizacja, tym żywotniejsze staje się dla niej podtrzymanie krążenia informacji, tym wrażliwsza jest na każde tego krążenia zakłócenie. Ów krwiobieg społeczny usta­wał. Jedyną skarbnicą wiedzy była pamięć żyjących fachow­ców, ją więc trzeba było utrwalić przede wszystkim. Problem, Z pozoru względnie prosty, okazał się nie do rozwiązania. Wiedza późnego neogenu była tak rozczłonkowana, że żaden specjalista nie ogarniał całości swej dziedziny. Odtworzenie wymagało więc żmudnej, długotrwałej współpracy grup spe­cjalistycznych. Gdyby podjęto ją natychmiast - twierdzi Laa Bar Polignostor Ósmy z Bermandzkiej Szkoły Historycznej - cywilizacja neogenu zostałaby rychło zrekonstruowana. Zna­komitemu twórcy systematyki chronologicznej neogenu trzeba odpowiedzieć, że być może postulowane przezeń działanie doprowadziłoby do nagromadzenia gór wiedzy, ale - po spełnieniu zadania - nie miałby z nich kto korzystać. Nie byłyby do tego zdolne hordy koczowników opuszczające ruiny zdewastowanych miast, a zdziczałe ich dzieci nie znałyby już wcale sztuki czytania ani pisania. Cywilizację przychodziło ratować w chwili, gdy rozprzęgał się przemysł, ustawało budownictwo, zastygał transport, kiedy o pomoc wołały gło­dujące rzesze kontynentów i pozbawione dostaw, zagrożone w swym bycie kolonie Marsa. Specjaliści nie mogli pozo­stawić ludzkości jej losowi, aby w odosobnieniu tworzyć nowe techniki zapisów.

Podejmowano wysiłki rozpaczliwe. Całą produkcję nie­których gałęzi przemysłu rozrywkowego, np. tak zwanych filmów, obrócono na doraźne notowanie napływającej infor­macji o ruchu statków i rakiet, bo mnożyły się ich katastrofy. Z pamięci odtwarzane plany sieci energetycznych odciskano na tkaninach odzieżowych. Wszystkie zapasy zdatnych do pisania sztucznych tworzyw rozprowadzano wśród szkół. Uczeni fizycy doglądali grożących wybuchem stosów atomo­wych. Ratownicze ekipy fachowców mknęły z jednego punktu globu w drugi. Wszystko to było jednak okruchami ładu, atomami organizacji, topniejącymi w oceanie rozprzestrze­niającego się chaosu. Miotaną nieustannymi wstrząsami, w ciągłej walce z zalewem analfabetyzmu, ignorancji, uwstecznienia, stojącą kulturę chaotycką osądzać należy nie według tego, co uroniła z dorobku dziejów, ale według tego, co, mimo wszystko, umiała ocalić.

Powstrzymanie pierwszej fali Wielkiego Rozpadu wy­magało ofiar największych. Uratowano przyczółki ziemskie Marsa i zrekonstruowano technologię - ten kręgosłup cy­wilizacji. Taśmoteki i mikrofony zastąpiły zbiornice znisz­czonego papieru. Niestety w innych dziedzinach straty ponie­siono okrutne.

Ponieważ produkcja nowych środków zapisu nie zaspo­kajała potrzeb najpilniejszych, poświęcano - aby ocalić zrę­by kultury - wszystko, co im bezpośrednio nie służyło. Największą klęskę poniosły nauki humanistyczne. Wiedzę przekazywano ustnie - pod postacią wykładów, a słuchacze ich stali się potem wychowawcami następnego pokolenia. Był to jeden ze zdumiewających prymitywów kultury chaotyckiej, który sprawił, że Ziemia wychynęła z katastrofy, poniósłszy niepowetowane straty w zakresie historii, historiografii, paleologii i paleoestetyki. Ocalono ledwie drobny ułamek puś­cizny literackiej. W proch obróciły się miliony woluminów kronik historycznych, bezcenne relikty środkowego i późnego neogenu.

Przyszło wreszcie - u schyłku okresu chaotyckiego - do jednego z najparadoksalniejszych stanów, kiedy to, przy względnie rozwiniętej technice, wobec działających pierwocin

grawitroniki i technobiotyki, po sukcesach masowego trans­portu cis galaktycznego - ludzkość nic albo prawie nic nie wiedziała o własnej przeszłości. To co do naszych dni prze­trwało z olbrzymiego dorobku neogenicznego, stanowi ledwo porozrzucane luźno szczątki, relacje o faktach pozmieniane do niezrozumiałości, poprzekręcane wskutek wielokrotnego przekazywania w tradycji ustnej, i taka właśnie historia, z niepewną po dziś dzień chronologią najważniejszych wyda­rzeń, pełna luk, białych plam w kryształach poznania, stała się naszym dziedzictwem.

Można tylko powtórzyć za Subgnostorem Nappro Leisem, Że papyroliza okazała się w skutkach historiolizą. Na takim tle dopiero we właściwych proporcjach ukazuje się dzieło Prognostora Wid-Wissa, który, w samotnej pracy, skłócony Z historiografią oficjalną, odkrył Zapiski człowieka neogenu - poprzez otchłań wieków przemawiający do nas głos jednego z ostatnich mieszkańców zaginionego państwa Am-mer-Ku. Zabytek to wagi tym większej, że nie ma sobie równych, albowiem nie da się go zestawić z papyrantowymi znaleziskami, które ekspedycja archeologiczna Paleognostora Mnemonity Bradraha Syrtyjskiego wydobyła z marglowych iłów dolnego preneogenu. Odnoszą się one do wierzeń panują­cych w Ammer-Ku za czasów VIII Dynastii, a mowa w nich o różnego rodzaju Niebezpieczeństwach, jak Czarne, Czer­wone, Żółte - są to prawdopodobnie zaklęcia ówczesnej kabalistyki związane z zagadkowym bóstwem Ras-Sa, które­mu składano rzekomo ofiary z ludzi. Ale interpretacja ta po­zostaje sprawą sporu między szkołami Transadeńską, Wielko-syrtyjską i grupą uczniów znakomitego God-Waada.

Przeważająca część historii neogenu pozostanie - należy się obawiać - na zawsze okryta tajemnicą, gdyż najistotniej­szych szczegółów o życiu społecznym nie mogą dostarczyć nawet metody chronotrakcji. Przedstawienie tego odcinka dziejów, który udało się cząstkowo odtworzyć, wykracza poza ramy niniejszego wstępu. Ograniczymy się jedynie do garści uwag wprowadzających w istotę Zapisków. Ewolucja wierzeń

starożytnych przebiegała dwuczłonowa. W okresie pierwszym (archeocredon) istniały rozmaite religie zasadzające się na uznawaniu pierwiastka nadnaturalnego, niematerialnego, sprawczego w stosunku do wszystkiego, co istnieje. Z archeocredonu pozostały, jako trwałe pomniki, piramidy (wydał je neogen wczesny) oraz wykopaliska mezogeniczne (kończyste chramy gotickie Lafransji).

W okresie drugim, neocredonie, wiara przybrała charakter odmienny. Pierwiastek metafizyczny wcielił się niejako w świat materialny, ziemski. Dominował wówczas, jako jeden Z głównych, kult bóstwa Kap-Eh-Thaalu (albo Kappi-Thaa w transkrypcji palimpsestycznych notowań kremońskich). Bóstwo to czczone było na całym obszarze Ammer-Ku, nadto kult jego ogarniał Australoindię i część Półwyspu Europej­skiego. Związek znajdowanych na terenie Ammer-Ku podo­bizn słonia i osła z kultem Kap-Eh-Thaalu wydaje się wątpliwy. Samego imienia Kap-Eh-Thaalu nie wolno było wymawiać (zakaz analogiczny do Iz-Raelskich); w Ammer-Ku nazywano to bóstwo głównie Thoo-Llar. Miało zresztą bardzo wiele innych nazw liturgicznych, których bieżącym wartoś­ciowaniem zajmowały się specjalne zakony (np. Makk-Le-rów). Fluktuacja rynkowej wartości poszczególnych imion (czy też przymiotów?) bóstwa Kap-Eh-Thaalu pozostaje dotąd zagadką. Trudność zrozumienia istoty tej ostatniej z prechaotyckich religii polega na tym, że Kap-Eh-Thaalowi odmawia­no bytu ponadnaturalnego, nie był więc duchem, nie uważa­no go też w ogóle za istotę (świadczyłoby to o totemicznych rysach tego kultu, niezwykłych w erze rozwiniętych nauk ścisłych) i utożsamiano go, przynajmniej w działalności praktycznej, z ruchomymi i nieruchomymi dobrami material­nymi. Poza nimi bytu nie posiadał. Jednakże udowodniono, że składano mu ofiary ze zbiorów trzciny cukrowej, kawy i zboża, i to w okresach upadku gospodarczego, jak gdyby dla przebłagania tego okrutnego bóstwa. Sprzeczność powyższą pogłębia jeszcze fakt istnienia w kulcie Kap-Eh-Thaalu ele­mentów objawienia: zgodnie z nim, świat wspierał się na tak zwanej „własności śtej”. Próby naruszenia tego dogmatu podlegały surowym karom.

Jak wiadomo, epokę kyberkonomiki globalnej poprze­dziły, u schyłku neogenu, pierwociny socjostazy; w miarę jak zorganizowany w zawiłe rytuały korporacyjne i obrzędy in­stytucjonalne kult Kap-Eh-Thaalu tracił z biegiem czasu jedno ziemskie terytorium po drugim na rzecz zwolenników świeckiej gospodarki socjostatycznej, narastał konflikt mię­dzy obszarem panowania tej zamierzchłej wiary a światem pozostałym.

Ośrodkiem wiary najbardziej fanatycznej pozostało do końca, tj. do powstania Ziemskiej Federacji, państwo Ammer--Ku, rządzone przez kolejno po sobie następujące dynastie Presynidów. Nie byli to w ścisłym tego słowa znaczeniu ka­płani Kap-Eh-Thaalu. Presynidzi (albo Press-Denn-Thy-dzi, wg słownictwa szkoły tyrryjskiej) zbudowali w czasach XIX Dynastii Pentagon. Czym była ta, pierwsza z szeregu kamiennych gigantów, budowla schyłkowego neogenu? Prehistorycy szkoły akwilińskiej uważali je zrazu za grobowce Presynidów, przez analogię do piramid egipskich. Hipoteza ta jednak upadła w świetle dalszych odkryć. Padały przypusz­czenia, że były to świątynie Kap-Eh-Thaalu, w których plano­wano krucjaty przeciw ludom niewiernym i strategie skutecz­nego ich nawracania.

Przy braku źródłowych faktów, które pozwoliłyby roz­strzygnąć ten problem, niewątpliwie kluczowy dla zrozumie­nia ostatniej fazy rządów XXIV i XXV Dynastii, historycy zwrócili się o pomoc do Instytutu Temporystyki. Wobec życz­liwej postawy Instytutu okazało się możliwe wykorzystanie najnowszych odkryć technicznych z zakresu chronotrakcji w celu wyjaśnienia zagadki Pentagonów. Instytut dokonał dwustu dziewięćdziesięciu sondowań w głąb czasu przeszłe­go, zużywając 17 trylionów ergów mocy zmagazynowanej w czasochłonach satelitarnych Księżyca.

Zgodnie z teorią chronotrakcji, poruszać się wstecz w czasie można praktycznie tylko z dala od wielkich mas materialnych, każde bowiem zbliżenie do nich pochłania niesamowite ilości energii. Dlatego obserwacje czasu przeszłego dokonywa­ne były przez sondy zawieszone wysoko w stratosferze. Ich nagłe pojawianie się na niebie i równie nagłe znikanie musiało stanowić nie lada jaką zagadkę dla ludzi neogenu. Jak twierdzi Prodoktor Sturlprans Drugi, wylot retrochronalnej sondy wyłania się w przeszłości jako obiekt podobny do wypukłego dysku, przypominającego dwa złożone, swobodnie unoszące się w przestrzeni talerze.

Chronosondy wsteczne dały obfity materiał, między inny­mi zdobyliśmy przy ich pomocy autentyczne fotografie Pierw­szego Pentagonu z okresu jego budowy. Gmach ów, o kształcie regularnego pięciokąta, którego jeden bok długi był na 460 infów, był istnym labiryntem z kamienia i betonu. Długość jego korytarzy oblicza Histognostor Ser Een na 17 do 18 ówczesnych mil. Wejść do gmachu strzegło dzień i noc dwustu niższych kapłanów. Kroniki, odkopane w ruinach Was-En-Tonu, pozwoliły, dzięki zastosowaniu dalszych czasowierceń, odkryć Pentagon Drugi, mniej okazały od Pierwszego, gdyż znaczna jego część wpuszczona była w ziemię. Pewne ustępy wspomnianych wyżej kronik wskazywały na istnienie następ­nego, Trzeciego z kolei Pentagonu, który miał stanowić obiekt całkowicie samodzielny, niejako państwo w państwie, dzięki specjalnemu kamuflażowi i ogromnym zapasom żywności, wody i sprężonego powietrza. Gdy jednak systematyczne son­dowania chronaksjalne nad całym terytońum XX-wiecznego Ammer-Ku nie odkryły żadnych śladów tej budowli, większość historyków przechyliła się na rzecz tezy, że w odkopanych kronikach mowa jest o Pentagonie Trzecim w sensie tylko przenośnym, że gmach ten został zbudowany - jako twór wiary, imaginacji - w umysłach wyznawców, a rozprze­strzenianie słuchów o jego istnieniu służyć miało pokrzepieniu serc malejącej liczby wyznawców bóstwa Kap-Eh-Thaalu.

Taka była oficjalna wersja historiografii ziemskiej, kiedy młody podówczas Prognostor Wid-Wiss rozpoczął działalność archeologiczną.

Po przestudiowaniu własną metodą wszystkich dostęp­nych materiałów opublikował on pracę, w której utrzymywał, iż w miarę jak zmierzchała potęga Presynidów i kurczyło się opanowane przez nich terytorium, podjęli oni budowę no­wego ośrodka władzy z dala od siedzib ludzkich, w którymś Z górskich pustkowi Ammer-Ku, i to głęboko pod skałami, aby uczynić tę ostatnią przystań bóstwa niedostępną dla nie­wtajemniczonych. Wid-Wiss uważał, że hipotetyczny Pen­tagon Ostatniej Dynastii stanowił rodzaj zbiorowego mózgu wojennego, a zadaniem jego było zarówno czuwać nad czys­tością wiary w Kap-Eh-Thaalu, jak i nawracać narody, które tę wiarę porzuciły.

Hipotezę Wid-Wissa przyjęły koła fachowe chłodno, gdyż sprzeczna była z większością znanych faktów. W szczegól­ności krytycy, w osobach Supergnostorów Yoo Na Waka, Quirlsto i Pisuovo z marsjańskiej szkoły paleografii porów­nawczej, wykazali sprzeczności wewnętrzne w postulowanym przez Wid-Wissa chronologicznym układzie wydarzeń.

Rzecz w tym, że według analizy Wid-Wissa Ostatni Pentagon zbudowany został na kilkadziesiąt ledwo lat przed katastrofą papyrową. Gdyby - podnosiła krytyka - Pen­tagon Trzeci istniał rzeczywiście, ukryci w nim Presynidzi usiłowaliby bez wątpienia skorzystać z warunków anarchii, jaka zapanowała po katastrofie, i sięgnęliby, na samym za­raniu czasów chaotyckich, po władzę nad Ziemią. Jeśliby nawet taki zamach na władzę Federacji został zdławio­ny, pozostałby po nim chociaż ślad w ustnych podaniach. Historiografia niczego podobnego jednak nie zanotowała.

Wid-Wiss bronił swej hipotezy twierdzeniem, iż podczas kiedy ludność państwa Ammer-Ku przeszła na stronę „nie­wiernych” i zlała się z resztą Federacji, władcy Ostatniego Pentagonu nakazali całkowite jego zamknięcie. Podziemny moloch, oddawszy się w ten sposób od całej ludzkości, dotrwał do katastrofy papyrowej i czasów chaotyckich, nie posiadając żadnego kontaktu z tym, co działo się na po­wierzchni globu.

Wid-Wiss przyznawał, że tak doskonale, hermetyczne odcięcie się hipotetycznej społeczności kapłanów i wojennych sług Kap-Eh-Thaalu od świata zewnętrznego wydaje się nie­prawdopodobne. Posunął się do twierdzenia, że Pentagon Ostatni posiadał jakieś sposoby podpatrywania tego, co za­chodziło na Ziemi, uważał jednak, że ów wojenny mózg zbiorowy Ostatniej Dynastii nie był już zdolny do żadnych napastniczych czy choćby dywersyjnych tylko poczynań. Nie potrafił podjąć ataku ani zamachu na Federację, albowiem, raz zakopawszy się we wnętrzu skał, oderwany od dalszego toku historii, zamknął się nie tylko murami, ale układem stosunków wewnętrznych, żyjąc samym mitem, samą legendą o zamierzchłej potędze Kap-Eh-Thaalu, i badał, kontrolował, zwalczał herezję sam w sobie.

Te ostatnie tezy Wid-Wissa pominęła historiografia mil­czeniem. Badacz nie dał jednak za wygraną. Przez dwadzieś­cia siedem lat wraz Z garścią wiernych współpracowników dokonywał systematycznych poszukiwań wzdłuż całego łań­cucha Gór Skalistych. Upór jego zatriumfował wreszcie, kiedy prawie o nim zapomniano. 28 Maa 3146 roku grupa czołowa archeologów, odwaliwszy wieleset ton skalnego osypiska u stóp góry Haar-Vurda, stanęła przed zamaskowaną ochron­nym kolorem, doskonale zachowaną, wypukłą tarczą metalo­wą - wejściem do Ostatniego Pentagonu...

Badania podziemnego gmachu okazały się przedsięwzię­ciem wymagającym nadzwyczajnych sił i środków, albowiem w siedemdziesiątym drugim roku odcięcia od świata na­wiedził Pentagon Ostatniej Dynastii naturalny kataklizm. Wskutek nieznacznego przesunięcia w granitowym trzonie głównego masywu górskiego doszło do pęknięcia warstwy dennej i powstało bezpośrednie połączenie z głębokim po­kładem magmy. Wparta w głąb wykutych skał betonowa skorupa ochronna nie wytrzymała naporu. Płynna lawa wtargnęła do budowli, wypełniając ją od spodu po szczy­ty; tak owo mrowisko podziemnej, zagadkowej działalności ostatnich Presynidów obróciło się w martwą skamielinę,

która przez tysiąc sześćset osiemdziesiąt lat czekała swojego odkrywcy.

Nie jest naszą rzeczą przedstawienie bezmiernego bogac­twa wykopalisk Trzeciego Pentagonu. W tym przedmiocie odsyłamy czytelnika do prac specjalnych. Należy tylko dorzu­cić kilka uwag dla wprowadzenia w lekturę Zapisków.

Odkryto je w trzecim roku prac wykopaliskowych na czwartorzędowej kondygnacji, w systemie korytarzy wewnętrz­nych, gdzie znajdują się pomieszczenia łaziebne. W jednym z nich, wypełnionym, jak wszystkie, skamieniałą lawą od­naleziono części dwu ludzkich szkieletów, a pod nimi - zwój papyru stanowiący oryginał Zapisków.

Jak przekona się czytelnik, śmiałe przypuszczenia Histo-gnostora Wid-Wissa okazały się w przeważającej mierze praw­dziwe. Zapiski przedstawiają los zamkniętej w podziemiu zbiorowości, która, nie dopuszczając do siebie wiedzy o rze­czywistych wypadkach, udawała, iż stanowi mózg i sztab mocarstwa rozciągającego się po najdalsze galaktyki - aż udanie to stało się wiarą, a wiara - pewnością. Czytel­nik będzie świadkiem tego, jak fanatyczni słudzy Kap-Eh-Thaalu stworzyli mit tak zwanego „ Anty gmachu”, jak trawili Życie na wzajemnym podpatrywaniu, na badaniach prawowiemości i oddania legendarnej ,,Misji”, nawet wówczas, kiedy ostatni cień realności owej ,,Misji” zdążył się już ulotnić z ich umysłów, tak że pozostało im jedynie coraz głębsze pogrążanie się w otchłani zbiorowego opętania.

Nauka historyczna nie wypowiedziała jeszcze ostatniego słowa o Zapiskach, nazywanych też, dla miejsca, w którym je odkryto, Pamiętnikiem znalezionym w wannie. Nie ma też zgody co do czasu powstania poszczególnych części manu­skryptu - pierwszych jedenaście stron mają Gnostorowie Hyberiadzcy za apokryf lat późniejszych - dla czytelni­ka jednak te specjalistyczne spory nie są istotne i pora nam zamilknąć, aby przemówił własnym głosem ten ostatni, jaki dotarł do naszych czasów, przekaz neogenicznej epoki papyrowej.


I

...pokoju o numerze, na który opiewała przepustka, nie mogłem znaleźć. Trafiłem najpierw do Wydziału Werystycznego, potem do Wydziału Dezinformacji, gdzie jakiś urzęd­nik z Sekcji Ciśnień polecił mi udać się na ósme piętro, lecz tam nikt nie chciał nawet ze mną mówić; błądziłem po­śród mnóstwa szarż, każdy korytarz pełen był energicznego stąpania, strzelania drzwiami i obcasami, a w te marsowe odgłosy wnikały szklaną muzyką dalekie dzwoneczki, jak­by sankowych janczarów. Od czasu do czasu woźni prze­nosili parujące imbryki, wchodziłem omyłkowo do toalet, w których malowały się spiesznie sekretarki, przebrani za windziarzy agenci ucinali ze mną pogawędki - jeden ze sztuczną protezą inwalidzką woził mnie tyle razy z piętra na piętro, że kiwał mi już z daleka, a nawet przestał mnie fotografować aparatem zatkniętym w klapę jako goździk. Koło południa zaczął mnie już tykać i pokazał swoją sła­bostkę - schowany pod podłogą windy magnetofon - ale, w coraz gorszym humorze, nie miałem do tego głowy.

Chodziłem uparcie od pokoju do pokoju i jak najęty zadawałem pytania, na które udzielano mi fałszywych odpowiedzi; znajdowałem się wciąż na zewnątrz ożywiają­cej Gmach nieustannej cyrkulacji tajności, ale musiałem przecież, u licha, wniknąć w nią w którymś miejscu - dwa razy dostałem się mimo woli do podziemnego skarbca i przerzuciłem leżące na wierzchu tajne akta, ale i w nich nie odnalazłem najmniejszej dla siebie wskazówki. Po kilku godzinach, porządnie już rozdrażniony i głodny, bo minęła pora obiadowa, a nie udało mi się znaleźć nawet kantyny, postanowiłem zastosować taktykę odmienną.

Pamiętałem, że najwięcej wysokich, siwych szarż prze­bywało na czwartym piętrze, pojechałem więc tam, przez drzwi z napisem TYLKO PO ZAMELDOWANIU dostałem się do podsekretariatu, chwilowo pustego, z niego - przez boczne wyjście, opatrzone hasłem PUKAĆ - do sali pełnej schnących planów mobilizacyjnych, i tu stanąłem wobec problemu, bo wiodło z niej dwoje drzwi - jedne z tabliczką WYŁĄCZNIE DLA BALANSJERÓW, na drugich widniał napis NIE MA PRZEJŚCIA. Po namyśle otwarłem te drugie i okazało się, że dobrze zrobiłem, znalazłem się bowiem w sekretariacie głównodowodzącego, komenderała Kashenblade. Ponieważ wszedłem owymi drzwiami, oficer dyżurny, o nic nie pytając, zaprowadził mnie prosto do dowódcy.

I tu drgał w powietrzu szklany, łagodny dźwięk. Kashenblade mieszał herbatę. Był to potężny, łysy starzec. Twarz obwisłymi jak fartuch policzkami i fałdzistą skórą spod brody spoczywała na wyłogach munduru o naszywkach w kształcie galaktyk. Na biurku stały przed nim dwoma szeregami telefony, po ich bokach - aparaty zwiadowcze, pośrodku zaś - słoje noszące etykiety rozmaitych okazów, wszelako oprócz spirytusu niczego w nich nie dostrzegłem. Z nabrzmiałą żyłami łysiną zajęty był naciskaniem guzików, które powodowały zamilknięcie rozdzwaniającego się akurat telefonu. Gdy odzywały się po kilka naraz, uderzał pięścią w całą klawiaturę. Na mój widok palnął we wszystkie. Na­stała cisza, w której czas jakiś podźwiękiwał łyżeczką.

- A, to wy! - rzucił. Głos miał potężny.

- Tak jest, to ja - odparłem.

- Czekajcie, nie mówić, już ja mam pamięć - mruk­nął, przypatrując mi się spod krzaczasto nawisłych brwi. - X-27 retranspulsja kontrastellarna Cygni Eps, hę?

- Nie - powiedziałem.

- Nie? A! No! Ba!! Morbilatrynx B-KuK osiemdziesiąt jeden, koma, operacja Gwózdek? Bi jak Bipropoda?

- Nie - powiedziałem, próbując podsunąć mu przed oczy moje wezwanie, lecz odtrącił je niechętnie. - Nnnie?... - mruknął. Wyglądał na urażonego w swej dumie. Zamyślił się. Zamieszał herbatę. Telefon dźwięknął. Zdławił go lwim ruchem.

- Plastykowy? - rzucił mi nagle w twarz.

- Niby ja? - spytałem. - Nie, raczej nie - zwyczajny... Kashenblade jednym uderzeniem zdusił hałasujące od

chwili telefony i przyjrzał mi się raz jeszcze.

- Operacja Hyperbóg... Mammacyklogastrozaur... en-ta-ma, penta-kla... - próbował jeszcze, nie chcąc pogo­dzić się z niespodzianą luką w swej nieomylności, a gdy nie odpowiadałem, oparł się potężnymi dłońmi o klawisze i huknął:

- Jazda!!!

Wyglądało na to, że i on wyrzuca mnie za drzwi, ale byłem zbyt zdeterminowany - a także zbyt cywilny - aby usłuchać bez sprzeciwu. Stałem dalej z wyciągniętą przed siebie ręką, w której trzymałem wezwanie. Kashenblade wziął je wreszcie, nie patrząc, niby niechcący wrzucił do szczeliny stojącego przy nim aparatu, ten zaszumiał i zaczai doń szeptać. Kashenblade słuchał, słuchał, chmury szły mu przez twarz, błyski migotały w źrenicach. Zerknął na mnie spode łba i jął naciskać guziki. Najpierw rozdzwoniły się telefony w takiej liczbie, że powstała z tego konkretna muzyka; wyciszył ją i dalej naciskał. Okalająca go brygada aparatów na wyścigi przekrzykiwała się cyframi i krypto­nimami. Trwał, nasępiony, wsłuchany, z drgającą powieką, ale widziałem już, że burza poszła bokiem. Zesupłał brwi i warknął:

- Dawajcie ten wasz świstek!

- Dałem już...

- Komu?

- Warn.

- Nam?

- Panu komenderałowi.

- Kiedy, gdzie?!

- Przed sekundą, tu go pan wrzu... - zacząłem, ale ugryzłem się w język.

Komenderał łypnął na mnie i wyszarpnął spodnią szufladkę aparatu. -Była pusta. Bóg raczy wiedzieć, dokąd zawędrował już mój dokument; oczywiście ani mi w głowie postało, że wrzucił go tam nieopatrznie. Już od pewnego czasu podejrzewałem, że Dowództwo Okręgu Kosmiczne­go, najwidoczniej zbyt rozrosłe, aby pilotować indywidualnie każdą z tryliona prowadzonych spraw, przeszło na system działań losowych, wychodząc z założenia, iż krążąc między miriadami jego biurek, każdy akt musi wreszcie trafić na właściwe. Podobną metodą, czasochłonną, ale i niezawodną, działa sam Kosmos; dla instytucji równie jak on nieprzemijalnej - a taką był przecież Gmach - tempo owych obrotów i perturbacji nie mogło się naturalnie liczyć.

Jakkolwiek miały się rzeczy, wezwanie znikło. Kashenblade, zatrzasnąwszy z impetem szufladkę, patrzał na mnie czas jakiś, mrugając. Stałem bez ruchu, z opuszczonymi rękami, nieprzyjemnie odczuwając ich pustkę. Mrugał co­raz natarczywiej - ja nic; zamrugał z pasją - odmrugnąłem wówczas, i to go jakby uspokoiło.

- Nna... - zamruczał. Zaczął naciskać guziki. W apa­ratach zakotłowało się. Różnokolorowe taśmy jęły wypełzać z nich na biurko. Oddzierał z nich po kawałku, odczytywał, a czasem nie patrząc, ciskał do innych aparatów, które robiły kopie, oryginały zaś szły do automatycznego kosza. Nareszcie z jednego wylazła biała folia z nadrukiem DO INSTRUKTAŻU B - 66 - PAPRA - ŁEBŁ - złożonym tak wielkimi literami, że odczytałem je poprzez biurko.

- Będziecie... delegowani... w Misji... Specjalnej - rzucał miarowo komenderał. - Głęboka penetracja, sprawa o robotę wywrotową; byliście tam już? - spytał i mrugnął.

- Gdzie?

- Tam.

Podniósł głowę i raz jeszcze zatrzepotał powiekami. Nie odzywałem się.

Popatrzał na mnie z pogardą.

- Ajent - powiedział wreszcie. - Ajent, co?... Ajent... dzisiejszy ajent...

Z wolna zasępiał się. Przeciągał to słowo tak i owak, szydził nim, poświstywał, przepuszczał przez dziurę w zę­bie, znęcał się nad zgłoskami, naraz zdławił nerwowo telefony i wybuchnął:

- Wszystko trzeba wam tłumaczyć! Gazet nie czyta­cie?! Gwiazdy! No! Co gwiazdy? Co robią? No?!

- Świecą - rzekłem niepewnie.

- I to ma być ajent!!! Świecą! Ba! Jak?! Jak świecą? Co? No?!

Dawał mi znaki powiekami.

- M...mrugają - rzekłem, zniżając mimo woli głos.

- Jaki domyślny! Nareszcie! Mrugają! Tak! Podmragują! A kiedy? Co?! Nie wiecie?! Naturalnie!!! Taki materiał mi tu przysyłają! Nocą! Nocą!!! Mrugają, trzęsą się, po ciemku! Co to jest? Kto mruga?! Kto nocą?! Kto się trzęsie?!

Ryczał jak lew. Stałem blady, wyprostowany jak struna, czekając, aż burza przejdzie, ale nie przechodziła. Kashenblade, posiniały, obrzękły, z napuczoną łysiną, grzmiał na cały gabinet, na cały gmach:

- A ucieczka mgławic?! Co?! Nie słyszeliście?! Uciecz­ka!!! Co to jest?! Kto ucieka?! To jest podejrzane, więcej - to jest przyznanie się do winy!!!

Zdruzgotał mnie wzrokiem, bez tchu, nareszcie opuścił ciężko powieki i cisnął zdecydowanie stalowym głosem:

- Bałwan!

- Pan się zapomina, panie komenderale! - wypaliłem.

- Co? Co?! Pan się... a? Pan się zapo... Co to jest? A! Hasło! Hasło, dobrze. Tak - to co innego. Hasło - to hasło...

Począł gwałtownie wbijać palce w klawiaturę. Aparaty zaszumiały jak deszcz na blaszanym dachu. Wylatywały z nich wstęgi zielone i złote, drżąc, skręcały się w zwoje na biurku. Starzec czytał je zachłannie.

- Dobrze! - zakonkludował, mnąc wszystkie. - Wa­sza misja: zbadać na miejscu, sprawdzić, przeszukać, ewen­tualnie sprowokować, donieść. Kropka. W dniu N o godzinie entej, w entym sektorze entego rejonu zostaniecie wyen-towani z pokładu jednostki N. Kropka. Grupa uposażenio­wa kryptonim Berbeć, diety planetarne z culagą tlenową, rozrachunek sporadyczny, w zależności od wagi doniesień. Meldować bieżąco. Łączność en-lu-meniczna, maskownik formatu Lyra-PiP, jeśli polegniecie w akcji - pośmiertne odznaczenie Orderem Tajnego Stopnia, pełne honory, salut, płyta ku czci, z wciągnięciem pochwalnym do akt... Bę­dzie?! - cisnął ostatnie słowo.

- A jeśli nie polegnę?... - spytałem.

Szeroki, pobłażliwy uśmiech rozjaśnił twarz komen-derała.

- Rezoner - powiedział. - Rezoner, co? Hę, hę... rezoner... jeśli tego, to ten... Dość! U mnie nie ma „jeśli”! Misję dostałeś? Dostałeś! Basta! A wiesz ty, co to jest? Hę?! - wyrzucił z szerokiej piersi. Policzki zafalowały mu łagodnie, blask przeszedł przez złote czworoboki orde­rów. - Misja - to wielka rzecz! No, a Specjalna - ba! Specjalna! No! W dobrej entej godzinie! Ruszaj, chłopcze, a nie daj się zgnoić!

- Będę się starał - odparłem - a moje zadanie? Nacisnął kilka guzików, zasłuchał się w dzwonki telefonów, wygasił je. Pociemniała przedtem łysina różowiała powoli. Patrzał na mnie dobrotliwie jak ojciec.

- Nader! - rzekł. - Nader niebezpieczne! Ale nic to! Nie dla siebie! Nie ja wysyłam! Ogół! Dobro! Oj, ty, ty... enty... trudna sprawa... trudne ciało dostałeś! Zobaczysz! Trudne, ale trzeba, bo, bo ten...

- Służba - poddałem szybko.

Rozpromienił się. Wstał. Zakołysały się u piersi ordery, zadzwoniły, aparaty i telefony umilkły, światełka zgasły. Ciągnąc za sobą splątane różnokolorowe kabelki, podszedł do mnie i podał mi potężną, owłosioną, starczą dłoń stratega. Nawiercał mnie oczami, próbował, brwi zesunęły mu się, tworząc wypukłe wzgórki, podparte fałdami mniej­szymi nieco, i tak staliśmy, spojeni uściskiem - głów­nodowodzący i tajny kurier.

- Służba! - rzekł. - Twarda. Służba, mój chłopcze! Służba... bywaj!!!

Zasalutowałem, zrobiłem zwrot w tył i wyszedłem, słysząc jeszcze u drzwi, jak pije wyziębłą herbatę. Potężny to był starzec - Kashenblade...


II

Jeszcze pod wrażeniem rozmowy z głównodowodzą­cym wszedłem do sekretariatu. Sekretarki malowały się i mieszały herbatę. Z rury pneumatycznej poczty wypadł plik papierów z moją nominacją, podpisaną znakiem ko-menderała. Jedna z urzędniczek przybiła na nich kolej­no pieczęć ściśle tajne i przekazała je drugiej, która wciągnęła cały fascykuł do kartoteki, po czym kartoteka została zaszyfrowana na podręcznej maszynie, klucz szyfru komisyjnie zniszczony, wszystkie oryginały zaś spalone; popiół, po przesianiu i zarejestrowaniu, zamknięto w zala­kowanej kopercie z moją cyfrą. Przesłano ją wyciągiem do podziemnego skarbca. Wszystko to, choć działo się tuż przy mnie, obserwowałem z dystansu oszołomienia, wywołanego tak niespodzianym obrotem losu. Zagadkowe uwagi komen-derała odnosiły się niechybnie do spraw tak tajnych, że dopuszczalne były wobec nich tylko aluzje. Prędzej czy później musiano mnie wprowadzić w ich treść, bo inaczej nie mógłbym wypełnić Misji. Nie wiedziałem nawet, czy ma ona coś wspólnego z zagubionym wezwaniem, ale rzecz ta bladła wobec mej, jakże nagłej, kariery.

Rozmyślania te przerwało zjawienie się młodego bru­neta w mundurze i przy szabli; przedstawił się jako tajny adiutant komenderała, porucznik Blanderdash, i uścisnąw­szy mi znacząco rękę powiedział, że jest przydzielony do mej osoby. Poprosił mnie do gabinetu mieszczącego się po przeciwnej stronie korytarza, poczęstował herbatą i jął unosić się nad mymi zdolnościami, niecodziennymi, w jego mniemaniu, skoro Kashenblade powierzył mi taki orzech do zgryzienia. Zachwycał się też naturalnością mojej twa­rzy, szczególnie nosa, aż zorientowałem się, że jedno i dru­gie ma za przyprawione. Mieszałem w milczeniu herbatę, uważając, że jak najbardziej na miejscu będzie powściąg­liwość. Jakoż po kwadransie porucznik przeprowadził mnie oficerskim przejściem do służbowej windy, którą odpieczę-towaliśmy wspólnie i pojechali na dół.

- Ale, ale - rzucił, kiedy stawiałem już nogę na korytarzu - czy pan skłonny jest do poziewania?

- Nie zauważyłem... a co?

- Ach, nic... ziewającemu można po prostu zajrzeć do środka, wie pan... a nie chrapie pan aby?

- Nie.

- O, to dobrze. Przez chrapanie kończy się tylu na­szych ludzi...

- Co się z nimi stało? - rzuciłem niepotrzebnie. Uśmiechnął się, dotykając futerału, który okrywał mun­durowe naszywki.

- Jeżeli to pana interesuje, może obejrzy pan nasze kolekcje? Akurat na tym piętrze... gdzie te kolumny... to jest Wydział Zbiorów...

- Jak najchętniej - odparłem - ale nie wiem, czy możemy dysponować tak swobodnie czasem?

- Ależ naturalnie - odparł, wskazując mi z lekkim ukłonem właściwy kierunek - to nie będzie zresztą proste zaspokojenie ciekawości... Im więcej się w naszym fachu wie, tym lepiej....

Otworzył przede mną zwykłe, biało lakierowane drzwi. Za nimi lśniły pancerne. Po ustawieniu cyfrowego zamka rozsunęły się i tajny adiutant przepuścił mnie pierwszego. Znaleźliśmy się w wielkiej, suto oświetlonej, pozbawionej okien sali. Kasetonowy strop wspierał się na kolumnach, ściany pokryte były pysznymi gobelinami i makatami, utrzy­manymi głównie w tonach czerni, złota i srebra. Podobnych jeszcze nie widziałem; materiał, z jakiego je wykonano, przypominał futro. Pomiędzy kolumnami stały na wywos­kowanej posadzce oszklone gabloty, witryny na smukłych nóżkach i zamczyste, z uniesionymi wiekami skrzynie. Naj­bliższą wypełniały przedmiociki połyskujące jak klejnoty; poznałem w nich spinki od koszul. Były ich chyba miliony. Z drugiej skrzyni wznosił się kopiec podługowatych pereł. Porucznik poprowadził mię ku witrynom; za szklanymi płytami spoczywały, poręcznie oświetlone, na aksamitnej wyściółce, sztuczne uszy, mostki, nosy, imitacje paznokci, brodawek, rzęs, fałszywe fluksje i garby, niektóre ukazane poglądowo w przekroju, aby widoczna była ich wewnętrzna struktura; spotykało się nadymane, dominował wszakże włosień. Cofając się potrąciłem skrzynię z perłami i zadrża­łem. To były zęby - rosochate i małe jak perełki, łopatko-wate, z dziurką i bez, mleczne, trzonowe, mądrości.

Podniosłem oczy na mego przewodnika, który z po­wściągliwym uśmiechem wskazał mi najbliższy gobelin. Przyjrzałem mu się z bliska. Uszyty był z sążnistych bród, faworytów, peruk, nanizanych na nylonową osnowę z takim zamysłem, iż złotowłose tworzyły na tle całości wielki herb państwa. Przeszliśmy do następnej sali. Była jeszcze więk­sza. Pod niklowymi reflektorami stały witryny, wypełnione sztucznymi podarkami, taliami kart, serem, z kasetonów modrzewiowego stropu zwieszały się fałszywe protezy, gor­sety, ubrania, nie brak było i podrabianych owadów - te ostatnie, wykonane z precyzją, na jaką zdobyć się może tylko potężny, dysponujący wszelkimi środkami wywiad, zajmowały poczwórny rząd szklanych szaf. Adiutant nie na­rzucał się z objaśnieniami, jakby w przekonaniu, że zgro­madzone corpora delicti mówią już same za siebie, czasem tylko, kiedy gotów byłem pośród mnogości eksponatów przeoczyć któryś godny obejrzenia, czynił w jego kierunku dyskretny ruch ręką. W ten sposób skierował moją uwagę na znaczną ilość maku, umieszczonego na białym jedwabiu pod szkłem oszlifowanym tak sztucznie, iż bezpośrednio nad kopczykiem makowych ziaren przezroczysta tafla prze­chodziła zgrubieniem w mocną soczewkę, dzięki której ujrzałem, że mak był, ziarenko po ziarenku, wydrążony. Zdumiony, zwróciłem się z niemym zapytaniem do porucz­nika, który uśmiechnął się tylko ubolewające i rozłożył ręce na znak, że nic nie może mi powiedzieć, a jego ocienione wąsikiem pełne wargi złożyły się, bez wydania głosu, w słowo tajne. Dopiero przy następnych drzwiach, otwie­rając je przede mną, rzucił:

- Ciekawe mamy trofea... prawda?

Echo naszych kroków wypełniło salę jeszcze świetniej-szą. Podniosłem głowę. Całą ścianę na wprost zajmował gobelin; misterna kompozycja, utrzymana w barwach ru­dych i kruczych, przedstawiała akt państwowotwórczy. Adiutant, nie bez pewnego ociągania, pokazał mi przy­strzyżone czarne baczki, które tworzyły część delii jednego z dostojników, dając do zrozumienia, iż pochodzą ze zde­maskowanego przezeń agenta.

Ciągnący zza kolumn chłodny powiew zwiastował blis­kość szerokiej amfilady. Nie przypatrywałem się już eks­ponatom; zagubiony, osłupiały, kroczyłem w ślad za mym przewodnikiem przez ich skrzące się od lamp rojowiska, mijałem działy otwierania kas, kuszenia, wiercenia murów, przebijania gór d mórz osuszania, podziwiałem wielopięt­rowe machiny do zdalnego kopiowania planów mobilizacyj­nych, do zmieniania nocy w sztuczny dzień lub na odwrót; pod olbrzymią kryształową kopułą przeszliśmy przez aulę fałszowania plam słonecznych i planetarnych torów; wpra­wione w płyty drogocennego jakiegoś materiału lśniły, opatrzone etykietami z objaśniającym szyfrem, imitacje gwiazdozbiorów i falsyfikaty galaktyk; pod ścianami praco­wały bezszelestnie potężne pompy próżniowe, utrzymując wysokie rozrzedzenie i właściwą moc promieniowania, w których jedynie trwać mogły podrobione atomy i elektrony. W głowie wirowało mi od nadmiaru wrażeń; Blander-dash orientował się niewątpliwie w mym stanie, bo po­prosił, bym udał się z nim ku wyjściu. Przed drzwiami, opatrzonymi zegarowym zatrzaskiem, odpieczętowaliśmy górną kieszeń jego munduru, z której dobył kopertę z ha­słem, i odczytaliśmy je.

Gdzieś mniej więcej w połowie drogi przez Wydział Zbiorów począłem układać sobie w głowie komplementy, jakie wypowiem po oględzinach całej kolekcji, teraz jednak nie byłem zdolny wykrztusić słowa. Blanderdash rozumiał widać i moje milczenie, nie przerywał go bowiem; tak doszliśmy do windy, przy której zbliżyło się do nas dwu młodych, jak on tajnych oficerów. Zasalutowawszy, prze­prosili mię uprzejmie i odwołali adiutanta na stronę. Na­stąpiła krótka wymiana zdań, którą obserwowałem, dotyka­jąc ramieniem framugi. Blanderdash wydawał się z lekka zaskoczony - z uniesionymi brwiami mówił coś do star­szego oficera, ale ten wykonał zakazujący gest, kierując nieznacznie łokieć w moją stronę. Na tym scena się zakoń­czyła. Adiutant, nie pożegnawszy się ze mną, odszedł ze starszym oficerem, młodszy zaś zbliżył się do mnie i wyjaś­nił z uprzedzająco grzecznym uśmiechem, iż ma mnie zaprowadzić do Wydziału N.

Nie dostrzegłem przyczyny, dla której miałbym mu się sprzeciwić. Wsiadaliśmy już do odpieczętowanej windy, kiedy spytałem go o mego dotychczasowego cicerone.

- Jak proszę? - spytał oficer, zbliżając ucho do mych ust. Zarazem przycisnął rękę do piersi, jakby go zabola­ło serce.

- No, Blanderdash,.. odwołała go zapewne służba? Wiem, że nie powinienem właściwie pytać... - dodałem.

- Ależ skądże, co znowu - pospieszył oficer. Powol­ny, osobliwy uśmiech rozciągnął jego cienkie wargi.

- Jak pan powiedział? - rzekł z zastanowieniem.

- Proszę?

- To nazwisko...

- Blanderdash? No, jakże... tak przecież nazywa się ten adiutant, nieprawdaż? Czyżbym się omylił?...

- O, na pewno nie, na pewno nie - rzucił szybko, ale uśmiech jego stawał się coraz bardziej zamyślony.

- Blanderdash... - mruknął, gdy winda zwolniła, by się zaraz zatrzymać. - Blanderdash... phi... Blander­dash... proszę...

Nie wiedziałem, do kogo odnosiło się to „proszę” - może do mnie, bo właśnie otwierał drzwi - i wiele bym dał, żeby się dowiedzieć, ale już szliśmy szybko koryta­rzem, zmierzając ku jednym z szeregu lśniących, białych drzwi. Oficer otworzył je, wpuścił mnie do środka i na­tychmiast zamknął. Stałem w długim, wąskim pokoju bez okien, na czterech biurkach paliły się nisko opuszczone reflektory, pracowali przy nich oficerowie w sile wieku; a że było gorąco, pozdejmowali kurtki mundurowe, które wisiały na krzesłach, i ślęczeli nad stertami papierów w koszulach z podwiniętymi mankietami. Jeden wypros­tował się i utkwił we mnie czarne, błyszczące za okula­rami oczy.

- Pan w jakiej sprawie?

Przełknąłem momentalny odruch zniecierpliwienia.

- Misja Specjalna - z polecenia komendanta Ka-shenblade.

Jeśli sądziłem, że pozostali oficerowie podniosą głowy na dźwięk tych słów, omyliłem się.

- Jak się pan nazywa? - spytał mnie tym samym twardym, rzeczowym tonem oficer w okularach. Miał mus­kularne ręce sportowca, opalone, z małym szyfrowanym tatuażem.

Wymieniłem moje nazwisko. Nieomal równocześnie nacisnął klawisze małej maszynki na swoim biurku.

- Charakter Misji?

- Specjalna.

- Jej cel?

- Miałem go tu poznać.

- Tak? - powiedział. Zdjął kurtkę z krzesła, włożył ją, zapiął, poprawił nakrywki epoletów i skierował się do na­stępnych drzwi.

- Proszę za mną.

Ruszyłem za nim i wtedy dopiero, zerknąwszy w bok, upewniłem się, że oficer, który mnie tu przyprowadził, w ogóle nie wszedł do środka, lecz został na korytarzu.

Nowy mój przewodnik zaświecił reflektor na biurku i przedstawił mi się stojąc:

- Podszyfrowy Dasherblar. Proszę, zechce pan usiąść.

Nacisnął dzwonek; młoda dziewczyna, zapewne sek­retarka, wniosła dwie herbaty i postawiła je przed nami. Dasherblar usiadł naprzeciw mnie i jakiś czas bez słowa poruszał łyżeczką w szklance.

Oczekuje pan wprowadzenia w istotę swojej Misji, co?

- Tak.

- Hm. To trudna i skomplikowana Misja... tak... osob­liwa raczej, panie... przepraszam, jak się pan nazywa?

- Wciąż tak samo - odparłem z nieznacznym uśmie­chem.

Oficer odpowiedział uśmiechem. Miał przepiękne zę­by; jego twarz promieniowała w tej chwili swobodą i szcze­rością.

- Ha, ha, doskonale, doskonale. Dziękuję panu. Tak więc... papierosa?

- Dziękuję, nie palę.

- To dobrze, to bardzo dobrze. Człowiek nie powinien mieć nałogów, żadnych nałogów, tak... jeden moment.

Wstał i zapalił górną lampę; zobaczyłem wówczas olbrzymią kasę pancerną barwy ołowiu, zajmującą całą szerokość ściany. Dasherblar nastawił kolejno siedem cy­frowych wałków, a gdy masywna stalowa płyta uchyliła się bezgłośnie, począł przekładać pliki teczek spoczywających w metalowych przegródkach.

- Dam panu instrukcję - odezwał się; na basowy dźwięk brzęczyka urwał, odwrócił się i spojrzał na mnie.

- Przepraszam... coś pilnego widać. Zechce pan za­czekać? To potrwa najwyżej pięć minut...

Skinąłem głową. Oficer wyszedł, cicho opuszczając klam­kę. Zostałem sam, w świetle reflektora, naprzeciw uchylo­nych drzwi skarbca.

Czyżby chcieli poddać mnie próbie? W tak naiwny, pro­stacki sposób? - pomyślałem nie bez oburzenia. Siedzia­łem jakąś chwilę spokojnie, aż coś wykręciło mi po trosze głowę w kierunku kasy. Natychmiast spojrzałem w przeciw­ną stronę, ale tam znów napotkałem lustro odbijające rzędy półek z tajnymi aktami. Postanowiłem liczyć klepki par­kietu. Niestety podłogę pokrywało linoleum. Splotłem dło­nie i wpatrywałem się usilnie w pobielałe kostki palców, aż ogarnął mnie gniew. Dlaczego nie mogę patrzeć tam, gdzie mi się podoba? Teczki były czarne, zielone i różowe, ledwo kilka żółtych. Z tych właśnie zwisały sznurki, obciążo­ne talerzykowatymi pieczęciami. Jedna teczka, leżąca na wierzchu, miała ośle uszy. - Jest też czego się pilnować - myślałem - w końcu Misję powierzył mi sam głównodowo­dzący, w razie potrzeby mogę się na niego powołać - ale

0 jakiej potrzebie myślę właściwie?

Zerknąłem na zegarek. Od wyjścia oficera upłynęło już dziesięć minut. Do pokoju nie dobiegał najlżejszy szmer; krzesło, na którym siedziałem, było twarde - z każdą chwilą odczuwałem to wyraźniej. Przełożyłem nogę na nogę, ale tak było jeszcze gorzej. Wstałem, podciągnąłem spodnie, aby nie zmiął się kant, i pospiesznie usiadłem na powrót. Teraz uwierało mnie już nawet biurko, o które oparłem się łokciem. Zliczyłem teczki na półkach, wzdłuż i w poprzek. Znowu się przeciągnąłem. Minuty mijały. Odczuwałem coraz dotkliwiej głód. Wypiłem resztki her­baty i wydrapałem łyżeczką cukier z dna szklanki. Patrzeć już nie mogłem na otwartą kasę pancerną. Byłem po prostu wściekły. Rzut oka na zegarek wyjawił, że minęła niemal godzina. Po następnej jąłem tracić nadzieję na powrót oficera. Coś musiało mu się przytrafić. Co? Być może to samo, co spowodowało nagłe odwołanie Bl


Date: 2016-01-03; view: 964


<== previous page | next page ==>
Król Globares i mędrcy | Przyjaciel Automateusza
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.032 sec.)