Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






Z zeszytu Jurka Wilnera

A za dzień -

już się nie spotkamy

A za tydzień -

już nie pozdrowimy się

A za miesiąc –

Już się zapomnimy

A za rok –

już się nie poznamy

A dziś krzykiem noc nad czarną rzeką

Podważyłem jakby trumny wieko

Słuchaj — ratuj mnie Słuchaj — kocham cię

Już za daleko

W pierwszych dniach marca 1943 roku Jurka Wilnera aresztowało gestapo.

— Rankiem tego dnia — mówi mecenas Woliński -byłem u niego na Wspólnej, a o drugiej Niemcy obstawili dom i wzięli go z dokumentami i bronią.

Mieliśmy takie niepisane prawo, że gdy ktoś wpadnie, musi milczeć przynajmniej przez trzy dni. Potem, jeśli się załamie — nie będzie do niego pretensji. Jurek Wilner był torturowany przez miesiąc i nie wydał nic — ani kontaktów, ani adresów, choć znał ich dużo i po aryjskiej stronie.

Uciekł, cudem, w końcu marca, ale wrócił do getta i już się nie nadawał do żadnej pracy: stopy miał poodbijane i nie mógł chodzić.

Cudowną ucieczkę, o której mówił mecenas Woliński, zorganizował przyjacielowi Heniek „Słoniniarz". Dowiedział się, że Jurek jest w obozie na Grochowie, zakradł się przez bagna, wyciągnął go i zabrał do siebie do domu.

Jurek miał poodbijane paznokcie, nerki i stopy, torturowano go codziennie i któregoś dnia przyłączył się do grupy przeznaczonej na rozwałkę, w nadziei, że szybciej z nim skończą. Okazało się, że grupę zawieziono do pracy na Grochów — i tam odnalazł go Grabowski.

Kurowali go wszyscy — pan Grabowski, jego matka, jego żona, smarowali mu czymś te paznokcie, które odchodziły od rąk, i dawali proszki, po których sikał na niebiesko, i wreszcie Jurek przyszedł do sił i powiedział, że chce wracać do getta.

Pan Grabowski powiedział: Jurek, po co ci to, ja cię wywiezę na wieś..." A Jurek — że musi wracać. A pan Grabowski — że dobrze go schowa i nikt do końca wojny go nie znajdzie. A Jurek — że musi wracać.

Nie pożegnali się. Kiedy koledzy przyszli po Jurka, pana Henia nie było w domu. Kiedy wybuchło powstanie w getcie, pan Henryk od razu zrozumiał, że to jest Jurka koniec. Że z tej awantury to już on na pewno nie wyjdzie. Nie z awantury właściwie, a z tej tragedii, która zaistniała.

Rzeczywiście, Jurek nie wyszedł. Z jednego z ostatnich meldunków ŻOB-u można się dowiedzieć, że to on właśnie dał sygnał do samobójstwa 8 maja 1943 roku w bunkrze na Miłej 18.



„Wobec beznadziejnego położenia, by nie wpaść żywcem w ręce Niemców, Arie Wilner wezwał bojowców do popełnienia samobójstwa. Jako pierwszy Lutek Rotblat zastrzelił naprzód swą matkę, a potem siebie. W schronie znalazła śmierć większość członków Organizacji Bojowej z jej komendantem Mordechajem Anielewiczem na czele."

Po wojnie pan Henryk (najpierw miał warsztat samochodowy, potem taksówkę, a potem pracował w transporcie jako pracownik umysłowy w pionie technicznym) nieraz rozmyślał o tym, czy dobrze zrobił, że pozwolił Jurkowi odejść. Na tej wsi na pewno by się podleczył, wzmocnił... Ale znów jakby przeżył, to może by miał pretensję do mnie? Na pewno miałby pretensję, że żyje, i byłoby jeszcze gorzej..."

 

Z zeszytu Jurka Wilnera:

A więc jeszcze raz troszeczkę,

Że też mi zawsze ktoś popsuje,

stryczek odetnie.

Wczoraj już czułem śmierć w kościach,

Już wieczność miałem kompletnie

w wnętrznościach.

Podają mi łyżeczkę,

łyżeczkę życia.

Nie chcę już, nie chcę tego picia,

pozwólcie, że zwymiotuję.

Wiem, że życie to garnek pełny,

Że świat jest dobry i zdrowy,

ale mnie życie w krew nie wchodzi,

mnie tylko uderza do głowy.

Innych żywi, ale mnie szkodzi...

— Napisałem do niego, do getta, list — mówi „Wacław", mecenas Woliński. — Nie pamiętam już, co pisałem, ale były to czułe słowa. Takie, które się tak trudno pisze.

Bolałem nad jego śmiercią bardzo. Bolałem nad śmiercią każdego z tych ludzi.

Takich szanownych.

Takich bohaterskich.

Takich polskich.

Po Jurku Wilnerze wysłannikiem ŻOB-u po aryjskiej stronie został Antek — Icchak Cukierman.

— To był bardzo miły i dzielny człowiek — mówi pan Woliński — tylko miał okropny zwyczaj: zawsze nosił ze sobą torbę granatów. Trochę mnie to w rozmowie peszyło, bo bałem się, że wybuchną.

Jedna z pierwszych depesz, które wysłał do Londynu „Wacław", dotyczyła pieniędzy. Potrzebne były jego żydowskim podopiecznym na broń, i najpierw przyszło pięć tysięcy dolarów ze zrzutów.

— Dałem je Mikołajowi z „Bundu", a tu przylatuje do mnie Borowski, syjonista, na skargę — „Panie Wacławie”, mówi, „on zabrał wszystko, i nic mi nie chce dać”, niech pan mu coś powie.

Ale Mikołaj już dał te pieniądze Edelmanowi, a Edelman Tosi, a Tosia schowała je pod szczotkę do froterowania i jak się mieli wkrótce przekonać, był to doskonały pomysł, bo podczas rewizji całe mieszkanie przetrząsnęli, a nikomu nie przyszło do głowy szukać pod froterką. Za te pieniądze kupiono po aryjskiej stronie broń.

Tosia wykupiła później „Wacława" z gestapo: ktoś dał jej znać, że go aresztowali, więc pomyślała zaraz: Kto wie, czy nie da się czegoś załatwić perskim dywanem. I rzeczywiście, dzięki dywanowi „Wacława" wyciągnięto. „Ale bo też”, mówi Tosia, „to był naprawdę piękny dywan. Z tych beżowych, gładkich persów ze szlakiem dookoła i medalionem pośrodku."

Tosia — doktor Teodozja Goliborska — ostatnia z lekarzy prowadzących w getcie badania nad głodem -przyjechała na parę dni z Australii, więc u mecenasa Wolińskiego jest dzisiaj dużo ludzi i panuje towarzyskie ożywienie i gwar, i wszyscy prześcigają się w opowiadaniu różnych zabawnych historii. Na przykład — jakie kłopoty miał „Wacław" z tymi ludźmi z ŻOB-u, którzy za szybko likwidowali agentów. Bo najpierw powinien być wyrok, a potem wykonanie, a oni przychodzą i mówią: „Panie Wacławie, myśmy go już sprzątnęli." I co robić? Musiałem pisać do komórki strzelającej, żeby ten formalny wyrok jakoś załatwić.

A z dużym zrzutem co było? Przyszło sto dwadzieścia tysięcy dolarów...

— Chwileczkę — mówi Edelman ~ to tam było sto dwadzieścia tysięcy? Bo myśmy dostali połowę.

— Panie Marku — mówi „Wacław" — dostaliście wszystko i kupiliście sobie pistolety.

— Te pięćdziesiąt?

— Nie, skąd. Pięćdziesiąt pistoletów nie kupiliście, tylko dostaliście od nas, od AK. A zresztą nie, bo jeden poszedł do Częstochowy i ten Żyd z niego wystrzelił, pamięta pan? A dwadzieścia poszło do Poniatowej...

I tak gawędzą sobie — Tosia jeszcze wspomina czerwony sweter, w którym Marek latał po dachach, i mówi, że to była prawdziwa szmata w porównaniu ze swetrem, który mu z Australii wyśle — a kiedy już wracamy do domu, Edelman odwraca się i nagłe mówi: „To nie trwało miesiąc. To było parę dni, tydzień najwyżej."

Chodzi o Jurka Wilnera. Że wytrzymał tydzień, a nie miesiąc tortur na gestapo.

No, nie, chwileczkę. „Wacław" mówił o miesiącu, pan Grabowski — o dwóch tygodniach...

„Dokładnie pamiętam, że był tam tydzień."

Zaczyna to być irytujące.

Jeśli „Wacław" mówił, że miesiąc, to chyba wiedział, co mówi.

Bo i cóż się okazuje teraz? Że nam wszystkim bardzo zależy na tym, by Jurek Wilner jak najdłużej wytrzymał tortury na gestapo. To jednak jest duża różnica — milczeć przez tydzień czy przez miesiąc. Naprawdę, bardzo chcielibyśmy, żeby Jurek — Arie Wilner milczał przez cały miesiąc.

— No, dobrze — mówi — Antek chce, żeby nas było pięciuset, literat S. chce, żeby ryby farbowała matka, a wy chcecie, żeby siedział miesiąc. Więc niech będzie miesiąc, przecież to już nie ma żadnego znaczenia.

To samo jest ze sztandarami.

Wisiały nad gettem od pierwszych dni powstania: biało-czerwony sztandar i niebiesko-biały. Budziły po aryjskiej stronie wzruszenie, a Niemcy z największym trudem i triumfem zdjęli je jak zdobyczne trofea.

Mówi, że jeżeli były sztandary, to nie kto inny, tylko jego ludzie musieliby je powiesić, a oni nie wieszali sztandarów. Chętnie by je powiesili, gdyby mieli trochę czerwonej, białej i niebieskiej tkaniny, ale jej nie mieli.

— Więc pewnie kto inny powiesił, wszystko jedno kto.

— Tak? — mówi. — Bardzo możliwe. Tylko on w ogóle nie widział żadnych sztandarów. Dopiero po wojnie dowiedział się, że były.

— To niemożliwe, Przecież wszyscy ludzie je widzieli!

— No, skoro wszyscy ludzie widzieli, to na pewno były sztandary. A zresztą — mówi — jakie to ma znaczenie. Ważne jest, że ludzie widzieli.

To właśnie najgorsze: że on się na wszystko w końcu zgadza. I już nawet nie ma sensu przekonywać go. Jakie to ma dzisiaj znaczenie”, mówi i zgadza się.

Musimy jeszcze coś dopisać — powiada.

Dlaczego żyje.

Kiedy wszedł pierwszy żołnierz oswobodziciel, zatrzymał go i zapytał: „Jesteś Żydem? To jakim sposobem żyjesz?" Zabrzmiało to podejrzliwie: może wydał kogoś? Może zabierał komuś chleb? Więc powinnam go teraz zapytać, czy przypadkiem nie przeżył na czyjś koszt, a skoro nie — to dlaczego właściwie przeżył.

Wtedy on spróbuje się wytłumaczyć. Opowie na przykład, jak szedł na Nowolipki pod siódmy, gdzie był ich lokal, by kogoś zawiadomić, że Inka, lekarka szpitala na Lesznie, leży nieprzytomna w pustym mieszkaniu naprzeciwko. Kiedy szpital przeniesiono na Umschlagplatz, Inka podała dzieciom truciznę, sama połknęła fiolkę luminalu, włożyła nocną koszulę i położyła się do łóżka. On ją znalazł, przeniósł — w różowej, nocnej koszuli, przez ulicę, do domu, z którego już wygarnęli wszystkich, i chciał teraz powiedzieć, że trzeba ją będzie zabrać stamtąd, jeżeli przeżyje.

W poprzek jezdni na Nowolipkach ciągnął się mur -dalej była aryjska strona. Zza tego muru wychylił się nagle esesman i zaczął strzelać. Strzelił kilkanaście razy -i za każdym razem o jakieś pół metra w bok od niego na prawo. Może miał astygmatyzm — to jest błąd w widzeniu, który można skorygować szkłami, ale Niemiec miał widocznie nie skorygowany astygmatyzm i nie trafił.

— I to wszystko? — pytam. — To, że Niemiec nie nosił właściwych szkieł?

Wiec jest jeszcze jedna historia, o Mietku Dąbie.

Zabrakło któregoś dnia do kontyngentu, do tych dziesięciu tysięcy na Umschlagplatz, trochę ludzi i Edelmana zgarnęli z ulicy na wóz — na platformę, którą wożono wszystkich na Stawki. Była zaprzężona w dwa konie, obok woźnicy siedział żydowski policjant, a z tyłu Niemiec.

Mijali Nowolipki, kiedy zobaczył, że ulicą idzie Mietek Dąb. Był w PPS, skierowano go do służby w policji, mieszkał na Nowolipkach i właśnie wracał z pracy do domu.

Krzyknął: „Mietek, złapali mnie”, a Mietek podbiegł, powiedział policjantowi, że to jego brat. i pozwolili mu zeskoczyć.

Poszli wtedy do Mietka do domu,

Był tam jego ojciec, maleńki, chudy, głodny. Popatrzał na nich z niechęcią:

— Mietek znowu kogoś zdjął z wozu, co? I znowu nie wziął grosza?

On mógłby za to już mieć tysiące.

On mógłby za to wykupić chleb na kartki.

A on co robi? Zdejmuje z wozu za nic.

— Tato — powiedział Mietek. — Nie martw się. Będę miał za to dobry uczynek i pójdę do nieba.

— Jakie niebo? Jaki Bóg?! Ty nie widzisz, co się dzieje? Ty nie widzisz, że Boga już dawno tu nie ma?

A jeżeli nawet jest — staruszek zniżył głos — on jest po ICH stronie.

Nazajutrz tatę Mietka zabrali — Mietek nie zdążył go zdjąć z wozu i poszedł zaraz potem do lasu, do partyzantki.

To jest ten drugi przykład: kiedy powinien był już na pewno zginąć, ale przypadek znowu go ocalił. Za pierwszym razem uratował go astygmatyzm esesmana, za drugim Mietek Dąb, który właśnie szedł ulicą z pracy do domu.

Te dziewczynki przywożone z różową pianą na ustach (te, które zdążyły jeszcze dorosnąć i kochać się, i urodzić dzieci, więc o tyle więcej zdążyły niż córka Tenenbaumowej) miały zwężone zastawki; zastawki to są jakby płatki poruszające się rytmicznie i przepuszczające krew. Kiedy są zwężone, to za mało krwi się przedostaje, może nastąpić obrzęk płuc, serce zaczyna szybciej pracować, aby dostać więcej krwi, ale też nie może bić za prędko, bo komora nie zdąży się krwią wypełnić... Optymalna praca to cztery tysiące dwieście uderzeń na godzinę, a na dobę ponad sto tysięcy razy, przez ten czas serce przetłacza siedem tysięcy litrów krwi, czyli pięć ton... Wiem to od inżyniera Sejdaka, który mówi, że serce jest mechanizmem jak każdy inny i jak wszystkie mechanizmy ma właściwości szczególne: posiada duże rezerwy wydajności pracy, a zużycie materiałowe jest w nim niewielkie, ponieważ potrafi regenerować zużyte części, czyli przeprowadzać remont na bieżąco.

Gdy serce nie jest w stanie sprawnie dokonać remontu — zaczyna chorować. Najczęściej psują się w nim zastawki, co zrozumiale — mówi inżynier Sejdak — bo są czymś w rodzaju zaworów, a w każdym mechanizmie zawory psują się najłatwiej, choćby w samochodzie.

Inżynier Sejdak skonstruował dla Profesora aparaturę zastępującą prawdziwe serce podczas dokonywania naprawy, to jest podczas zabiegu. Koszt sztucznego serca wyniósł czterysta tysięcy złotych. Kiedy prace były ukończone, przyjechał do zakładów kontroler, stwierdził, że kwota owa nie została zapisana gdzie należy, więc wynalazca naraził zakład na straty i dopuścił się przestępstwa gospodarczego. Na szczęście inżynier załatwił odpowiednie podkładki. Z zarzutu przestępstwa uniewinniono go, a kontroler był na tyle uprzejmy, że nie ujął sprawy w protokole.

Obecnie inżynier pracuje nad nową maszyną. Pomoże sercu tłoczyć krew przez zwężone naczynia i pozwoli chorym przetrwać czas miedzy zawałem i operacją. Większość ludzi umiera od razu po zawale, nie doczekawszy się operacji. Jeśli będzie to dobra maszyna, uratuje wielu ludziom życie, a przynajmniej (mówi Edelman) osłoni świeczkę jeszcze na moment.

Nie trzeba z tą nadzieją przesadzać. Przecież On uważnie obserwuje i inżyniera, i Profesora, i te wszystkie ich wysiłki, i potrafi zadać najmniej spodziewany cios. Myśleli na przykład, że się udało, że są bezpieczni, a Stefan, brat Marysi Sawickiej, był chyba najszczęśliwszy ze wszystkich, bo miał siedemnaście lat i dostał pierwszy w życiu rewolwer. Marysia Sawicka to ta, co biegała przed wojną razem z siostrą Michała Klepfisza na osiemset metrów w „Skrze" — Stefan miał więc siedemnaście lat i pierwszą broń, i radość, że uczestniczył w akcji (był w grupie osłaniającej ich wyjście z kanału), wprost go rozsadzała. Nie mógł usiedzieć w domu i zbiegł na dół do cukierni. W tej samej chwili wszedł do cukierni Niemiec i zauważył rewolwer w kieszeni Stefana. Wyprowadził go i zastrzelił na miejscu, pod domem, pod oknami Marysi.

Czasami jest to prawdziwy wyścig, a On do końca nie szczędzi im drobnych małostkowych złośliwości. Choćby przy Rudnym: nie było lekarza od koronarografii — gasła żarówka w rentgenie — blok operacyjny zamknięto — nie było sióstr instrumentariuszek... Przez cały ten czas bóle się nasilały, każdy ból mógł być już ostatnim, a oni ciągle szukali samochodów, lekarzy, żarówek i sióstr. Ale i tak zdążyli. O trzeciej nad ranem, kiedy podziękowali Profesorowi, a Profesor, Jan Moll, podziękował im, kiedy w sercu Rudnego płynęła już szerszą drogą, wytyczoną kawałkiem żyły, krew, a serce pracowało normalnie — pomyśleli sobie, że chyba się udało, że udało im się jeszcze raz.

Przed zabiegiem Rudnego nie był całkiem pewny, czy można go operować w ostrym stanie, bo przecież też czytał książki, w których piszą, że nie należy, i wyszedł ze szpitala, żeby jeszcze raz pomyśleć o wszystkim spokojnie. Spotkał doktor Zadrożną. Zapytał ją: „Operować? Jak myślisz?", a doktor Zadrożną bardzo się zdziwiła. „No wiesz?" powiedziała. „W waszej sytuacji?" Bowiem mieli akurat nieprzyjemności w pracy, ściślej mówiąc, to on je miał, bo dostał wymówienie, a Elżbieta Chętkowska i Aga Żuchowska postanowiły solidarnie odejść razem z nim — takie tam sprawy bez znaczenia, dość że doktor Zadrożną miała prawo się zdziwić: nieudany, ryzykowny zabieg nie ułatwiłby im znalezienia posady. Ale kiedy usłyszał „No wiesz..." zrozumiał od razu, że teraz nie ma już nad czym myśleć. Decyzja zapadła, i to niejako poza nim. Wrócił do szpitala i powiedział: „Operujemy”, a Elżbieta ofuknęła go, że sobie wychodzi, chociaż dobrze wie, jak ważna jest każda minuta.

Albo przywożą chorą i wszyscy mówią, że to jest katatonia, taka postać schizofrenii, kiedy chory nie je, nie rusza się, śpi, i nie można go dobudzić. Leczą ją na to od piętnastu lat, a oni robią podczas snu badanie krwi, okazuje się, że cukru jest trzydzieści parę miligramów procent i przychodzi im na myśl, że to wcale nie jest schizofrenia, tylko coś z trzustką. Operują trzustkę — i teraz zaczyna się największe napięcie: zaraz po operacji cukru jest sto trzydzieści, trochę dużo, po dwóch godzinach -sześćdziesiąt, więc może jednak cukier się ustabilizował. Kończy się sprawa trzustki. Zaczyna się codzienność — ale pojawia się tajemnicza historia z wapniem, który nagle zaczyna gwałtownie rosnąć u chorego na nerki. Trzeba spytać kolegów, jakie są kliniczne objawy pierwotnej nadczynności przytarczycy, oczywiście nikt nie wie, bo to się zdarza raz na wiele lat. Dzwonią do Paryża, są tam specjaliści od wapnia, mówią, żeby im przysłać hormon do zbadania w zasobniku, w temperaturze minus trzydzieści dwa stopnie, ale pacjent ma już wapnia szesnaście, zaś przy dwudziestu się umiera. Wiozą go na operację do Warszawy, może mu przez drogę nie naciągnie; właśnie w momencie kiedy kładą go na stole, jest już dwadzieścia i chory traci przytomność... Kończy się sprawa przytarczyc. Zaczyna się codzienność.

Opowiadam o wszystkim panu Zbigniewowi Młynarskiemu, pseudonim „Kret”, temu, który próbował wysadzić mur na Bonifraterskiej i składał się do strzału dokładnie w chwili, gdy po drugiej stronie, u Edelmana, włączali tę ich jedyną minę. (Pan Młynarski składał się do strzału — i czynił to samo żandarm, ale na szczęście pan Młynarski był od tamtego o ułamek sekundy lepszy). Pytam, więc pana Młynarskiego, czy to wszystko o Edelmanie rozumie, a on mówi, że rozumie doskonale. On sam, dla przykładu, był po wojnie prezesem spółdzielni kuśnierskiej i okres ów wspomina bardzo dobrze, ponieważ musiał szybko działać i podejmować decyzje. Powiedzmy — ze środków obrotowych pokrył raz dach, bo futra zalewało. Grożono mu sądem, powiedział: „Proszę, sadźcie mnie, wydałem nieformalnie dwa miliony, ale uratowałem trzydzieści." Taka decyzja wymagała naprawdę odwagi: pomyśleć tylko — środki obrotowe w tamtych czasach przeznaczyć na dach. I o to w życiu chodzi, konkluduje pan Młynarski. O szybkie, męskie decyzje.

Po tej spółdzielni pan Młynarski robił już prywatnie w swoim warsztacie futra dla państwowych firm, ustawił, więc odpowiednio czterech pracowników i miał spokój z wydziałem finansowym. Jeden z ludzi rozpinał skóry, drugi wycinał, trzeci cyrklował, czwarty wykańczał, a pan Zbigniew miał pracę najbardziej odpowiedzialną — układanie. Najważniejsze bowiem w zawodzie kuśnierskim jest to, żeby pasowała skóra do skóry.

Pełnią życia pan Młynarski żył właściwie tylko podczas wojny: Jako mężczyzna niepozorny jestem, sześćdziesiąt kilo i metr sześćdziesiąt trzy, a przecież odważniejszy byłem od tych wszystkich po metr osiemdziesiąt." Później zaś układał towar, żeby skóry pasowały. „I jak to można traktować poważnie?" pyta. „Po tamtych czasach — układanie karakułowych skór?" Dlatego tak dobrze rozumie doktora Edelmana.

Chodzi, więc jedynie o to, żeby osłonić płomień.

Ale On, jak mówiliśmy, obserwuje te wysiłki uważnie i potrafi tak przebiegle ugodzić, że jest na wszystko za późno. Kiedy biorą krew i okazuje się, że to glimit

— już nic zrobić nie można. Dlaczego Elżbieta Chętkowska połknęła glimit? Miała krwiak w tylnej jamie czaszkowej. Plątała słowa, nie pamiętała najprostszej recepty, może zapomniała wtedy adresu albo jak zapala się światło, czegoś w tym rodzaju... Dlaczego Elżunia połknęła truciznę? Miała wszystko — kochających rodziców, pokój z drogimi zabawkami, a później świetny dyplom i przystojnego narzeczonego, ale któregoś dnia połknęła środki nasenne i został po niej ten piękny pokój, seledynowo-biały, w którym jej dobry, amerykański ojciec nie pozwala przestawić żadnej rzeczy i mówi, że tak musi zostać na zawsze. Amerykański ojciec pytał doktora Edelmana, dlaczego to zrobiła. Nie umiał odpowiedzieć, chociaż to była Elżunia — córka Zygmunta, Zalmana Frydrycha, który mówił: „Ja nie przeżyję tego, ale ty przeżyjesz, więc żebyś' pamiętał, że w Zamościu, w klasztorze, jest moje dziecko..." Zygmunt strzelił potem w reflektor, dzięki czemu mogli przeskoczyć mur, a Elżunię odnalazł Edelman zaraz po wojnie, i żadnej z nich już nie zdążył pomóc, ani tej, która umierała w Nowym Jorku, ani tej, która w Łodzi umierała...

Tak więc — nigdy do końca nie wiesz, kto kogo podszedł. Czasami cieszysz się, że ci się udało, bo wszystko dokładnie sprawdziłeś i przygotowałeś, i przekonałeś ludzi, i wiesz, że już nic złego nie powinno się stać, a Stefan, brat Marysi Sawickiej, ginie, bo rozsadza go radość. A Celina, ta która wyszła z nimi kanałami na Prostej, umiera, on zaś przed śmiercią może jej tylko obiecać, że umrze godnie i bez lęku— (Był potem w Kibucu imienia Bohaterów Getta, niedaleko Hajfy, na pogrzebie Celiny — Cywii Lubetkin. Było ich z kanału na Prostej troje, on, Masza i Pnina, i Masza, kiedy tylko zobaczyła go, szepnęła: „Wiesz, dziś znowu go słyszałam." „Kogo?" zapytał. „Nie udawaj, że nie wiesz/' rozzłościła się Masza, „tylko nie udawaj." Wytłumaczyli mu, że Masza znowu słyszała krzyk chłopca, który poszedł dowiedzieć się, co znaczy wiadomość „czekać w północnej części getta." Spalili go na Miłej, krzyczał cały dzień i Masza, która była wtedy w bunkrze obok, codziennie słyszy jego krzyk. Słyszy w mieście oddalonym o trzy tysiące kilometrów od Miłej i od bunkra — i szepcze: „Słuchaj, dziś znowu. Wyjątkowo wyraźnie."). A do gospodyni Abraszy Bluma puka dozorca, mówi: „U pani jest Żyd”, zamyka drzwi od zewnątrz i idzie do telefonu. (Na dozorcę AK wydało później wyrok śmierci, Abrasza zaś wyskoczył z okna na dach, połamał nogi i leżał tak, aż przyjechało gestapo). A człowiek umiera na stole operacyjnym, bo to był zawał okrężny, który nie dał śladów w koronarografii ani w EKG... Pamiętasz, więc dobrze o tych wybiegach, i nawet jak operacja kończy się pomyślnie — czekasz.

Nastąpią długie dni czekania, bo teraz się dopiero okaże, czy serce się przystosuje do sztukowanych kawałków żył, do nowych tętnic i do lekarstw. Potem stopniowo się uspokajasz, nabierasz pewności... I kiedy już to napięcie i ta radość całkiem z ciebie opadną — wtedy, dopiero wtedy uprzytamniasz sobie, jaka to jest proporcja: jeden do czterystu tysięcy.

l: 400 000.

Po prostu śmieszne.

Ale każde życie stanowi dla każdego całe sto procent, więc może ma to jakiś sens.


Date: 2015-12-24; view: 1066


<== previous page | next page ==>
Z zeszytu Jurka Wilnera | Lecture 4. The Roman Invasion
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.01 sec.)