Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






Gdzie najbardziej się panu podobało podczas zbierania materiałów do Ostatniej okazji, by ujrzeć? 6 page

Nieważne. Aktualizujemy sytuację. Znaleziono mi pokój. Wypakowałem przejściówkę. PowerBook ładuje się. W dalszym ciągu go nie używam, ponieważ leżę w wannie. W dalszym ciągu korzystam z Psiona. Jeszcze nigdy nie napisałem niczego w łazience. Papier robi się wilgotny i lepki, odwrócone czubkiem do góry długopisy nie chcą pisać, maszyny do pisania cisną w brzuch, a jeżeli jesteś gotów używać w łazience PowerBooka, podejrzewam, że nie jest twoją własnością.

A więc da się to zrobić. Można pisać na palmtopie, a dotychczas nie zdawałem sobie z tego sprawy. Próbowałem robić to na Sharp Wizardzie, ale pojawiła się pewna przeszkoda – klawiatura była ułożona alfabetycznie i dawało to beznadziejne efekty. Zasada, kryjąca się za podjęciem decyzji o alfabetycznym ułożeniu klawiatury, opiera się na nieporozumieniu. Moim zdaniem jest następująca: nie każdy zna zasadę qwerty* (pisanie słowa „qwerty” jest dziwne – spróbuj, a zrozumiesz, co mam na myśli), jednak każdy zna alfabet. Jest to prawdziwe, ale nieistotne. Ludzie znają alfabet jako jednowymiarowy ciąg znaków, nie jako układ dwuwymiarowy, więc – tak czy owak – muszą wyszukiwać poszczególne litery. Dlaczego więc nie użyć zasady qwerty i pozwolić ją wykorzystać ludziom, którzy ją znają?

Próbowałem także korzystać z większego Sharp Wizarda – modelu 8200, który ma klawiaturę qwerty, ale nie przenosi automatycznie tekstu po zapełnieniu linijki do następnej. Uwierzycie w to? W dzisiejszych czasach nawet Etch-a-Sketch ma tę funkcję.

Inny problem ze wszystkimi palmtopami polega na tym, że ich klawiatury są za małe dla palców. To spory kłopot. Sprawa jest beznadziejna. Jeżeli urządzenie jest wystarczająco małe, aby zmieścić się człowiekowi w kieszeni, ma za małą klawiaturę, aby dało się na niej pisać. Znalazłem na to rozwiązanie i wybacz mi, jeżeli je znasz, bo prawdopodobnie jestem ostatnią osobą na świecie, która to odkryła. W każdym razie rozwiązanie jest następujące: chwyta się palmtopa obydwiema dłońmi i pisze kciukami. Poważnie. To działa. Z początku wrażenie jest dziwne i dłonie nieco bolą od używania nie przyzwyczajonych do pracy mięśni, zaskakująco szybko człowiek się jednak do tego adaptuje. Zaliczyłem właśnie tysiąc słów.

Pojawia się w związku z tym kilka ciekawych pytań. (Ciekawych dla mnie. Ty zadowól się sam). Co z całym hałasem na temat możliwości wprowadzania danych różnego rodzaju? Oczywiście tak samo jak wszyscy inni szaleję z podniecenia w obliczu perspektywy wprowadzania do komputera języka mówionego i pisma ręcznego, ale zarówno ty jak i ja, jak i każdy, kto wygłupiał się z programem Caere Typist albo czymś podobnym, wiemy, że w praktyce wszystko rzadko działa tak gładko jak w teorii – a przynajmniej jeszcze nie teraz. Większość czasu spędzonego na zapasach z technologiami, które jeszcze nie całkiem działają, nie jest dla użytkownika końcowego warta wysiłku – niezależnie od tego, ile zabawy mają z tego tacy fanatycy jak my. Czasy, kiedy będzie można powiedzieć: „Otwórz właz, HAL” i być pewnym, że HAL zrozumie, iż chcesz być wyrzucony na peryferiach Jowisza, są jeszcze dość odległe*. Podejrzewam także, że bardzo dużo czasu minie, nim będę w stanie podyktować taki artykuł jak ten – tak, aby efekt był możliwy do odczytania, nie mówiąc już o wiernym oddaniu myśli. Wszyscy znamy stary skecz, w którym sekretarka zapisuje wszystko, co mówi szef – włącznie z wtrętami typu „tego niech Pani nie zapisuje” czy „proszę skreślić ostatnie zdanie”. Obawiam się, że zanim sprawa zacznie gładko działać, będziemy musieli przecierpieć sporo błędów typowych dla pisaniny głupich sekretarek. Jeśli chodzi o czytanie przez komputer pisma ręcznego, to jak powiedziałem powyżej, dziesięć lat pracy na komputerze spowodowało taką degrengoladę mojego charakteru pisma, że sam ledwie jestem je w stanie przeczytać, nie wiem więc, jaką szansę na dokonanie tego ma komputer. Dałbym sobie zawracać głowę prośbą o wyduszenie z powyższego zawartej w tym ironii? Nie.



Tak więc pozostajemy przy wpisywaniu danych za pomocą klawiatury, a to – przynajmniej jak na razie – oznacza qwerty. Jak jednak wiemy, qwerty stworzono w celu spowolnienia pisania na maszynie, aby klawisze się wzajemnie nie blokowały. System jest bardzo nieskuteczny, jednak próby zastąpienia go czymś bardziej wydajnym – na przykład klawiaturą Dvoraka – jak na razie spaliły na panewce*. Ludzie znają system qwerty i nie mają motywacji, by go zmieniać. System Dvoraka i inne może są lepsze, ale qwerty jest – a przynajmniej był jak na razie – wystarczająco dobry. „Co się nie zepsuło, nie wymaga naprawy” – to bardzo zdrowa zasada i pozostanie taką mimo faktu, że całe życie ją z przekonaniem ignorowałem.

Myślę jednak, że być może dotarliśmy do punktu, w którym bardzo wskazane jest opracowanie klawiatury na nowo. Dużo nowego dzieje się w zakresie palmtopów. Apple, Microsoft i wszyscy inni nagle zaczęli dostawać hopla na temat osobistych asystentów cyfrowych i tym podobnych rzeczy, po kilku godzinach używania Psiona Series 3a ja też go dostałem. To niesamowita technika, choć mamy przecież dopiero początek decydującego momentu, w którym coś przestaje być jedynie dającą rozrywkę nową zabawką, a zaczyna być czymś, co da się poważnie wykorzystać w łazience. Wszyscy wiemy od lat, że qwerty nie jest dobrym rozwiązaniem. Myślę, że dotarliśmy wręcz do istotnego punktu – stwierdzenia, iż nie jest wystarczający. Stwierdzenia, iż nie jest wystarczający. (Tak, to jest dokładne przepisywanie!). Mam nadzieję, że projektantów systemów nie zniechęciło fiasko klawiatury Dvoraka. Mam nadzieję, że starannie studiują sposoby, w jakie ludzie trzymają palmtopy, obserwują, gdzie palce dotykają i pasują w naturalny sposób i w jaki sposób można by przemyśleć na nowo sposób działania klawiatury. Bardzo by mi się podobało, gdybym nie miał sztywnych i zbolałych stawów kciuków. Udowodniłem, że to wykonalne, ale – jak Branwell Bronte – nie zamierzam powtarzać tej samej sztuczki jutro.

 

* * *

 

Zauważamy rzeczy, które nie działają. Nie zauważamy rzeczy, które działają. Zauważamy komputery, nie zauważamy pensów. Zauważamy czytelników książek elektronicznych, nie zauważamy książek.

 

*

 

Przetworniki

 

Moim zdaniem nadszedł czas wypowiedzieć wojnę przetwornikom. W porannej poczcie przybyło kilka następnych. W amerykańskiej firmie wysyłkowej zamówiłem napęd dysków optycznych; ponieważ mieszkam w dziwnym i dalekim miejscu zwanym „zagranicą”, a podróżuję jak gołąb, w chwili składania zamówienia bardzo zależało mi na informacji, czy ma międzynarodowy zasilacz.

Międzynarodowy zasilacz to urządzenie, dzięki któremu nieważne, w jakim kraju się jest, a nawet jeśli się wie, w jakim kraju się jest (to poważniejszy problem, niż mogłoby się wydawać) – podłącza się maca, który ustala to sobie sam. Nazywamy tę zasadę Plug and Play – przynajmniej Microsoft tak ją nazywa, ponieważ długo jej nie stosował. W świecie maca znamy ją od tak dawna, że nawet nie myślimy o nadaniu jej nazwy. W dzisiejszych czasach wiele urządzeń peryferyjnych jest dostarczanych z międzynarodowymi zasilaczami, niestety nie wszystkie. Z tego powodu zapytałem.

– Tak, jest w niego wyposażony – stwierdził Scott, asystent do spraw sprzedaży.

– Jest Pan pewien, że ma międzynarodowy zasilacz?

– Jak najbardziej – potwierdził Scott. – Ma międzynarodowy zasilacz.

– Na sto procent?

– Oczywiście.

Dziś rano dostałem napęd. Pierwszą rzeczą, jaką zauważyłem, był brak międzynarodowego zasilacza. Zamiast niego był mały przetwornik. Mam kilka pokojów zawalonych przetwornikami i nie potrzeba mi ich więcej. Nie mam zielonego pojęcia, do jakich wynalazków przyporządkowana jest połowa przetworników, które mam. Co ważniejsze – nie mam pojęcia, gdzie znajdują się przetworniki do połowy wynalazków, których jestem właścicielem. Szczególnie irytujące jest to, że masa przetworników – w tym ten, który pojawił się dziś rano – działa na prąd zmienny 120 woltów, czyli amerykański prąd, co oznacza, że nie mogę go używać tutaj, „za granicą” (kod kraju ZG), ale muszę go przechowywać na wypadek, gdybym kiedyś brał do USA wynalazek, do którego pasuje – zakładając, że zapamiętam, do którego wynalazku pasuje.

Być może zadajesz sobie pytanie, o czym ten facet, do cholery, gada?

Przetworniki, o których mówię (a nie są to jedyne przetworniki, którymi skażony jest świat mikroelektroniki), to zewnętrzne adaptery zasilające, których potrzebują laptopy, palmtopy, napędy zewnętrzne, magnetofony kasetowe, automatyczne sekretarki, zasilane głośniki i inne niezwykle potrzebne wynalazki do tego, aby zamienić prąd zmienny o napięciu 120 lub 240 woltów na prąd stały 6 woltów. Albo prąd stały 4,5 woltów. Albo prąd stały 9 woltów. Albo prąd stały 12 woltów. O natężeniu 500 miliamperów. Albo 300 miliamperów. Albo 1200 miliamperów. Ich wtyczki mają pozytywne bolce i negatywne obudowy – poza tymi, które mają negatywne bolce i pozytywne obudowy. Mnożąc wszystkie te zmienne, uzyskuje się obraz potęgi przemysłu istniejącego po to, aby zapełniać moje szafki przetwornikami, których nie jestem w stanie jednoznacznie zidentyfikować bez grania w Memory. Zwykłą metodą na znalezienie przetwornika pasującego do wynalazku, którego chcę użyć, jest kupno nowego przetwornika – zazwyczaj za cenę, której widok jest w stanie wyssać człowiekowi z organizmu całe powietrze.

Dlaczego tak się dzieje? Istnieje pewna teoria, która mówi, że tak jak Xerox w istocie zajmuje się sprzedażą tonera, tak samo Sony w rzeczywistości zajmuje się produkcją przetworników prądu.

Innym powodem może być zwykły ślepy idiotyzm. Ale przecież nie może tak być, prawda? Nie może? Trudno sobie wyobrazić, aby najpotężniejsze mózgi na planecie, pracujące na najlepszej pizzy, jaką można dostać za pieniądze, nie pomyślały w którymś momencie: „Czy nie byłoby łatwiej, gdybyśmy wszyscy przeszli na jeden standard zasilania prądem stałym?”. Nie jestem inżynierem – elektrykiem, więc może proszę o coś niemożliwego. Może niezbędnym warunkiem działania określonego napędu optycznego czy przenośnego odtwarzacza płyt CD jest prąd 600 miliamperów, a nie 500 miliamperów albo to, aby miał negatywny biegun na bolcu wtyczki zamiast na jej korpusie i gdyby poczęstować go czymkolwiek choć odrobinę odmiennym, zacząłby wyć albo by się usmażył, podejrzewam jednak bardzo poważnie, że gdyby na kilka dni zamknąć specjalistę od projektowania sprzętu pod kluczem i nęcić go zapachem pepperoni, prawdopodobnie byłby w stanie wymyślić sposób, aby wynalazek, nad którym właśnie pracuje (może nawet nowy Wynalazek Pro, o którym słyszałem tyle dobrego), pracował na standardowym zasilaniu prądem stałym niskiego napięcia.

Prawdę mówiąc, istnieje już coś w rodzaju standardu, jest on jednak dość dziwaczny. W dzisiejszych czasach niewiele osób pali w samochodach, więc gniazdo w desce rozdzielczej, w którym zwykle trzymano zapalniczkę, ze znacznie większym prawdopodobieństwem zasila telefon komórkowy, odtwarzacz płyt CD, faks albo – jeśli wierzyć niedawnej i bardzo mało prawdopodobnej reklamie telewizyjnej – gadżet do robię kawy. Ponieważ gniazdo miało pierwotnie inne przeznaczenie, jest nieodpowiedniej wielkości i znajduje się w złym miejscu do spełniania większości zadań, do których chcielibyśmy je wykorzystać. Może nadszedł czas, aby zacząć przystosowywać je do nowych zadań?

Najważniejszą rzeczą, jaką oferuje nam ten element przypadkowej preadaptacji, to ewentualny standard zasilania prądem stałym niskiego napięcia. Jest oczywiście arbitralny, może powinniśmy być jednak wdzięczni, że został wymyślony przez mechanika samochodowego w ciągu popołudnia, a nie przez komisję standardów przemysłu komputerowego w ciągu kilkudziesięciu lat. Zachowajmy woltaż, zaprojektujmy nową, małą wtyczkę i mamy nowy standard.

Natychmiastowy zysk z przyjęcia tego rozwiązania byłby taki, że potrzebowalibyśmy tylko jednej końcówki do zasilania prądem stałym! Pomyślcie o tym! No, może nie do końca jednej – moglibyśmy potrzebować kilkanaście – ale wszystkie byłyby takie same! Wystarczyłoby kupić pudełko takich samych końcówek! Stałyby się towarem powszechnego użytku jak… eee… chciałem powiedzieć „żarówki”, ale żarówki mają różną moc i kilka rodzajów gwintu. Najwspanialsze w standardzie zasilania prądem stałym okazałoby się to, że byłby znacznie lepszy od żarówek!

Pomijając koniec nieustannej dezorientacji i niewygody, pojawienie się nowego standardu byłoby impulsem do pojawienia się szeregu nowych funkcji. Samochodowych gniazd zasilających w wygodnych miejscach. Gniazd prądu stałego w domach i biurach, a przede wszystkim – gniazd prądu stałego w podłokietnikach foteli samolotowych…

Muszę przyznać, że choć uwielbiam mojego PowerBooka, który wykonuje mniej więcej 97,8% tego, do czego wykorzystywałem rupieciowaty stary dinozaurowaty komputer stolikowy, zrezygnowałem z prób używania go w samolotach. Tak, wiem, że istnieją różne strategie pozwałające wydłużyć żywotność akumulatora – przyciemnianie ekranu, dyski RAM, wprowadzanie procesora w stan spoczynku i tak dalej – sedno jednak w tym, że nie chce mi się tym zawracać głowy. Jeżeli chcę się zirytować, wystarczy mi czytanie rozłożonych na pokładzie czasopism.

Gdybym jednak miał w podłokietniku gniazdo zasilające, mógłbym pracować, a przynajmniej się tym i owym pozajmować. Wiem, towarzystwa lotnicze stwierdzą prawdopodobnie: „Jeżeli to zrobimy, nasze samoloty zaczną spadać z nieba”, ale one zawsze tak mówią. Zgoda – czasami ich samoloty faktycznie spadają z nieba, ale – i w tym sedno – nie tak często, jak towarzystwa lotnicze zapowiadają. Jeżeli o mnie chodzi, byłbym gotów zaryzykować. Moim zdaniem w wielkiej wojnie z przekaźnikami żadne poświęcenie nie jest zbyt wielkie.

 

„MacUser”,

wrzesień 1996

 

* * *

 

Choć chcemy jedynie rzeczy, które działają, jesteśmy skazani na technikę. Po czym poznać, że coś jest wytworem techniki? Dobrą wskazówką jest to, że ma instrukcję obsługi.

 

*

 

Co mamy do stracenia?

 

Niektóre z najbardziej rewolucyjnych pomysłów biorą się nie tyle z wymyślenia czegoś nowego do dodania, ale z zauważenia czegoś starego, z czego można by zrezygnować. Walkman Sony na przykład nie był dodaniem niczego istotnie nowego do magnetofonu kasetowego, a odrzuceniem wzmacniacza i głośników, przez co powstały całkiem nowy sposób słuchania muzyki i całkiem nowa gałąź przemysłu. Nowa kamera Handycam Sony dość błyskotliwie odrzuca funkcję zoom z tego powodu, że kosztuje ona mnóstwo pieniędzy, znacznie zwiększa gabaryty kamery i sprawia, że każdy amatorski film wideo jest nie do oglądania. (Kontynuując taki sposób myślenia, mogliby zacząć rozpatrywać produkcję odtwarzaczy wideo mających wyłącznie funkcję nagrywania, a firmy produkujące filmy na kasetach mogłyby zacząć rozpatrywać dystrybucję filmów nagranych w tempie szybkiego przewijania). Procesor RISC wykorzystuje błyskotliwą, poprawiającą jakość życia zasadę zajmowania się łatwymi danymi i zostawiania trudnych innym, by się nimi zajęli. (Wiem, że to nieco bardziej skomplikowane, ale musicie przyznać, że idea jest niezwykle atrakcyjna). Dobrze zrobiony koktajl martini dry wykorzystuje błyskotliwą, poprawiającą jakość życia zasadę niedolewania martini.

Drastyczny postęp można także osiągnąć, dostrzegając, że da się pominąć część problemu. Algebra na przykład (a wraz z nią całe programowanie komputerów) jest wynikiem stwierdzenia, że można pominąć wszystkie niechlujne, trudne do opanowania liczby. Mamy przykład nowe, udoskonalone biuro numerów. Kilka lat temu nastąpiła radykalna zmiana – po wykręceniu 192 otrzymywało się uprzejmą, pomocną odpowiedź, zazwyczaj – i w tym krył się klucz do sprawy – udzielaną ze szkockim akcentem. Zebrano całą firmę do kupy i przeniesiono ją do Aberdeen, gdzie mogła korzystać z usług licznej grupy uprzejmych, chętnych pomagać innym ludzi, którym nie trzeba było płacić rekompensat za mieszkanie w Londynie. Ktoś bystry w British Telecom dostrzegł, że lokalizacja jest niematerialna – w nowym modelu można było odrzucić problem odległości (będą musieli jakoś sobie z tym poradzić przy tworzeniu systemu cen). Moim zdaniem po położeniu kilku kabli można by tak samo dobrze przenieść brytyjskie biuro numerów na Świętą Helenę albo na Falklandy, co dałoby całkiem nowe możliwości zatrudnienia w miejscach, które dotychczas oferowały jedynie specjalności związane z owcami. Falklandy – jeśli już się za to zabiorą – mogłyby złożyć ofertę na prowadzenie argentyńskiej informacji o numerach, co dałoby ministerstwom spraw zagranicznych obuj krajów nieco do myślenia.

Niemal wszystko, co jest związane z Internetem, ma związek z dostrzeganiem wątków, które da się pominąć jako nieistotne składniki problemu oraz lokalizacją (albo odległością). Wędrowanie po Sieci przypomina życie w świecie, w którym każde drzwi to urządzenie z powieści science fiction, które po przejściu przez nie przenosi człowieka do całkiem innej części świata. Tak naprawdę to nie „przypomina” takiego życia, a jest nim. Określenie wszelkich wynikających z tego implikacji jest tak trudne, jak dla pierwszych filmowców trudne było określenie wszystkich implikacji wynikających z możliwości poruszania kamerą. Co jeszcze wypadnie z modelu?

Przez kilka ostatnich lat byłem zapędzany do narożnika przez nerwowych wydawców, nadawców, dziennikarzy albo filmowców, pytających mnie o to, jaki moim zdaniem wpływ wywrą komputery na ich dziedziny działalności. Przez długi czas większość z nich miała rozpaczliwą nadzieję na uzyskanie odpowiedzi, którą dałoby się najogólniej streścić słowem „niewielki”. (Ludzie lubią zapach książek, lubią prażoną kukurydzę, lubią oglądać programy w tym samym czasie, co ich sąsiedzi, lubią przynajmniej mieć artykuły, których rozumieniem nie są zainteresowani itd.). Trudno jest na to pytanie odpowiedzieć, ponieważ opiera się ono na wadliwym modelu. Tak jakby podjąć próbę wyjaśnienia Amazonce, Mississippi, Kongo i Nilowi, w jaki sposób wpłynie na nie nadejście Oceanu Atlantyckiego. W pierwszym rzędzie trzeba zrozumieć, że przestaną obowiązywać zasady rzeki.

Zastanówmy się nad tym, co może się stać, kiedy wydawanie czasopism przestanie być rzeką kierującą się własnymi prawami, a będzie jedynie strumieniem w cyfrowym oceanie. Czasopisma zaczną się ukazywać w Internecie, ponieważ jednak będą jedynie pewną liczbą powiązanych ze sobą stron w świecie powiązanych ze sobą stron, granice między „czasopismem” a „nie – czasopismem”, a raczej między „czasopismem A” a „czasopismem B” będą – z punktu widzenia przeglądarki internetowej – dość niewyraźne. Co nam pozostanie, gdy odrzucimy z modelu ideę pojedynczo spinanych i sprzedawanych plików kartek z błyszcząco wykończonej pulpy drzewnej? Czy w ogóle pozostaje cokolwiek użytecznego?

Z punktu widzenia czytelników jest to użyteczne tak samo jak czasopismo papierowe: interesujący ich materiał jest zebrany w jednym miejscu, w łatwej do zlokalizowania formie, przy czym dodatkową wartością jest to, że może się dowolnie łączyć z każdym innym pokrewnym materiałem – na co nie pozwala czasopismo papierowe. Wszystko pięknie i ładnie.

Co jednak z wydawcami czasopism? Co będą mieli do sprzedania? Co mają robić, straciwszy pliki błyszczącego papieru, za których otrzymanie ludzie są gotowi przekazywać im zwitki mamony? No cóż, wszystko zależy od tego, jak zdefiniujemy ich zajęcie. Masa ludzi wcale nie robi tego, co się sądzi. Xerox na przykład tak naprawdę zajmuje się sprzedażą tonera. Całe gadanie o tym, że konstruują nowoczesne kopiarki i drukarki, to jedynie przykrywka dla faktu, że tworzą rynek na toner, który jest źródłem ich rzeczywistego zarobku. Kompanie telewizyjne nie zajmują się dostarczaniem widzom programów telewizyjnych, a dostarczaniem widzów reklamodawcom. (Dlatego BBC ma schizofreniczny okres – prowadzi całkiem inną działalność od reszty konkurentów). Z czasopismami ma się podobnie: każda sprzedaż w kiosku to po części próba zwrotu śmiechu wartych kosztów wyprodukowania tego cholerstwa, równocześnie jednak – a jest to znacznie ważniejsze – to bardzo ważny wskaźnik. Pełny zestaw danych reprezentuje wielkość grupy czytelniczej, jaką wydawca może dostarczyć reklamodawcy.

Uważam reklamę prasową za poważny problem. Tak naprawdę nienawidzę jej. Przekracza ona objętościowo ilość publikowanego tekstu, zazwyczaj redukowanego do nudnego, szarego strumyczka, przebijającego się przez olbrzymie, jarzące się, przypominające billboardy strony, starające się skupić uwagę człowieka na czymś, czego wcale nie potrzebuje. Pierwszą rzeczą, jaką trzeba robić po kupieniu czasopisma, jest wytrząśnięcie go nad koszem na śmieci, aby wyrzucić wszystkiej kupony, saszetki, paczuszki, płyty CD i darmowe szczeniaki labradory, które sprawiają, że czasopismo jest grube i nieporęczne jak album babci, w którym umieszcza od lat wszelkie możliwe wycinki. Kiedy i człowiek jest zainteresowany kupieniem czegoś, nie może znaleźć na ten temat żadnej informacji, była bowiem umieszczona w wydaniu zeszłego miesiąca, które poszło do kosza. W zeszłym miesiącu kupiłem; nowy aparat fotograficzny i stertę czasopism fotograficznych, aby znaleźć reklamy i omówienia modeli, którymi byłem zainteresowany. Mam pretensje do 99 procent reklam, które widzę, czasami jednak potrzebuję ich w dostatecznej liczbie, aby coś kupić. To zasadniczej wagi niezgodność – dojrzała do tego, aby wypaść z modelu.

Przeglądając czasopisma internetowe (do głowy przychodzi natychmiast na przykład HotWired), tu i ówdzie człowiek znajduje dyskretnej ikony sponsorów, na które może kliknąć, jeżeli tak postanowi. Oglądamy odpowiednią reklamę tylko wtedy, jeśli jesteśmy nią zainteresowani, a prowadzi nas bezpośrednio do solidnej, przydatnej informacji o produkcie. Dla reklamodawcy jest oczywiście znacznie bardziej wartościowe dotrzeć do jednego zainteresowanego, potencjalnego klienta, niż doprowadzać do szewskiej pasji dziewięćdziesięciu dziewięciu innych. Poza tym reklamodawcy uzyskują w ten sposób zadziwiająco dokładną informację zwrotną. Dowiadują się dokładnie, ile osób zdecydowało się obejrzeć ich reklamę i jak długo ją oglądało, w efekcie czego niemile widziana, nikogo nie interesująca reklama szybciej zniknie, podczas gdy taka, która ściąga uwagę ludzi, będzie się utrzymywać. Reklamodawcy płacą czasopismom za możliwość umieszczenia linków do ich reklam na popularnych stronach czasopism i – no cóż, widzicie, jak to działa. Ludzie z poważnie uniesionymi brwiami mówili mi, że to zadziwiająco skuteczne. Elementem, który wypada z problemu, jest stwierdzenie, że reklama musi być irytująca i niepożądana.

To jeden z modeli, wedle których funkcjonują czasopisma internetowe i jest on oczywiście całkowicie darmowy dla czytelników. Istnieje inny model, pojawi się on prawdopodobnie zaraz po tym, jak można będzie przenosić w Internecie wirtualne pieniądze, a będzie polegał na płaceniu przez czytelników niewielkich sum za możliwość czytania popularnych stron internetowych. Sumy te będą znacznie mniejsze, niż regularnie wydajemy na zwykłe gazety i czasopisma, ponieważ nie trzeba będzie płacić za przerobione na pulpę drzewa, tankowane furgonetki i za pensje dla ludzi z działu marketingu, których zadaniem jest przekonywać nas, jacy są błyskotliwi. Pieniądze czytelnika będą szły bezpośrednio do autorów, określony ich odsetek do tego, kto opublikował stronę internetową; drzewa będą mogły zostać w lesie, ropa naftowa w ziemi, a marketingowcy na zewnątrz Groucho Club*, aby przyzwoici ludzie mogli się dostać do baru.


Date: 2015-12-18; view: 703


<== previous page | next page ==>
Gdzie najbardziej się panu podobało podczas zbierania materiałów do Ostatniej okazji, by ujrzeć? 5 page | Gdzie najbardziej się panu podobało podczas zbierania materiałów do Ostatniej okazji, by ujrzeć? 7 page
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.012 sec.)