Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






Wiera spotyka batmana

 

W niedzielę rano Wiera rozważała fenomen prostego ludz­kiego szczęścia. W jej kraju zjawisko to należało do rzadkości, dla niej samej było nieosiągalne, a tu wydawało się czymś naturalnym i oczywistym.

W weekendy i święta park „Pór Roku” otwierał podwoje dla wszystkich chętnych i stawał się miejscem spacerów okolicznych mieszkańców. Charpentier mówił, że dzięki temu ośrodek ma ulgi podatkowe, a rezydentom służy przebywanie w otoczeniu zwykłych ludzi, oddających się rodzinnym przyjemnościom.

Miejski odpoczynek pod gołym niebem kojarzył się Wierze jak najgorzej: sączący piwo podpici mężczyźni, stada przeklinającej hołoty (równie okropnej jak samo słowo), matki wydzierające się na dzieci, milicjanci z gumowymi pałkami, stosy odpadków. Mo­skiewskie skwery, bulwary i parki w dni świąteczne omijała szero­kim łukiem.

Jednak tutaj było inaczej: cicho, godnie, przyjemnie. Oczywi­ście nie był to park stołeczny, tylko prowincjonalny, ale o rosyjskich parkach na prowincji w ogóle nie warto wspominać.

Każdego wolnego dnia Wiera przychodziła cieszyć się pasto­ralną idyllą, ten widok nigdy jej się nie nudził.

Po alejkach truchtali pojedynczo i grupkami biegacze, dobrze wychowane, nieszczekliwe labradory witały się z nieznajomymi, każda para małżeńska miała po dwoje, troje albo i czworo dzieci. Duża grupa uczniów pobliskiej szkoły skwapliwie i niezgrabnie budowała twierdzę ze świeżego śniegu, matki rozstawiały na sto­łach termosy i szykowały kanapki. Przez krzaki w stronę urwi­ska przedzierał się oddział emerytów w jednakowych czerwonych kurtkach, z lornetkami i sprzętem fotograficznym. Był to amator­ski klub ornitologów.

– A teraz pójdziemy podziwiać normandzką sikorkę! – z entu­zjazmem zapowiadał przewodnik. – To wspaniały ptak!

„Kiedyś tak samo będzie w Rosji” – myślała Wiera, zazdrośnie odprowadzając wzrokiem miłośników normandzkiej sikorki. Ale pewnie nieprędko.

Istnieją dwa rodzaje szczęścia: wielkie i małe. Pierwsze nie trwa długo, bo zapiera dech w piersiach, a ile czasu można wytrzymać bez oddychania? Takie szczęście Wiera znała i rozumiała. Ale szczęście małe, codzienne, które nawet wstydzi się tego odświęt­nego słowa, było dla niej zagadką. Jak im się to udaje? Żyć tak samo z dnia na dzień, cieszyć się z prostych i naturalnych rzeczy: że u dzieci wszystko dobrze, że nastąpi weekend, a potem urlop, a jeszcze później długa emerytura, podczas której odetchnie się od problemów i będzie można robić nie to, co trzeba, tylko co się chce.



W Rosji dotychczas tylko nieliczni mogą sobie pozwolić na szczęśliwą starość. Reprezentanci tych wybrańców losu również spacerowali tego dnia w parku, radując się ze słonecznej pogody i topniejącego śniegu, rzadkiego gościa tutejszych zim.

Nawet były członek Państwowego Komitetu do spraw Stanu Wy­jątkowego, przepełniony przekonaniem, że jest postacią o wymiarze historycznym, wygrzewał się na styczniowym słońcu. Siedział roz­party na ławce i drzemał w swoim oldskulowym niezniszczalnym kożuchu, pewnie jeszcze z przydziału partyjnego. Czapka z reni­fera opadła na siedzenie, lekki wiatr rozwiewał siwe włosy i nawet z daleka było słychać swojskie pochrapywanie.

Obok przechodził były dysydent Michaił Kuczer. Schylił się i włożył coś do czapki śpiącego. Wiera wzruszyła się: nawet na wro­gów ideologicznych miejscowa atmosfera działa pokojowo. Kuczer usiadł na sąsiedniej ławce z zadowoloną miną, wyjął z kieszeni no­tes i zaczął coś pisać.

Wiera już dawno wypracowała formułę, co do prawdziwości któ­rej upewniała się coraz bardziej: „W dobrze zorganizowanym społe­czeństwie starość nie jest straszna, a starzy ludzie nie budzą litości”. Cóż, cel został wyznaczony. Wiadomo, dokąd podążać. I jaką drogą.

Cichy brzęk wyrwał ją z rozmyślań. Rozległ się już nie pierw­szy raz. Co to jest?

Ludzie przechodzący obok członka pechowej junty przystawali na chwilę, czytali napis na kartce i wrzucali do czapki monety. Mi­chaił Kuczer na sąsiedniej ławce szczerzył zęby. Pochwycił spojrze­nie Wiery, mrugnął do niej łobuzersko.

Wstała, nie chciała na to patrzeć. Ledwie skręciła za strzyżony krzew, jak rozległy się za nią okrzyki wściekłości. Członek PKSW się przebudził. Zobaczył monety w czapce i kartkę. Pewnie było tam napisane coś w rodzaju: „Ulitujcie się nad byłym członkiem KC” albo: „Wrzućcie grosz upiorowi komunizmu”. Humor dysy­denta był dość jednorodny.

Oj, szykuje się kolejny skandal.

Nie szkodzi – zgodnie z najnowszą metodą terapeutyczną umiarkowane konflikty w domu opieki są korzystne, bo naruszają emocjonalną monotonię. Francuzi dysponują nawet sposobami sztucznego wywoływania niewielkich turbulencji. Jednak miesz­kańcy „Pór Roku” dotychczas sami rozwiązują ten problem, bez fachowej pomocy.

Od myśli o skandalach i konfliktach był tylko krok do stałego tematu rozważań Wiery – co począć ze Sławą. Wciąż jedno i to samo, kręcenie się w kółko.

Nie widzieli się od czasu jego jesiennego przyjazdu. Bierzin długo próbował złamać jej upór. Przekonywał i żądał. Przepraszał, nie wiedząc za co. Brał ją pod włos – przecież nie może mu zabro­nić spotykania się z własnym ojcem. „Oczywiście, że nie – odparła Wiera. – Powinieneś go odwiedzać. Ale ja w tym czasie będę wy­jeżdżać”. Tak robiła.

Rozmawiali tylko przez telefon, ze Skype’a przestali korzystać. Byłoby jej ciężko patrzeć w jego zmęczone oczy – mogłaby ulec sła­bości. Wiera straciła pewność siebie. Niech Bierzin pogodzi się z tym, że niczego takiego między nimi nie będzie. Może wtedy odbudują normalne relacje. Właściwie już jej obiecał nie wspominać o tym, co się wydarzyło, i trzymać się spraw zawodowych. Ale na pewno kłamał.

Nie od razu Wiera stała się nieugięta. Kiedy Sława odjechał na lotnisko, zrobiło się jej okropnie żal i jego, i siebie. Mało brakowało, a złapałaby za komórkę. Ledwie panowała nad sobą.

Wieczorem, miotana sprzecznymi uczuciami, poszła na dach popatrzeć na gwiazdy. Gwiazd niestety nie było, ale na ciemnym niebie kilka razy mignęły ogniki samolotów, a ona rozpłakała się, wyobrażając sobie, jak nieszczęśliwy i ponury Sława leci do Moskwy.

Łuskowaty dach zamku błyszczał po niedawnym deszczu jak pancerz bajkowego potwora. Ażurowa chorągiewka na kominie kołysała się z lekka, chociaż było zacisznie. To zaskakujące zja­wisko przyciągnęło uwagę Wiery. Wpatrzyła się w mrok i zoba­czyła, że pod żeliwnym wiatrowskazem czernieje jakaś bryłka. Pta­sie gniazdo? W miejscu tak wystawionym na podmuchy wiatru? Dziwne.

Nagle bryłka poruszyła się, urosła wielokrotnie i z przejmują­cym piskiem poleciała prosto na Wierę. Nietoperz, nic więcej. Jed­nak Wiera jak większość kobiet doznawała niewytłumaczalnego lęku przed szurającymi, szybkimi i piszczącymi obywatelami świata ciemności: myszami, szczurami, pająkami czy karaluchami. A co dopiero mówić o latającym straszydle z fosforyzującymi oczkami i błoniastymi skrzydłami.

Gdyby ta paskuda wczepiła się pazurami w jej włosy, Wiera padłaby trupem na miejscu. Ale i tak ciężko to przeżyła. Znacznie gorzej, niż kiedy czarny kot wskoczył jej pod koła.

„Koniec, koniec!” – usłyszała rozszalały bulgot i przestraszyła się nie śmierci, a tego, że w tej głupiej wieżyczce nikt nie znajdzie jej ciała. W myślach przemknął jej obraz rozkładających się na dachu zwłok. Może ktoś zwróci uwagę, jak nad zamkiem rozkrzyczą się wrony? Jednak mało prawdopodobne, żeby ktoś się tu wdrapał do następnego przyjazdu kominiarzy, czyli do przyszłego października.

Nie umarła, oddech wrócił do normy. Ale ten incydent dal jej do myślenia.

Kolejny głupi przypadek? Nie bardzo. Przypadki wydają się głu­pie tylko głupim ludziom.

A gdyby Sława zgodnie z planem byt obok niej i zmarłaby w jego objęciach? Możliwe. Tętniak może pęknąć nie tylko w ferworze dzikich namiętności, ale w dowolnej chwili. Nawet bez szczególnej przyczyny – coś w środku kliknie, trzaśnie, podskoczy i po sprawie.

Przecież świetnie o tym wie! Wszystko dawno przemyślała i podjęła decyzję. A to, na co pozwoliła sobie z Bierzinem, to sła­bość, egoizm i nawet, nazwijmy rzecz po imieniu, podłość. Oka­zuje się, że czasami kochać znaczy wyrzec się miłości. Oczywiście jeśli kocha się naprawdę.

Tak więc nietoperz nie był dziełem głupiego przypadku, tylko znakiem i ostrzeżeniem. „Dziękuję ci, Batmanie, ale więcej nie przylatuj, bo mnie do grobu wpędzisz. Już wszystko zrozumiałam”. Wiera uśmiechnęła się smutnie i zaczęła schodzić z wieży. Ostroż­nie, bez pośpiechu.

Jeszcze gdyby w grę wchodził kto inny... Sława się do takiej mi­łości nie nadaje. Jest nazbyt trzeźwy i rozsądny, a takich ludzi łatwiej zranić niż wszelkiego rodzaju romantyków. Niełatwo przeszyć ich zbroję, ale jeśli łuski popuszczą, rana będzie śmiertelna.

Nie, nie ma o czym myśleć! Bierzin nie może zadawać się z kobietą-miną. Niech znajdzie sobie taką jak on mądralę. Bez niebez­piecznej usterki.

Wspólna praca – proszę bardzo. Wiera dużo o tym myślała. Rzecz jasna, mają z Bierzinem różne cele, ale też wspólne zainte­resowania.

Choćby program telewizyjny dla starszych ludzi, o ich po­trzebach i nadziejach. Pożyteczna sprawa. Popularność, rozpo­znawalna twarz mogą stać się narzędziem, dzięki któremu da się wiele osiągnąć. Na przykład znajdować sponsorów, dogadywać się z urzędami. Ale Wiera nie zamierzała być narzędziem w czyichś rękach. Uczciwie uprzedziła o tym Bierzina, a on przyjął zastrze­żenie do wiadomości.

Ostatnio było ciężko się z nim porozumiewać. To znaczy zbyt ła­two: cokolwiek mu mówiła, od razu się na wszystko zgadzał. Bierzin miał nadzieję, że przejdzie jej zły nastrój i złagodnieje. Biedny Bierzin.

Tymczasem plany Wiery co do prototypowego domu opieki przybierały coraz bardziej konkretne zarysy. Nie traciła czasu. Wiele mogła przygotować już we Francji.

Nazwa niech pochodzi od Bierzina. „Szczęśliwy Statek” – cał­kiem nieźle.

W obwodzie wołogodzkim, w lesie, nad jeziorem, stoi opusz­czony klasztor, dawno już wypatrzony przez wolontariuszy. Fan­tastyczne warunki naturalne, jest droga, tyle że wymaga remontu. Swoim kształtem cypel rzeczywiście przypomina statek. Histo­ria klasztoru była burzliwa. Tak jak całego kraju. Urządzono tam więzienie dla wrogów narodu. Potem szpital psychiatryczny dla ciężkich przypadków. Przez ostatnie dwadzieścia lat budynek świe­cił pustkami. I bardzo dobrze. Po więzieniu i szpitalu tak jak po promieniowaniu radioaktywnym miejsce powinno odczekać. Żeby radiacja straciła moc.

Zdobycie pieniędzy na remont i wyposażenie, uregulowanie kwestii prawnych trzeba odłożyć na przyszły rok. Kiedy Wiera Ko­robiejszczykowa zostanie gwiazdą, te problemy rozwiążą się same. Zresztą Bierzin jest człowiekiem słowa. Skoro obiecał, to pomoże.

Emerytów wybierze się zwyczajnych, spośród okolicznych mieszkańców. Pierwszeństwo będą mieli ci, którym los nie dał żadnych przywilejów – samotni i ubodzy.

Trzeba zorganizować dobrą opiekę medyczną z nowoczesnym sprzętem. To konieczne, bo zdrowie przyszłych mieszkańców na pewno jest w kiepskim stanie. Pomożemy każdemu, kogo tylko da się wyleczyć lub podleczyć.

Personel będzie się składał z samych ochotników. Takich, któ­rym taka praca sprawia radość. Ruch „Szczęśliwa Starość”już teraz ma spory zasięg, a wciąż się rozwija. Pokażemy temu zbutwiałemu krajowi, że starość naprawdę może być szczęśliwa! Wszystko, co jest we francuskich domach opieki, będzie i u nas!

Człowiek u schyłku życia powinien być otoczony troską i sza­cunkiem. Wtedy poczuje, że jego egzystencja miała sens. I zacznie myśleć o tym, co wieczne i piękne, a nie czy starczy emerytury na mleko i kaszę.

Nie od razu, ale wszystko to zrobimy. Najpierw na jednym „szczęśliwym statku”, a potem w całym kraju. Pozostanie rzecz jasna problem demencji, ale będziemy na bieżąco śledzić najnowsze do­konania geriatrii. Jak tylko na świecie pojawi się lekarstwo na cho­robę Alzheimera, od razu zaczniemy je stosować.

 

* * *

 

Park opuszczała raźnym krokiem, przepełniona nadzieją na przyszłość. Jednak przy ogrodzeniu zobaczyła Eduarda Iwanowicza Muchina w towarzystwie jasnowłosej salowej i dobry nastrój prysł.

Kolejny problem niedający Wierze spokoju nazywał się „Polu­jąca na kaczki”.

Od pewnego czasu Wiera zaczęła dostrzegać, że nowa salowa, nazbyt gładka i seksowna do takiej pracy, wiele uwagi poświęca biednemu Muchinowi. Co ona widzi w pozbawionym rozumu nieszczęśniku? Dlaczego śmieje się z jego idiotycznych, ciągle tych samych dowcipów? Po co go kokietuje?

Wiadomo po co. Przyjechała do ośrodka dla zamożnych sta­ruszków nie żeby wynosić kaczki, ale żeby polować na kaczki tłuste i apetyczne. Średni kalambur (Wiera nigdy nie celowała w grach słownych), ale dobrze oddaje istotę rzeczy. Dla Valdy noszący się młodzieżowo, łasy na kobiety Mucha stanowił łakomy kąsek. Bo­gaty staruszek, którego można całkowicie omotać. Z karty re­zydenta dziewczyna z Rygi mogła się dowiedzieć, że zachował zdolność prawną – Bierzin nie chciał go ubezwłasnowolnić. Jeśli któregoś dnia Muchin oznajmi, że postanowił się ożenić, nikt nie może mu przeszkodzić. Nowa „mama” zrobi Sławie niespodziankę.

Na razie jednak były to tylko podejrzenia. Wiera nie chciała dzielić się nimi z Bierzinem. Zaraz zacznie „rozgryzać” sprawę i nie uda się uniknąć bezpośredniego kontaktu, a na to nie są jesz­cze gotowi.

Jednak dwa dni temu zdarzyło się coś, co zmobilizowało Wierę do przejścia do czynów.

Szła przez zimowy ogród, zobaczyła pod palmą znaną sobie parę, spochmurniała i zwolniła kroku. Muchin i Valda stali zwró­ceni do niej plecami.

– Beznadziejny ze mnie romantyk, Valdeczko. Wierzę w miłość od pierwszego wejrzenia. A ty wyglądasz jak Frezi Grant, która biegała po falach. Widziałaś ten film? – I zaśpiewał: – Płynął statek z dalekiej Australii, z Australii. Do Kolombo żeglował i tak dalej...

– A dowodził tym statkiem z Australii kapitan Aleksander Grant – dośpiewała salowa. – Pewnie, że widziałam. To mój ulu­biony film. Pisarza Grina też uwielbiam.

Biegnącą po falach Wiera kiedyś widziała. Jak była mała, w telewi­zji. Średni obraz, produkcji radziecko-bułgarskiej, nakręcony czter­dzieści lat wcześniej. To ma być ulubiony film łotewskiej ślicznotki dwudziestego pierwszego wieku? Pisarz Grin również słabo wypada w roli jej ulubionego pisarza. Szczerze mówiąc, w ogóle nie wygląda na miłośniczkę literatury. Wiera ani razu nie widziała jej z książką.

Podsłuchany fragment rozmowy przeraził Wierę. I w końcu zrobiła to, co już dawno należało zrobić.

Jeśli salowej udało się zajrzeć do karty pacjenta, to dla lekarza przeczytanie dokumentów pracownika niższego szczebla nie sta­nowiło najmniejszych problemów.

Tu czekała Wierę niespodzianka.

– Niech pani spojrzy – w lękliwym napięciu zwróciła się do madame Sangle, która prowadziła Lucowi biuro. – To są dane sa­lowej Misane.

Krępa, flegmatyczna Normandka popatrzyła na monitor.

– A, to ta na okresie próbnym. I co?

– Jak to co?! Naprawdę nazywa się Laima Misane! A wszystkim przedstawia się jako Valda!

Madame Sangle pozostała niewzruszona.

– Też mi coś. Ja mam na imię Dorotea, ale go nie znoszę. Więc mówię wszystkim, że nazywam się Dodo.

Wiera nie podjęła dyskusji. Przepisała resztę danych, poszła do swojego pokoju i zadzwoniła do Rygi do byłej starszej pielęgniarki Mariny Wasiliewny, która po roku pracy w „Porach Roku” wróciła do domu. Wiera utrzymywała z nią serdeczne kontakty. Lubiła tę odpowiedzialną i milczącą kobietę.

Marina Wasiliewna miała jakieś kłopoty zdrowotne, ale podej­rzenia Wiery potraktowała z powagą. Obiecała, że spróbuje zdo­być jak najwięcej informacji.

Tego dnia, kiedy Wiera po spacerze wróciła do siebie, czekał na nią e-mail.

Marina spytała kadrową ze szpitala Paula Stradina, czy niejaka Misane pracowała tam jako fizjoterapeutka. Kadrowa zaprzeczyła. Ani Laima, ani Valda Misane nigdy nie była zatrudniona w ryskim szpitalu. A zatem oświadczenie, które amatorka polowań złożyła w kancelarii ośrodka, było fałszywe!

Poza tym dociekliwa Marina Wasiliewna wyjaśniła, czym jest Międzynarodowa Akademia Fizjoterapii, której dyplom przed­stawiła Laima-Valda, starając się o pracę (ubiegała się o miejsce masażystki, a salową została tylko z braku wakatu). Okazało się, że pod tak dumną nazwą kryją się zaledwie miesięczne kursy. Ab­solwentki takiego szemranego przybytku nigdy by nie przyjęto do szpitala Paula Stradina.

„Wszystko jasne – powiedziała sobie Wiera. – Muszę zadzwo­nić do Bierzina”.

Ale zaraz wyobraziła sobie, jak przyjedzie, będzie jej patrzeć w oczy, i poczuła, że nie może ręczyć za swoją siłę woli.

Przecież poradzi sobie bez Sławy. Nie jest już dzieckiem, a wkrótce zostanie dyrektorką ośrodka, w którym każdego dnia przyjdzie jej rozwiązywać trudniejsze sprawy. Wystarczy zmusić prymitywną oszustkę do mówienia!

 

– Poproszę panią ze mną – ponuro powiedziała do salowej. – Musimy porozmawiać.

Fałszywą Valdę złapała, kiedy ta po rozstaniu z Muchinem szła do głównego budynku.

Widocznie mówiła tonem nieznoszącym sprzeciwu, bo zgrabna blondynka posłusznie pomaszerowała za nią, chociaż Wiera nie była jej przełożoną. Właściwie do tej pory w ogóle ze sobą nie rozma­wiały, nie licząc zdawkowych powitań.

Na miejsce rozmowy Wiera celowo wybrała biały salon, gdzie odbywały się rady kierownictwa, zebrania personelu i inne ofi­cjalne spotkania.

Nie miała zamiaru krążyć wokół tematu. To nie śledztwo. Od razu wyłożyła karty na stół: powiedziała o bzdurach z poprzed­nim miejscem pracy, lipnej uczelni, sztuczkach ze zmianą imienia, a przede wszystkim że jasno widzi, do czego intrygantka zmierza, i że Eduarda Iwanowicza Muchina nikt jej na zmarnowanie nie da.

W sytuacjach konfliktowych Wiera nigdy nie traciła panowania nad sobą i nie podnosiła głosu. Za to budziły się w niej okrucień­stwo i zdolność wywierania presji. Wiadomo dlaczego – z przeko­nania o własnej racji. Jeśli miała co do niej jakiekolwiek wątpliwo­ści, nie wszczynała konfliktu.

Zawczasu przygotowała się na to, że sprytna oszustka zacznie klu­czyć, kłamać i na wszystko znajdzie usprawiedliwienie. Lawirantka mogłaby również próbować wzbudzić litość. Rozbeczeć się, wymy­ślić jakąś dramatyczną historię i błagać, żeby Wiera jej nie wydała.

Nie zdarzyło się ani jedno, ani drugie.

Okrągłe policzki dziewczyny zalał rumieniec. Oczy utkwiła w ziemi. Imponujący biust nerwowo falował. Laima-Valda siedzia­ła w milczeniu, wzdychała i nie odpowiadała na pytania.

– Przyznaje pani, że nas okłamała?

Cisza.

– Czego pani chce od Eduarda Muchina?

– ...

– Jak pani naprawdę ma na imię – Laima czy Valda?

Znowu brak odpowiedzi.

W końcu Wiera straciła cierpliwość.

– Chyba pani rozumie, że kiedy powiem o wszystkim dyrek­torowi, będzie pani miała poważne nieprzyjemności? Nie skończy się na zwolnieniu z pracy. Jeśli niczego pani nie wyjaśni, zgłosimy to na policję!

Wtedy kombinatorka westchnęła jeszcze raz, bardzo głęboko, po czym spojrzała na Wierę anielsko łagodnym wzrokiem.

– Nie trzeba nic zgłaszać. I bardzo proszę nie mówić Lucowi.

– Ach, to jesteście na ty? – Wiera była wstrząśnięta. – Czy wy...

Chciała zapytać, czy nawiązali romans, ale odpuściła. To nie do­tyczyło sprawy. Jednak zastanowiła się. Gdyby między ładniutką salową a dyrektorem coś było, nie uszłoby to uwagi bystrookich rezydentek.

Valda nie tylko zrozumiała niedokończone pytanie, ale od razu odpowiedziała:

– Nie, między nami nic nie ma. Chociaż nie miałabym nic przeciwko. Taki interesujący mężczyzna! Ale podpisałam kontrakt.

„Twojemu kontraktowi wyszłoby to na dobre” – pomyślała Wiera.

– Muszę się trzymać stukniętego staruszka – ciągnęła Łotyszka bezwstydnie. – Dla takich pieniędzy warto.

Z trudem łapiąc oddech ze wzburzenia, Wiera krzyknęła:

– Ten „stuknięty staruszek” ma syna! Jak mu wszystko o pani opowiem, co na pewno zrobię, to nie policji będzie się pani bać!

Miała ochotę chwycić podłą dziewuchę za kołnierz i potrząsnąć nią jak należy. Albo obić jej bezczelną gębę. Nawet zrobiła krok na­przód i zacisnęła pięści. Salowa pachniała drogimi perfumami nie­co bardziej, niż prawo przewiduje. Ich zapach wydał się Wierze znajomy.

Nie udało się wystraszyć aferzystki. Była tylko zdziwiona.

– Synowi można powiedzieć – powiedziała przeciągle. – To właśnie z nim mam kontrakt.

– Co?

– Też jest interesującym mężczyzną. Z widokami na przyszłość. Kocha ojca. Dobrze pani robi, że ma na niego oko – stwierdziła Valda z aprobatą. – Złoto, nie mężczyzna. Wynajął mnie. Przywiózł tutaj, wszystko zorganizował. Jasne, że praca jest ciężka. Codzien­nie to samo. Ale i tak łatwiejsza niż w Rydze.

– A... co pani robiła w Rydze? – wymamrotała Wiera, która przestała cokolwiek rozumieć.

– Pracowałam w agencji internetowej. Jako hostessa. – Kręcąc głową nad niedomyślnością Wiery, wyjaśniła bez ogródek: – By­łam cali girl. Mam trzyletniego synka, rodzice są starzy. A tam za­rabiałam na czysto trzy-cztery tysiące. Ale pan Bierzin zapropo­nował mi dwa razy tyle. I w ogóle, staruszek zaczął mi się podobać. Wzrusza mnie. Z początku było trudno, musiałam się uczyć wielu rzeczy, ale teraz już gładko idzie.

– Bierzin wynajął panią, żeby... opiekowała się pani Eduardem Iwanowiczem? – Wiera nie potrafiła znaleźć właściwego słowa.

– Żebym go uszczęśliwiała. Każdego dnia. Wie pani o jego żo­nie? Miała na imię Valda. Codziennie się z nią, to jest ze mną, za­poznaje, podrywa i zakochuje się. A dalej to już ode mnie zależy. Zwykle wieczorem pocałujemy się raz czy dwa, umówię się z nim na następny dzień, i tak w kółko. – Laima spuściła oczy. – Ale cza­sami, jak jestem w nastroju i zrobi mi się go żal, to dochodzimy do końca. Nie szkodzi, że jest stuknięty i ma swoje lata, ale z męskością u niego wszystko w porządku. Dlatego że się czuje na dwadzieścia dziewięć. A to u mężczyzn najważniejsze – na ile się czują...

Wyczerpująco i ze znawstwem zaczęła opowiadać, jak to seksu­alne możliwości mężczyzn bezpośrednio zależą od ich samooceny, ale Wiera już nie słuchała.

Myślała: „Coś takiego mógł wymyślić tylko poeta, prawdziwy poeta. A ty, Korobiejszczykowa, przestań być idiotką”.

Co będzie, to będzie. Nie można wiecznie uciekać przed życiem.

Oczywiście, bardzo się różnią ze Sławą. Obojgu przyjdzie się zmienić. To niełatwe. Ale wielka miłość jest zawsze wielką pracą.

Miała ochotę wypytać Laimę o szczegóły. W jaki sposób Sława szkolił swoją agentkę – pielęgniarkę miłości, prostytutkę miłosier­dzia. Co mówił o ojcu i matce. Czy często się z nią spotyka.

Nagle drzwi cicho otworzyły się na oścież. W progu stanął Emen. Rzadka rzecz: nie patrzył obok Wiery, tylko prosto w oczy.

Leve-toi, va! – powiedział skrzekliwym głosem i wykonał roz­kazujący gest. Odwrócił się i zniknął na korytarzu.

Zaskoczona Wiera poszła za nim. Co za cuda?

Autystyk kroczył mechanicznym krokiem robota, nie odwraca­jąc się i nie odpowiadając na pytania.

Zaczęli wchodzić po schodach. Na drugim piętrze Wiera do­myśliła się, że idą do pokoju Madame.

Emen stanął przy łóżku i po raz drugi spojrzał na Wierę.

– Idź i patrz! – powtórzył.

Wziął ją za rękę. Nie do wiary. Wiadomo, że cierpiący na autyzm na wszelkie sposoby unikają kontaktu cielesnego z obcymi ludźmi.

– Czego chcesz? – spytała Wiera po francusku.

Położył jej dłoń na twarzy staruszki. Była zaskakująco ciepła. Wiera chciała cofnąć rękę, ale Emen ją powstrzymał.

– Głupi symulakr! – powiedział ze złością i tupnął.

Żeby nie denerwować chorego, Wiera się podporządkowała.

I poczuła na dłoni trzepotanie rzęs, jakby motylek łaskotał jej skórę.

Łaskotanie było rytmiczne. Raz – raz – raz. Potem trzy razy po­woli: raz... raz... raz... I znowu szybko: raz – raz – raz. Pauza. Ko­lejny raz to samo.

– Ach, to mi chciałeś pokazać. Rytmiczny ruch rzęs, tak? To tylko bezwolne skurcze mięśni.

Starała się mówić jak najłagodniej, ale Emen złościł się coraz bardziej.

– Głupi symulakr! Zły symulakr!

I mocniej zacisnął palce na jej nadgarstku.

Tym razem Wiera stała bez ruchu długo, całe pięć minut.

Rzęsy cały czas poruszały się w tym samym rytmie. Co to mo­gło oznaczać z punktu widzenia fizjologii? Kto wie. Procesy zacho­dzące w organizmie osoby pogrążonej w śpiączce są słabo zbadane przez naukę.

Od stania w niewygodnej pozycji rozbolały ją plecy i Wiera uwolniła się z uścisku.

– Muszę iść. Mam sprawy do załatwienia.

W ślad za nią rozległo się:

– Głupi symulakr! Do niczego się nie nadaje! I popatrzył Emen, i powiedział: „To jest niedobre!”.

Wiera jadła obiad jako jedna z ostatnich. Jadalnia opustoszała, jedynie przy oknie siedział Walerij Uchwatow, były pułkownik KGB. Wolałaby zjeść w spokoju i pomyśleć o Sławie, ale nie chciała być nieuprzejma, tym bardziej że Uchwatow skinął zapraszająco. Często rozmawiali o różnych rzeczach, ale tego dnia Wiera milczała albo odpowiadała półsłówkami i pułkownik zostawił ją w spokoju.

Po pewnym czasie, przy deserze, nagle się odezwał:

– Nieswoja dzisiaj jesteś. Ciągle SOS wystukujesz. Coś się stało?

– Przepraszam, co wystukuję?

– SOS. Alfabetem Morse’a. Kropka-kropka-kropka, kreska-kreska-kreska, kropka-kropka-kropka. Wszyscy wojskowi to znają.

Okazało się, że mechanicznie wystukiwała palcami rytm, w ja­kim poruszały się rzęsy Madame.

Wiera cofnęła rękę.

– Przepraszam, przyplątało mi się.

Zmieniła się na twarzy. Odłożyła łyżkę. Zerwała się z miejsca. Przepraszając, szybko wyszła z restauracji i zaczęła biec.

 

„Ocknęła się? Wyszła ze śpiączki? Niemożliwe! Po tylu la­tach! A może od dawna jest świadoma? Przecież już wiosną, kiedy przyjechałam, Emen ciągle trzymał rękę na jej twarzy! A więc to nie śpiączka, tylko zespół zamknięcia! I nikt o tym nie wie! Koszmar!”

Emena nie było w pokoju. Madame została sama. Taka jak za­wsze: szkielet obciągnięty woskową skórą.

– Słyszy mnie pani? – głośno krzyknęła Wiera po rosyjsku, po­chylając się nad wezgłowiem.

Położyła dłoń na oczach staruszki. Rzęsy drgnęły. Inaczej niż poprzednim razem. Co to oznaczało i czy w ogóle coś oznaczało, nie wiadomo.

Na szczęście przypomniała sobie powieść Hrabia Monte Christo i sparaliżowanego Noirtiera.

– Jeśli pani mnie słyszy, proszę powoli zamknąć i otworzyć po­wieki. Tylko raz.

Motylek machnął skrzydłami i znieruchomiał. Ale Wiera wciąż jeszcze wątpiła.

– Nie jest pani w śpiączce? Jeśli nie, proszę szybko mrugnąć dwa razy.

„Nie” – wyraźnie odpowiedziały rzęsy.

– O Boże! Zaraz wezwę dyżurnego lekarza!

„Nie”. I po pauzie znowu: „Nie”.

– Nie chce pani lekarza?

„Nie”.

– Ale dlaczego?

Brak odpowiedzi. A jak miała odpowiedzieć, mając do dyspo­zycji tylko znaki potwierdzenia i przeczenia?

Zaraz. Ze starym Noirtierem jakoś nawiązywali kontakt. Za pomocą alfabetu!

– Będę recytować alfabet, a pani mrugnie, kiedy dojdę do właś­ciwej litery. Dobrze?

„Tak”.

– A, be, ce, de, e...

Pierwszą literą było „n”.

– A, be, ce, de, e, ef, gie, ha, i.

„Tak”.

– A, be, ce, de, e.

„Tak”.

– To znaczy „nie”?

„Tak”.

Kolejne cztery litery złożyły się w „trze”.

– Nie trzeba? – domyśliła się Wiera.

„Tak”.

– Nie chce pani jechać do szpitala? Chce pani zostać tutaj? „Tak”.

– Ale dlaczego? Będzie tam pani miała specjalistyczną opiekę. Może uda się pani pomóc.

Znowu trzeba było recytować alfabet.

„Chcę zostać tutaj” – potwierdziła Madame.

Zanim skleciły to krótkie zdanie, Wiera zauważyła, że niektóre litery trafiają się częściej niż inne. Dlatego przestała wypowiadać wszystkie po kolei. Najpierw wymieniała podstawowe samogłoski, potem podstawowe spółgłoski, a dopiero na końcu resztę liter. Te­raz szło im szybciej. Wiera przestała też trzymać dłoń na oczach Madame – wystarczająco dobrze widziała mruganie.

– Dlaczego chce pani zostać tutaj?

„S”. „K”. „R”. „Y”

– Skryć się?

„Nie”.

Nie domyśliła się. Dobrze, idziemy dalej.

„T”. „K”. „A”.

Pauza.

– Co?

Ach, „skry” plus „tka”. Skrytka!

– Skrytka?

„Tak”.

– Jaka skrytka? Gdzieś tutaj?

„Tak”.

– Chce pani, żebym ją znalazła?

„Tak”.

Wyjaśnienie, gdzie szukać skrytki, zajęło całe pół godziny. W pew­nej chwili trzeba było przerwać, bo dyżurna pielęgniarka przyszła sprawdzić, czy wszystko w porządku, i poprawić pościel. Wiera, po­wstrzymując zniecierpliwienie, powiedziała, że już się wszystkim za­jęła. Pielęgniarka wyszła i rozmowa mogła trwać dalej.

– Boazeria? Jaka boazeria?

W końcu się wyjaśniło. Były gabinet Madame do połowy wyso­kości ścian był wyłożony dębową boazerią. Trzeci panel na prawo od okna. Prawy dolny róg. Nacisnąć.

W ciągu piętnastu lat umeblowanie nieco się zmieniło. Żeby do­stać się do poszukiwanego miejsca, Wiera musiała odsunąć szklaną szafę z preparatami medycznymi.

Nacisnąć? Ale jak?

Wiera przyciskała w różnych miejscach, ale bez rezultatu. Mię­dzy panelami nie było żadnych szczelin, założono je bardzo ściśle.

A może nacisnąć i chwilę przytrzymać?

Szczęknęła niewidoczna dźwignia, deska wysoka na siedemdzie­siąt centymetrów i szeroka na pół metra okazała się drzwiczkami.

Udało się!

W środku była żarówka, ale się nie zapaliła – w końcu minęło już piętnaście lat. Nie od razu udało się dojrzeć, co zawiera tajny schowek.

Na dnie leżał gruby zeszyt i koperta. Górna półka była pusta, z wyjątkiem jedwabnego woreczka. Wiera zajrzała najpierw do niego i rozczarowała się. Jakieś wyschnięte drewienko albo ko­rzonek.

Koperta kryła kartkę ze szwajcarskim adresem i ciągiem cyfr. Pewnie coś związanego z kontem w banku.

A co jest w zeszycie?

Był zapisany równym, wyraźnym pismem. Głównie po angielsku, ale trafiały się fragmenty po francusku, rosyjsku, niemiecku, a na­wet pisane hieroglifami. Mnóstwo formuł, wykresów, obliczeń. Na pierwszy rzut oka widać, że to analizy medyczne.

O, jest tytuł, na pierwszej stronie. Wiera przeoczyła go z przejęcia.

„ANTI-AGEING: FROM ALZHEIMERTO KANNEGISER. A revolution in prevention and profilactics of senile dementia” [30]

Wróciła do Madame. Skrytkę na wszelki wypadek zamknęła, wzięła tylko zeszyt.

– To pani zapiski badawcze?

„Tak”.

– A co jest w woreczku?

„Rozdział trzeci”.

Odnalazła go. Nosił tytuł „Panax gingseng masculinum”. Prze­czytała początek. Mowa była o jakiejś szczególnej odmianie żeń-szenia, posiadającej wyjątkowe właściwości. Ciekawe!

Zerknąwszy na chorą, Wiera zauważyła, że ta znowu mruga.

– Co pani chce powiedzieć?

„Ważne. Dla ciebie”.

– Dla mnie?

„Rozdział szesnasty”.

Ta część nazywała się: „Przepływ krwi w naczyniach mózgo­wych”. Coś o chińskiej medycynie, nie od razu można się zorien­tować.

– Później przeczytam wszystko po kolei. A co jest w kopercie?

Odpowiedź była zdumiewająca:

„Twój szczęśliwy statek”.

– Skąd pani wie?! – krzyknęła Wiera.

Potem przypomniała sobie: ostatni raz rozmawiali ze Sławą w tym pokoju. Bierzin wtedy po raz pierwszy wypowiedział te słowa. Ale jak Madame domyśliła się, że Wiera postanowi nazwać swój przyszły dom opieki „Szczęśliwym Statkiem”?

Madame chciała powiedzieć coś jeszcze.

„Przestudiuj. Wykonaj. Wszystko ukryj. Żeby przed czasem nikt się nie dowiedział”.

I po chwili przerwy: „Już nie mogę. Zmęczyłam się. Żegnaj”.

– Oczywiście, niech pani odpocznie – powiedziała Wiera, my­śląc, że ostatnie słowo nie było potrzebne. – Proszę się o nic nie martwić. Skoro pani nie chce, nikomu o pani nie powiem. Uważ­nie wszystko przeczytam. A jutro porozmawiamy.

Nie doczekała się odpowiedzi. Pewnie wyczerpana rozmową staruszka usnęła.

Wiera wzięła kopertę i woreczek, zamknęła skrytkę, przesunęła szafę na miejsce.

Nieprawdopodobne zdarzenie tak nią wstrząsnęło, że w tyle głowy rozległo się ostrzegawcze tykanie.

 

W korytarzu spotkała Charpentiera. Wyglądał na zagubione­go, co było do niego niepodobne. Wypił coś czy jak? W środku dnia? Dziwne.

– Litościwa Weronika wciąż chodzi podziwiać grządkę wa­rzywną – powiedział z krzywym uśmiechem. – Problem współ­czesnej medycyny polega na tym, że nie daje ludziom spokojnie umrzeć. Gdyby to ode mnie zależało, wypuściłbym biedną Madame i wszystkie „warzywa” z KANTU na wolność. Przecież to nie jest życie! Warto wydawać tyle pieniędzy na podtrzymywanie gasnącego płomienia w bezsensownym kawałku mięsa? Na świecie jest tyle chorób, nieszczęśliwych wypadków i katastrof! Ciągle giną ludzie, których można by uratować! Jeden umiera, bo nie ma pieniędzy na operację. Drugi nie dostaje w porę organu do transplantacji. A my tracimy czas, pieniądze i siły na wożenie się z takimi jak Madame! Miłosierniej byłoby udusić ją poduszką! Nie teraz, tylko piętnaście lat temu. Ile warte jest takie, za przeproszeniem, życie?

„Ale go wzięło – pomyślała Wiera. – Filozof! Nie ty masz oceniać, czyje życie ma wartość. Jeśli w zeszycie Madame znajdę coś ważnego dla nauki, to będzie znaczyło, że z tego »warzywa« jest więcej po­żytku niż z nas wszystkich razem wziętych!”

– Jesteśmy lekarzami – powiedziała sucho. – Mamy ratować lu­dziom życie, a o reszcie nie nam decydować.

Zabrzmiało to niegrzecznie wobec starszego człowieka. Ale Wiera nie chciała tracić czasu na pustą gadaninę.

 

Pierwsze dwadzieścia stron, czyli wstęp z wyliczeniem podję­tych i zrealizowanych zadań, wywarło na Wierze takie wrażenie, że zatrzymała się i przeczytała je jeszcze raz.

Czy naprawdę to wszystko jest w zeszycie? Jeśli tak, to rzeczy­wiście zanosi się na rewolucję, która postawi na głowie całą naukę medyczną. I nie tylko naukę! Zmieni losy ludzkości!

Czując narastające emocje, Wiera odłożyła zeszyt. Postanowiła, że będzie czytać przez resztę dnia i całą noc. Bez odrywania się. Nikt jej nie może przeszkadzać.

Trzeba załatwić parę spraw i będzie wolna.

Odwiedzić Iriadę Wasiliewnę, która prosiła, żeby nauczyć ją ob­sługiwać pocztę elektroniczną.

Zajrzeć do ojca Leonida – chciał z nią porozmawiać.

Poza tym wredna przełożona pielęgniarek przysłała SMS-a, że jej raport wymaga poprawek. Stara panna nie ma co robić, nawet w niedziele siedzi w pracy. Spotkanie z nią może się przeciągnąć i nic się na to nie poradzi. Jeśli Wiera do niej nie pójdzie, to tamta niechybnie sama zjawi się u niej w mieszkaniu.

Wiera zrozumiała już, jaki ma skarb w rękach i dlaczego Madame kazała go ukryć. Czegoś takiego nie wolno zostawiać bez opieki.

Ale gdzie to schować?

Obeszła pokoje w poszukiwaniu odpowiedniego miejsca. Po­winno być niezawodne, ale łatwo dostępne. I żeby nikt się na nie nie natknął przez przypadek – ani sprzątaczka, ani elektryk, ani nawet złodziej.

Takie miejsce się znalazło. Idealne, jak na zamówienie.

Przewód kominowy!

Weszła do kominka, poświeciła latarką. Żeliwny hak! Będzie w sam raz. Pewnie w dawnych czasach coś na nim wieszano, żeby rozgrzać nad ogniem.

Zeszyt, kopertę i woreczek Wiera włożyła do zwykłej papiero­wej torby z supermarketu i powiesiła na haku. Teraz miała swoją skrytkę. Na pewno nikt tu nie zajrzy.

Kiedyś, po jej wyjeździe, kolejny mieszkaniec być może rozpali ogień, ale do tego czasu kominek nikogo nie zainteresuje.

Ciekawe, czy ten czarny tunel prowadzi prosto na dach. Do jed­nego ze sterczących kominów?

Wiera skierowała latarkę ku górze. Nie dostrzegła innego źródła światła. Pewnie przewód kominowy skręcał na strychu.

Stara sadza zwisała płatami, zdechłe owady oblepiały strzępy pajęczyn, wszystko pokrywał zbity kurz. Brrr!

Nagle mrok rozświetliły dwa fosforyzujące punkciki, komin wy­pełnił przenikliwy dźwięk i z góry, łopocząc szarymi skrzydłami, spadł oślepiony latarką nietoperz. Piszcząc z przerażenia, wczepił się pazurami w miękkie i gęste loki Wiery. Zaczął się miotać.

Krzyk uwiązł w gardle Wiery. Na ślepo, zaciskając powieki, rzu­ciła się na podłogę, próbowała iść na czworakach, ale upadła. Nie­toperz wyswobodził się, rozwinął skrzydła i zataczał kręgi pod su­fitem, jak triumfujący anioł śmierci. Prędzej czy później uderzyłby o róg szafy i się zabił, ale maluchowi dopisało szczęście. Czy to kie­rując się instynktem, czy w wyniku nieprawdopodobnego zbiegu okoliczności, w czasie jednego ze swoich chaotycznych wiraży nie­toperz trafił prosto w otwarty lufcik i zniknął w oddali.

Wiera tego nie widziała.

Nic nie widziała.

Zabrakło jej sił, żeby się podnieść.

Zwinięta w pozycji płodowej głuchła od szybkich i dźwięcznych uderzeń, jakby ktoś z wściekłością walił w drzwi, a one trzeszczały, gotowe lada chwila wylecieć z zawiasów.

Oddychać, prawidłowo oddychać! Może jednak zawiasy wy­trzymają?

OMMM, OMMM, OMMM...



Date: 2015-12-18; view: 753


<== previous page | next page ==>
Super do trzeciej potęgi 4 page | Na szczęśliwy statek
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.037 sec.)