Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






Super do trzeciej potęgi 4 page

Luc po wydarzeniach poprzedniego wieczora czuł się nieszczę­śliwy, słaby i niewiele warty. A dzisiejsza nowina pognębiła go do reszty.

 

Życie to połączenie pierwiastka męskiego z żeńskim. Luc prze­czuwał tę prawdę od dziecka, a kiedy dorósł, nauczył się ją rozumieć.

Wszystko, co wykracza poza więź jin i jang, jest pozbawione ich silnego aromatu, a zatem sensu, i zalatuje trupem. Każde działanie, które mężczyźni podejmują bez kobiet (wojna, rabunek, więzie­nie, czysta nauka), tak czy inaczej prowadzi na terytorium Śmierci.

Luc kochał życie i kochał kobiety. O ile mężczyzna jest sztywny, prozaiczny, brzydki i grubiański, o tyle kobieta – miękka, liryczna, piękna i czuła. W każdej, nawet najbardziej topornej i wulgarnej, jest coś magicznego, tyle że nie każdy potrafi to dojrzeć. Luc Char­pentier dostał dar od losu.

Kim jest piękność? To kobieta bez tajemnic, jej powab zrozu­mie każdy profan. Ale dostrzec czar w brzyduli potrafi tylko praw­dziwy znawca. Luc był szczodrze obdarzony tym talentem i się nim chlubił.

Weźmy przełożoną pielęgniarek, Isabelle. Profan powie, że nie ma w niej za grosz kobiecości. Garbi się, ubiera byle jak, ma prze­palony głos i twarz wielbłąda. To fakt. Jednak uczucia i wrażliwość rozkwitają w takiej kobiecie jak cudny kwiat, jeśli tylko umie się je rozbudzić i wyhodować!

Laurance z ośrodka jest głupiutka i nietaktowna, za to we śnie, po kochaniu, śpiewa cienkim, niewyrażalnie wzruszającym gło­sikiem. Ale żeby odkryć ten sekret, trzeba znaleźć się z nią nocą w jednym łóżku.

Masażystka Adele ma takie ręce, że człowiek czuje się przy niej bryłą gliny, z której wielki artysta tworzy dzieło sztuki. I co z tego, że Adele skończyła sześćdziesiąt lat?

Samemu Lucowi stuknęło już sześćdziesiąt pięć. Z upływem lat dokonał ważnego odkrycia, które podtrzymywało go na du­chu. Wiek nie ma w miłości znaczenia. Nieprawda, że kobiety ce­nią w kochankach tylko ich funkcję seksualną. Romain Gary, ulu­biony pisarz Luca i również wielki miłośnik poezji kobiecego ciała, powiedział, że bez lęku patrzy w przyszłość. Kiedy się zestarzeje i przestanie być mężczyzną, zacznie drapać kobietom plecy, a one za to będą go kochać jeszcze bardziej. Plecy nie plecy – w naszych czasach dzięki viagrze można już się nie martwić o potencję. I wcale nie chodzi o lęk przed poniżeniem. Wobec męskiej niemocy kobieta przestaje czuć się pożądana i od tego gaśnie w oczach.



Pomijając skuteczność płciową, którą dzięki nauce można już podratować sztucznymi środkami, istnieją dwie złote zasady, które gwarantują miłosne powodzenie.

Związek z mężczyzną powinien wywoływać w partnerce po­czucie święta, a przynajmniej weekendu. Dni powszednie i proza są udziałem małżeństwa czy rodziny. A przelotna pasja to poezja, wakacje. Święto nie może trwać wiecznie. U kobiet romantyzm idzie w parze z podejściem praktycznym. Jeśli kobieta w czyimś towarzystwie czuje się uroczyście, nie będzie domagać się wiecz­nego przywiązania i rozstaniecie się pokojowo, przy czym pozo­stanie szansa na wspólny urlop w przyszłości.

Zasada druga, nie mniej ważna: w kobiecie trzeba być zakocha­nym i to na serio. Choćby na tydzień, na dzień czy na godzinę, byle namiętnie i z całego serca.

Dla Luca Charpentiera nie stanowiło to problemu. Wspaniale umiał i zakochiwać się, i rozkochiwać w sobie kobiety. Niestety cza­sami czyhało na niego zbyt wiele pokus, a serce i inne instrumenty mial tylko w jednym egzemplarzu.

Na przykład: przychodzi wiosna, powietrze wypełnia zapach kwiatów, na ulice wylęga mnóstwo rozleniwionych słońcem, skąpo ubranych kobiet. Człowiek idzie przez miasto z nieprzytomnym wzrokiem pijaka, który znalazł się w ogromnej winnej piwnicy – wszystkiego nie wypije ani nawet nie spróbuje. Szczęście dostanie się innym mężczyznom, upije cudze głowy. I nic się nie poradzi, trzeba się z tym pogodzić.

Tak jak nic się nie poradzi na wielomiesięczną beznadziejną mi­łość do Weroniki. Można do woli filozofować, że nie ma brzydkich kobiet, ale co tu dużo mówić, prawdziwie piękna młoda dziewczyna jest wyjątkowym skarbem. Unikalnym zjawiskiem jak stukaratowy diament albo duża czysta perła.

Kiedy Luc po raz pierwszy zobaczył rosyjską stażystkę, doznał wstrząsu i pogubił się jak mały chłopiec, skutkiem czego narobił masę głupstw.

Co za oczy, włosy i miękkość ruchów! Z zachwytu nad takim cudem natury nawet nie zauważył, że diament jest nieoszlifowany. Że ma do czynienia z dziewicą. Hańba dla człowieka uważającego się za znawcę! Wszystko zepsuł nieudolnymi od płomiennego afektu żądaniami. Zapomniał o swojej wiedzy i złotych zasadach...

Ku zadziwiającej, niepodobnej do innych dziewczynie wyciąg­nął drżące ręce jak umierający z pragnienia ku karafce źródlanej wody. Cienkie szkło pękło, drogocenny płyn wyciekł między pal­cami. Kto inny się napił.

Uczucie i zmysły Weroniki dostały się młodemu korsarzowi, rozbójnikowi niezmierzonych rosyjskich mórz. Luc doświadczo­nym spojrzeniem od razu zauważył przemianę, która zaszła w mło­dej pracownicy. Pogrążył się w smutku. I porzucił nadzieje.

Było to przykre, ale zrozumiałe! Piękna Weronika wolała mło­dego milionera niż starego lowelasa.

Jednak klęski poprzedniego dnia nie dało się zrozumieć ani za­akceptować...

 

Kiedy tylko w ośrodku pojawiła się nowa salowa, tak obdarzo­na przez naturę, że tylko na okładkę „Playboya”, Luc naturalnie od razu wziął się do dzieła. Szykował się na łatwą zdobycz. Dziew­czyna patrzyła na przystojnego dyrektora wzrokiem, który wyrażał wszystko co trzeba.

Jako prawdziwy koneser Luc nie rzucił się na nowy smakołyk, dał owocowi dojrzeć. Przez dwa miesiące zachowywał dystans, po­woli i z upodobaniem ostrząc sobie apetyt.

W końcu uznał, że nadszedł właściwy czas. Akurat nadarzyła się sprzyjająca sytuacja.

Salowa popełniła przewinienie, wystarczające, żeby zakończyć z nią kontrakt. Ponieważ mademoiselle Valda ubiegała się o sta­nowisko masażystki, na próbę powierzono jej wykonanie masażu antyodleżynowego pacjentce z KANTU. Dziewczyna uszkodziła cienką skórę staruszki tak, że trzeba było wezwać lekarza ze szpitala.

Luc poprosił winowajczynię do swojego gabinetu. Siedział za sze­rokim palisandrowym biurkiem z surową i groźną miną. Skruszona salowa trzęsła się jak źdźbło trawy i nerwowo wierciła na skraju krzesła. Klasyczne preludium filmu porno, w którym srogi szef szy­kuje się, żeby wysmagać pośladki potulnej sekretarki. Pracując nad zmiękczeniem Valdy, już wyobrażał sobie, jak zaangażują się w tę grę i będzie z lekka chłostać ją paskiem po okrągłej pupie. Potem zamiana ról: ona jako pielęgniarka w więziennym szpitalu, on – po­dejrzany o przestępstwa seksualne. Leży związany, a ona pobiera od niego spermę do ekspertyzy sądowej... Z taką wspaniałą part­nerką można puścić wodze fantazji, poznał to po ognikach miga­jących w jej oczach.

W końcu Luc ulitował się nad dziewczyną i gniew zastąpił mi­łosierdziem.

– Dobrze – powiedział – niech pani przyjdzie do mnie wieczo­rem do ermitażu, wyjaśnię, jak się robi masaż antyodleżynowy, żeby taka sytuacja więcej się nie powtórzyła.

Spuściła oczy.

– Dobrze, panie doktorze. Na pewno przyjdę.

Wszystko zrozumiała. Luc z trudem powstrzymał się, żeby od razu nie zaciągnąć jej na kanapę. Ale to byłoby pospolite, smakosz tak nie postępuje.

 

Wieczorem przyjął ją w zupełnie innym otoczeniu. Łagodne światło, tkliwa muzyka. Na stole ostrygi i szampan, koniak i czekolada.

Luc porzucił dyrektorski ton i przeszedł na bezpośredni, swojski.

Zaproponował mówienie sobie ty poza pracą.

Z profesjonalną powagą zaczął objaśniać techniki masażu. Naj­pierw czysto teoretycznie, z wykorzystaniem terminów medycznych. Potem zasugerował demonstrację. Ponieważ chodziło o masaż an­tyodleżynowy, Valda musiała położyć się na kanapie.

– Zdejmij pantofle, wyprostuj nogi i rozluźnij się. Bluzkę lepiej zdjąć, będzie mi łatwiej pokazywać. Na pewno masz na sobie biu­stonosz? Świetnie... Zaczniemy od zmiany pozycji pacjenta... Bie­rzesz go w ten sposób, jedną ręką tutaj, drugą tutaj, bardzo delikat­nie, jak noworodka, i przewracasz na brzuch... Nie, nie pomagaj mi i nie napinaj mięśni... Tak. Teraz nogi. Żeby pacjent się zrelaksował, należy zacząć od masażu stóp...

Zamruczała z zadowolenia. Wszystko szło idealnie. Luc czuł, że krew krąży w nim coraz żywiej, ale starał się nad sobą panować. Po co się spieszyć?

– Bardzo dobrze. Druga możliwość – masaż relaksacyjny ple­ców. Mogę rozpiąć biustonosz? Przeszkadza mi.

Miał rację Romain Gary, kobiety najbardziej lubią, jak się je drapie po plecach, myślał Luc, pieszcząc alabastrową skórę ma­demoiselle Valdy, która przeszła od mruczenia do pomiaukiwania.

Nastał czas, żeby przystąpić do kluczowych procedur. Starczy tego preludium.

Odwrócił omdlewającą piękność, jedną ręką chwycił obnażoną pierś, drugą oplótł szyję i pochylił się do pocałunku...

Valda łagodnie go powstrzymała, kładąc mu dłoń na klatce piersiowej.

– Nie, Luc. Podobasz mi się, ale nie mogę. Jestem porządną kobietą.

Z zaskoczenia nie wiedział, co powiedzieć. Tylko mrugał powie­kami, patrząc, jak wstaje, doprowadza ubranie do porządku, wkłada pantofle. Po kilku chwilach został sam – z otwartymi ustami i im­ponującą erekcją bez pomocy viagry.

Nie wiadomo czemu, przyszło mu do głowy, że mniej więcej w jego wieku Romain Gary się zastrzelił. Podobno przestał cieszyć się u kobiet dotychczasowym powodzeniem. Najwyraźniej w jego przypadku masaż pleców też się nie bardzo sprawdził...

Luc się nie zastrzelił, za to sam wypił całego szampana i dopra­wił się koniakiem.

Następnego dnia obudził się Bóg wie o której, z ciężką głową, sztywnym karkiem i trzęsącymi się rękami. Umył się pobieżnie, za­siadł w gabinecie i tępo gapił się w monitor, kiedy przyszła przeło­żona pielęgniarek i oznajmiła, że w KANTU właśnie zmarł wielo­letni pacjent „Pór Roku”, monsieur Gilles Mercier.

– Przestał się biedak męczyć – spokojnie powiedziała Isabelle. – Czternaście lat jako warzywo, brrr. Akt zgonu zaraz wypiszą, a trupowóz już wezwałam.

I nie przejawiając żadnych emocji, zaczęła mówić o zwyczajnych, codziennych sprawach.

A ręce Luca zaczęły się trząść jeszcze bardziej.

Więc to tak?... Po druzgocącej klęsce Życia nadszedł triumf Śmierci!

Umarł Gilles Mercier...

A taki był energiczny, pewny siebie i wyniosły, kiedy przyjmo­wał Luca do pracy! Powiedział, że po tym, co się stało z Madame, musi wziąć na siebie kontynuację jej badań i dlatego bardzo liczy na swojego nowego zastępcę. „Całe zarządzanie ośrodkiem będzie od­tąd spoczywać na panu, mój drogi Charpentier. Poradzi pan sobie?”

Potem Luc nieczęsto spotykał szefa, który od rana do nocy prze­siadywał w laboratorium albo w pokoju Madame – zamykał się i sobie tylko znanymi sposobami próbował przywrócić staruszkę do życia. Musiał być bardzo do niej przywiązany. Cały personel głęboko szanował dyrektora za takie oddanie. Jednak później Luc pomyślał, że chodziło o coś więcej. Zapewne doktor Mercier prze­czuwał, że czeka go podobny los...

Wkrótce w jego zachowaniu pojawiły się dziwne zmiany. Plótł trzy po trzy, nie rozpoznawał współpracowników albo brał ich za kogo innego. Oczy migotały mu dzikim blaskiem. Czasami nie­oczekiwanie radośnie tańczył albo przeciwnie – zaczynał płakać. To ogarniała go apatia, to znów euforyczna energia. Luc zaczął nawet podejrzewać, że dyrektor bierze narkotyki. Anomalie w jego zacho­waniu przypominały symptomy blokowania reabsorbcji dopaminy, co często przytrafia się doświadczonym narkomanom.

Po długich wahaniach Luc podzielił się swoimi wątpliwościami z departamentem zdrowia i w wyniku tego przeprowadzono badania medyczne całego personelu – rzekomo na potrzeby ubezpieczenia. Jednak u doktora Merciera nie wykryto ani śladów po zastrzykach, ani zmian w błonie śluzowej nosa, charakterystycznych dla nałogo­wych kokainistów. Podejrzenie było nieuzasadnione.

Zagadka wkrótce się wyjaśniła. Pewnego dnia dyrektor nie wy­szedł ze swojego służbowego mieszkania. Pracownicy stukali do niego, dzwonili, w końcu wyważyli drzwi i znaleźli go leżącego na podłodze w stanie skrajnego załamania, majaczącego w gorączce. „Kim jesteś? To ona cię przysłała? – bełkotał nieszczęśnik, patrząc z przerażeniem na swojego zastępcę. – Mam jej oddać kolbę? Ale jest już pusta! Wszystko wypiłem! Przysięgam!” I dalej w tym sa­mym duchu. A potem zupełnie się wyłączył i już nie odzyskał świadomości.

Tomografia mózgu nie wykazała udaru, ale wykryła stan obser­wowany zwykle u ludzi w czwartym stadium choroby Alzheimera z zaawansowanymi procesami zanikowymi – atrofią kory mózgowej. Rzadki przypadek wczesnej, szybko rozwiniętej demencji.

Rozgrywająca się na oczach Luca tragedia głęboko nim wstrząs­nęła. Mężczyzna niecały rok od niego młodszy, ledwo po pięć­dziesiątce, kwitnący i pełen sił, zamienił się w warzywo. Bliskich krewnych nie miał i Luc, który odziedziczył fotel dyrektora, uległ sentymentalnemu porywowi i postanowił zatrzymać biedaka w ośrodku, tak jak w swoim czasie Mercier nie pozbył się pogrą­żonej w śpiączce madame Kannegiser.

Dopiero znacznie później, po dziesięciu latach, Luc zdał sobie sprawę, że wyznaczył swój dalszy los. Unaczynienie jego mózgu jest w gorszym stanie niż serce, a więc sam ma zadatki na zostanie długowiecznym chorym na demencję. Kiedy rozpocznie się rozpad osobowości, Luc najpierw zostanie gościem „Pór Roku” (w kon­trakcie ma nawet zastrzeżony rabat), a z czasem zakwalifikuje się do „warzywnika”. Kolejny dyrektor na pewno będzie kontynuował tradycję i swoich dni doktor Charpentier dożyje w zamku.

Od tej pory żył pomiędzy dwoma straszydłami – jedno miesz­kało w pokoju na drugim piętrze, a drugie w KANTU na parterze. I każdy dzień przybliżał Luca do nieuchronnego finału...

 

Tamtego dnia Gilles Mercier w końcu odzyskał wolność. Po czternastu latach uwięzienia we własnym ciele. Pozostała madame Kannegiser, która przeżyła swojego pomocnika i następcę. W za­mroczonej głowie skacowanego Luca pojawiła się paniczna myśl: „Teraz moja kolej! Zajmę jego miejsce!”.

Z przygnębienia i lęku w duszy Luca ożyły jakieś głębokie, pod­świadome siły, i owładnęło nim niepohamowane pragnienie zajrze­nia do otchłani, w głąb własnej przyszłości. Może dzięki temu coś się wyjaśni, przyjdzie mu do głowy wyjście z sytuacji.

Na uginających się nogach, pokonując mdłości – uboczny efekt kaca i lęku, wszedł na drugie piętro, na korytarzu spotkał Emena, po czym pół minuty pokręcił się pod drzwiami. Wszedł, jednak wszedł.

Wyglądała jeszcze dziwaczniej, niż przypuszczał. Mumia egip­ska. Święte szczątki. Wyschnięty trup.

A jednak Luc zrozumiał, że nie przywiódł go tu masochizm, tylko męstwo.

Drżącym głosem powiedział:

– Pani mnie nie zna. Jestem dyrektorem ośrodka. Nazywam się Charpentier. Przyszedłem się przedstawić, a także zawiadomić, że pani pomocnik, a mój poprzednik Gilles Mercier dzisiaj zmarł. Ja jestem następny w kolejce. Za jakiś czas dołączę do pani. Ale proszę mnie nie poganiać, chcę jeszcze trochę pożyć.

Rzęsy staruszki w śpiączce wyraźnie drgnęły.

W tej samej chwili pojawiło się rozwiązanie.

„Nie doczekasz się, wiedźmo! Przy pierwszych symptomach alzheimera zrobię to co Romain Gary”.

I od razu mu ulżyło.



Date: 2015-12-18; view: 695


<== previous page | next page ==>
Super do trzeciej potęgi 3 page | Wiera spotyka batmana
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.01 sec.)