Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






Super do trzeciej potęgi 3 page

Zamykam oczy, żeby go nie widzieć. Co za męka – odczuwać taką nie­nawiść i nawet nie móc się poruszyć.

– Nie upieraj się, stara wiedźmo. Nikt ci nie pomoże, jesteś na mojej łasce. Mamy dużo czasu. Otwieraj oczy.

Nie doczekasz się, gnido!

– Dobrze. Wpadnę jutro. A pani niech sobie poleży i wszystko prze­myśli. Nie ma pani wyboru.

 

* * *

 

Wiele miesięcy, a właściwie lat straciłam na rekonstrukcję prze­biegu wydarzeń prowadzących do pogrzebania mnie za życia. Do­piero kiedy posiadłam zdolność pamięci ejdetycznej, udało mi się wydobyć z przeszłości przedstawione przed chwilą sytuacje.

Ichneumon wiedział, że wkrótce ogłoszę swoje odkrycie – nie kryłam się z tym. Cały czas o czymś mu opowiadałam, a on słuchał chciwie, z rozpalonym wzrokiem. Myślałam, że ekscytuje go myśl o udziale w przewrocie naukowym. Ale nie, to były płomienie za­wiści i pożądliwości. Nie chciał być numerem dwa, zbierać okru­chów z mojego stołu. (Dokładnie tak to ujął, kiedy nie mogłam już ani odpowiedzieć, ani temu przeciwdziałać).

Wiedział oczywiście o „bieżącym” sejfie. I był przekonany, że chowam tam wszystkie swoje sekrety. Kiedy przez nieuwagę zosta­wiłam na stole kartkę z cyframi, Ichneumon postanowił sprawdzić, czy nie jest to kombinacja Otwierająca sejf. Nie mylił się.

Teraz miał w rękach cudowną esencję, którą dotychczas wydzie­lałam mu po dziesięć miligramów. Uznał, że wszedł w posiadanie najważniejszego elementu tajemnicy. Pozostawało tylko pozbyć się „numeru jeden”, czyli mnie. To, że trzymałam swoje odkrycia w se­krecie, ułatwiało mu zadanie. Światowa sława, powszechny szacu­nek, pieniądze i po śmierci gwarancja miejsca w panteonie – do­staną się tylko jemu, jeśli usunie mnie z drogi.

Na pewno i tak wymyśliłby, jak się mnie pozbyć, ale z po­mocą przyszedł mu przypadek. Jako świetny specjalista Ichneumon zrozumiał w lot, że wrodzony defekt tętnicy podstawnej umożliwi mu urzeczywistnienie planu w białych rękawiczkach.

Aby tak niewielki tętniak pękł, konieczne są dwa czynniki: roz­rzedzenie krwi i gwałtowny wzrost ciśnienia. Pierwszy warunek Ichneumon spełnił, dodając mi do herbaty środek zmniejszający krzepliwość, działający po upływie około dwunastu godzin. Dla­tego następnego ranka krwawiły mi dziąsła. A zamiast witamin wstrzyknął mi adrenalinę albo inny preparat wywołujący podwyż­szenie ciśnienia.



I tyle, osiągnął swój cel. Teraz mógł przystawić mi do głowy lufę pistoletu i pociągnąć za spust.

Rachuby Ichneumona całkowicie się potwierdziły: sam się mną zajmował i nikomu nie przyszło do głowy podważyć kompeten­cji mojego drogiego pomocnika, nawet uczestnikom konsylium. Nie wiem, co im podsunął zamiast encefalogramu, ale ani Lagnon, ani Pasquier nie zakwestionowali jego diagnozy. Bo niby na jakiej podstawie?

Łajdak popełnił tylko jeden błąd. Wylew nie był śmiertelny – mój nietypowo silny organizm nie pozwolił mi umrzeć. Co jednak dobrze się złożyło, jak powiedział mi w czasie pierwszej rozmowy – jeśli tak można nazwać nasz jednostronny kontakt.

 

W tamtym okresie Ichneumon przychodził codziennie. Próby odtworzenia stworzonej przeze mnie metodyki zawodziły, ale nie mogło być inaczej – mojemu oprawcy brakowało ku temu wiedzy i horyzontów. Po pewnym czasie porzucił pracę badawczą i skupił się wyłącznie na mnie. Ludzie wzruszali się, patrząc, ile czasu wier­ny uczeń spędza przy łożu byłej szefowej.

Próbował wszystkiego. Przeżyłam na świecie dziewięćdziesiąt lat, ale nie miałam pojęcia, jakie pokłady głupoty mogą kryć się w duszy przeciętnego przedstawiciela klasy średniej.

To namawiał mnie i kusił wybawieniem od cierpień, to gro­ził. W końcu posunął się do tortur. Kto jak kto, ale lekarz wiedział, które części mojego ciała zachowały czucie. Wtykał we mnie igły, wypalał kwasem, zatykał nos. Jednak już dawno nauczyłam się blokować doznanie bólu, tak że ukłucia i oparzenia nie przynosiły pożądanego skutku, a umiejętne oddychanie pozwalało mi obywać się bez tlenu trzy, a nawet cztery minuty – kat nie miał odwagi po­zostawiać mnie dłużej bez powietrza. Nie chciał, żebym umarła.

Myślę, że skutkiem tych wydarzeń Ichneumon na pewien czas doznał pomieszania zmysłów. Wspaniała nagroda była tak blisko, a jednak poza zasięgiem – od tego tracił rozum. Jego skurczone źre­nice i twarz rozedrgana tikami nerwowymi wyglądały chorobliwie.

Ale moja twarz przedstawiała potworniejszy widok. Przekona­łam się o tym, kiedy Ichneumon postanowił zastąpić męki fizyczne psychicznymi. Ponieważ mięśnie odpowiedzialne za ruch gałek ocznych przestały funkcjonować, mogłam patrzeć tylko przed sie­bie, w jeden punkt.

– Dość gapienia się w sufit, za dobrze ci się powodzi – wycedził pewnego razu Ichneumon, krzywiąc blade usta. – Odtąd będziesz podziwiać tylko swoją parszywą gębę. Zobacz, czym się stałaś.

Tuż przed moimi oczami pojawiło się lustro, które umocował na statywie.

Boże, w co się zmieniłam... Z przerażenia zacisnęłam powieki, a Ichneumon radośnie zachichotał.

– Pomóż mi, a ja pomogę tobie uwolnić się od tego koszmaru – rzucił przed wyjściem.

Teraz, kiedy tylko otwierałam oczy, widziałam przed sobą strasz­liwą karykaturę ludzkiej twarzy: przekrzywiona na bok, z obwisłą wargą, wiecznie spływającą śliną, cieknącym nosem i sinymi ży­łami na nagim czole, jakby zeszła z obrazu Boscha. To jestem ja?

Trzeba przyznać Ichneumonowi, że nowa tortura była sku­teczniejsza od poprzednich. Najsilniejszy efekt wywierała po przebudzeniu. Oczy otwierały się mimowolnie, widziałam to i moim sparaliżowanym ciałem wstrząsał skowyt przerażenia.

Pielęgniarkom powiedział, że stosuje nową metodę w tera­pii pacjentów w śpiączce. Wymyślił teorię, w myśl której gasnąca świadomość może czasami na sekundę budzić się i gasnąć, jeśli nie napotka żadnej znajomej treści, a widok własnej twarzy wywołuje w mózgu pozytywną reakcję. Nie mogłam liczyć na żadną pomoc.

Złapałam się na dawno zapomnianym uczuciu strachu. Przez cały czas leżałam z zamkniętymi oczami i bałam się, bez względu na to, o czym myślałam.

Męka ciągnęła się tydzień za tygodniem i nie zanosiło się, żeby miała się zakończyć. Widząc, że tym razem trafił w słaby punkt ofiary, Ichneumon zaczął przychodzić rzadziej. Mój słuch jeszcze nie zdążył się wyostrzyć. Nie słyszałam, kiedy się zbliżał. Dopiero przy samym uchu rozlegał się triumfalny śmiech.

– Zamyka pani oczy, madame? Nie ma pani dość? – Palcami unosił mi powieki i zmuszał, żebym patrzyła w lustro przez minutę albo dwie. – Może się jednak dogadamy? Ach, jak słodko byłoby umrzeć. Nie chce pani? Wolna wola...

Tępy, podły gryzoń! Gdybym chciała, gdybym miała prawo umrzeć, nakazałabym sercu się zatrzymać – jak to zrobił Iwan Iwa­nowicz, nie chcąc poddać się poniżającym torturom. Ale musiałam być silna. Może wcześniej czy później ktoś rozpozna w blasku mo­ich oczu, że jestem przytomna. I wtedy przekażę wiedzę, która po­winna być przekazana. Byle nie Ichneumonowi!

Wzrok przestał mi być potrzebny. I tak już go nie używałam. Tylko mnie męczył. W końcu podjęłam decyzję. Zablokowałam dopływ krwi do nerwów ocznych.

Po półgodzinie otworzyłam powieki – i nic nie zobaczyłam. Oślepłam. Lepiej patrzeć na wieczną czerń niż karykaturę samej siebie.

Kolejna wizyta Ichneumona była ostatnią.

Najpierw mamrotał zwyczajne podłości – bez ładu i składu, z hi­sterycznym chichotem. Potem zajrzał mi w oczy i zrozumiał, że jestem niewidoma. Sztuczka przestała działać.

– To taka jesteś?! – ryknął. – Niech cię diabli wezmą, stara suko! Obejdę się bez ciebie! Zdychaj jak najdłużej!

Od tamtej pory – już czternaście lat – ani raz się u mnie nie poja­wił. Nie wiem, czym tłumaczyć tę piekielną cierpliwość. Co wymy­ślił, co robi? Wiadomo jedno: beze mnie nie dał sobie rady. Gdyby moja metoda, choćby w zniekształconej wersji, została ogłoszona publicznie, pisano by o tym w czasopismach medycznych, które czyta mi Piętaszek. A Ichneumon nie sterczałby w „Porach Roku”, nie czekał Bóg wie na co, pozostając blisko mnie. Świetnie wyczu­wam jego słabą emanację. Ichneumon żyje, nigdy się ode mnie nie oddala i nie mam pojęcia, co to oznacza.

Prawdopodobnie w pewnym stopniu nauczył się posługiwać preparatem i wzmocnił swój organizm. Wyjaśnia to jego cierpli­wość, ale nie intencje. Na co liczy? Może przez wszystkie te lata przesiaduje w laboratorium i z uporem maniaka próbuje odkryć tajemnice mojej metody?

Kiedy przy łóżku pojawia się dwóch pracowników ośrodka, wy­trwale wsłuchuję się, czy nie wspomną o dyrektorze. Jednak jego imię dotychczas nie padło w rozmowach.

Wielokrotnie pytałam Piętaszka, gdzie jest dyrektor i co robi, ale mój jedyny towarzysz podobne pytania zbywa milczeniem. Pięta­szek jest bezgranicznie cierpliwy, jak Ichneumon.

 

Dzisiaj nagle zrozumiałam: wzięli mnie opanowaniem i upo­rem. Poddaję się.

 

Zdarzyło się tak:

Weszła pielęgniarka. Powiedziała kilka słów do Piętaszka – bez celu, z nudów, nie oczekując, że odpowie. Nie odpowiedział.

Tę pielęgniarkę przydzielono mi niedawno, ale nie mam wąt­pliwości, że długo tu nie wytrzyma. Praca z leżącymi chorymi wymaga wytrwałości i, by tak rzec, refleksyjnego charakteru, a ta dziewczyna z Tallina nie może usiedzieć na miejscu. Chodzi po pokoju albo szeleści stronami czasopisma, albo gada przez telefon. Teraz też nie minęło nawet kilka minut, odkąd zaczęła wydzwaniać. Rozmawiała na cały głos – kim się miała przejmować, przecież nie Emenem, a tym bardziej nie mną.

Najwyraźniej dzwoniła do męża albo kochanka. Zresztą nie wiem, z początku jej nie słuchałam.

Nagle mówi:

– Dziś jest piąty, tak? Jeszcze tylko dwa dni do urlopu. Jak przylecę, pojedziemy do Finlandii, nad jezioro. Tam jest cudnie w styczniu.

W styczniu? Piąty? Dzisiaj jest 5 stycznia?

Nie śledzę dat. W mojej egzystencji kalendarz jest zbędny, a daty nie mają żadnego znaczenia. Tym bardziej zdumiał mnie zbieg oko­liczności: akurat myślałam o cyfrach 0501.

Trudno mi wyjaśnić, skąd wzięło się we mnie poczucie – nie, pewność, że krąg się zamknął.

Pewnie znikąd. Po prostu w moim piaskowym zegarze opadło ostatnie ziarenko.

Więcej już nie chcę. Zrobiłam dla was wszystko, co mogłam. Sami jesteście sobie winni, niech was cholera weźmie. Nie, nie tak. Bóg z wami. Żyjcie i sami rozwiązujcie swoje problemy. Beze mnie.

Na moją twarz opada zimna sucha dłoń. Piętaszek coś wyczuł. Z całą pewnością jesteśmy silnie związani.

Cóż. Przynajmniej mam się z kim pożegnać.

Mrugam: „Już nie mogę. Nie mam siły. Odchodzę. Żegnaj”.

 


Ten, kto wszystko wymyślił

 

Dzisiaj Emen wymyślił coś złego, bardzo złego.

Wymyślił, że Rzęska mówi: „odchodzę”.

– Nie możesz odejść, póki ci nie pozwolę – powiedział Emen na głos.

To on kiedyś wymyślił, że z Rzęską tak trzeba rozmawiać. Rzęska rozmawia rzęskami, a Emen – głosem. Inaczej nie wolno.

Znowu poczuł łaskotanie. Symulakr zdenerwował Emena. Wziął i się zbuntował.

Emen zawsze był, jest i będzie na wieki wieków, amen.

Na początku Emen był pośród Niczego, Emen był Bezcieles­nym Duchem i unosił się nad wodami.

Wszystko opisano w Księdze, którą Emen wymyślił dawno temu. Potem Emen wymyślił mnóstwo innych ksiąg, ale ta była najlep­sza i najważniejsza.

Pewnego razu Emen wymyślił, że stworzy Świat, i pomału za­czął go tworzyć z Niczego. Było to trudne i długotrwałe.

Co było na Początku?

Kołysanie się na niewidzialnych wodach. Mieszanie Ciemności i Światła, Głodu i Sytości. Piosenka „Dodo, 1’enfant do, 1’enfant dormirapeut-étre”. [29] A więcej nic.

I zaczął Emen od małej rzeczy, i wymyślił Pokój. Był tam Stół, były Lampa i Ściana, a na Ścianie – Obraz. I popatrzył Emen, i po­wiedział: „To jest dobre”. Dzień Pierwszy.

Potem Emen wymyślił Dom i było tam wiele Pokoi, a każdy inny. I popatrzył Emen, i powiedział: „To jest dobre”. Dzień Drugi.

Trzeciego Dnia Emen wymyślił Ogród wokół Domu i to było najlepsze, bo na Czwarty Dzień znacznie gorzej wymyślił Ulicę, a Miasto wyszło złe i straszne. Ale Emen i tak powiedział: „To jest dobre”, bo na Świecie muszą być straszne rzeczy, żeby było się czego bać i przed czym chować. Im więcej jest wszystkiego na Świecie, tym lepiej.

Emen powymyślał dużo rzeczy, nawet więcej niż trzeba, więc pew­nego razu wszystko co zbędne zlikwidował i zamknął się w Zamku. Dlatego że Emenowi spodobał się zwrot „zamknąć się w Zamku”.

Inaczej Emen nazywał się Pan Bóg. Pan Bóg to Ten, Kto wszystko wymyśla, różne majaki i stworzenia, a potem musi żyć pośród tego wymyślonego przez Siebie bałaganu, dlatego że rze­czy łatwo wymyślić, ale odmyślić je z powrotem udaje się rzadko.

Emen zaludnił swój świat symulakrami. Wcześniej nazywał ich „fantomami”, jeszcze wcześniej „ludzikami”, ale potem, niedawno, Emen przeczytał w książce, którą wymyślił, piękne słowo „symulakr” i zrozumiał, że jest lepsze.

Nawymyślał mnóstwo symulakrów. To łatwe – rzuca jedno spoj­rzenie i symulakr ożywa, można się nim więcej nie zajmować. Nie­stety potem nie można ich wytrzebić, jest ich wiele, gramolą się ze wszystkich stron. Niektóre są natrętne i dokuczliwe.

Kiedyś Emen wymyślił skrzynkę z ruchomymi obrazkami o na­zwie telewizor i w niej symulakry roiły się jak mrówki w mrowisku, które Emen wymyślił w Ogrodzie. Dlatego Emen potem odmyślił telewizor i więcej go nie wspominał, a sam zamknął się w Zamku, gdzie wszystkie symulakry są policzone, a nowe wymyśla się nie­często. Niektóre udaje się nawet odmyśleć i te nigdy już nie wra­cają. Emen wymyślił dla tych przypadków piękne słowo „umrzeć”.

A plama Światła, która dawno, dawno temu śpiewała „baju, baj”, też była symulakrem, który został odmyślony i zapomniany. Właś­nie wtedy Emen wymyślił, że zamknie się w Zamku.

W ogóle z symulakrami wyszło ciekawie.

Kiedyś, dawno, kiedy Emenowi jeszcze nie znudziło się wymy­ślanie Świata i poszerzanie go, symulakry wymyślały mu się bardzo duże i silne, niewyraźnie buczały niskimi głosami i nie rozumiały, czego Emen od nich chce. Ale stopniowo Emen zmusił je, żeby rozumiały słowa i same nauczyły się mówić mniej więcej zrozu­miale. Od tego symulakry słabły, zaczęły się kurczyć i po pewnym czasie były już wzrostu Emena, a niektóre i niższe. Teraz nie ma z nimi tylu problemów.

Ale jednak są. Emen wymyślił, że ma Chorobę Mózgu, i nie może tego odmyśleć. O Chorobie Mózgu Emen przeczytał w jed­nym z czasopism medycznych, które wymyślił, żeby bawić Rzęskę. Choroba nazywa się „halucynacje”. Piękne słowo, dobrze się wy­myśliło, ale oznacza niedobrą rzecz – natrętne majaki. Symulakry pojawiają się jako majaki i większość z nich jest strasznie natrętna. Dlatego są natrętnymi majakami.

Było jeszcze jedno piękne słowo. Tylko jakie... Sam wymyślił, a zapomniał.

Dawno, dawno temu, kiedy symulakry nadal były trochę większe od Emena, jeden z nich, w białym fartuchu, długo się go czepiał, męczył, zadawał różne pytania. I wtedy Emen, zamiast nie zwracać uwagi na dokuczliwego „ludzika” (była to epoka „ludzików”), posta­nowił wymyślić, że rozmawiają. Emen zaczął rozmawiać z halucy­nacją jak z samym sobą. Wszystko jej opowiedział: o wymyślonym Świecie, o tamtym i siamtym, i że ludzik w białym fartuchu też jest wymyślony. „Ach, tak – roześmiał się ludzik. – To ty jesteś solipsystą. Wiesz, kto to jest? Wyznawca teorii filozoficznej, która za jedyną rzeczywistość uznaje świadomość, a cała reszta stanowi wy­twór fantazji”. O to słowo chodziło! Solipsysta. Oczywiście Emen znał je i bez ludzika. Piękne słowo. I teorię filozoficzną do niego też pięknie wymyślił.

Fantazja Emena jest niewyczerpana, tak jak niewyczerpany i nie­skończony jest wymyślony przez niego Wszechświat. Wiele w nim rzeczy brzydkich i strasznych, ale i przyjemnych.

Symulakry na przykład najczęściej są denerwujące, ale bywa, że się przydają. Kiedy Emen wymyśla, że chce jeść, symulakry mu go­tują, a Emen fantazjuje, że je i się najada. Kiedy Emen wyobraża sobie, że boli go ząb albo brzuch, symulakry w białych fartuchach uwalniają go od chorobliwej halucynacji.

Po prostu z symułakrami trzeba umieć sobie radzić. Jeśli ma­jaki pojawiają się same z siebie, trzeba je ignorować i wtedy po pewnym czasie się odczepią. Nie rozpłyną się ani nie znikną, ale przynajmniej zostawią Emena w spokoju. W ostateczności można zamknąć oczy i zatkać uszy – symulakry tego nie wytrzymują i po krótkim czasie odchodzą.

Ale mial Emen jednego symulakra, który był niepodobny do in­nych. Najlepszy ze wszystkich, jakich Emen wymyślił.

Leży nieruchomy pośród bieli, jakby był nikim, milczy i nigdy, ale to nigdy nie zaczepia Emena. Rozmawia dopiero wtedy, kiedy Emen tego chce. A najpiękniejsze jest to, że rozmawia rzęsami. Dla­tego ma na imię Rzęska. Dobra halucynacja, bardzo dobra. Emen był z niej dumny.

Jeszcze coś. Wszystkie inne symulakry, jak tylko powstają, od razu zaczynają się zadawać ze sobą nawzajem. Czasami to było ciekawe, ale na ogół denerwowało Emena, bo symulakry zachowywały się głupio i nie dało się zrozumieć, czego od siebie chcą. Głupie halu­cynacje. A Rzęska nikogo nie znała oprócz Emena. Na tym pole­gało piękno tego pomysłu. Ze Rzęska jest najbardziej posłuszna ze wszystkich fantomów-ludzików-symulakrów.

A tu naraz takie naruszenie reguł! Oczywiście Emen jest temu winien, przecież on wszystko wymyśla. Ale jak mogła przyjść mu do głowy fantazja, że Rzęska chce odejść, zniknąć, odmyślić się?

Zła fantazja!

Emen zaczął się kłócić ze złą fantazją, żeby ją przegnać. Powie­dział Rzęsce: „Nie wolno ci umrzeć. Emen nie chce. To jest niedo­bre!”. Ale Rzęska odmówiła bycia posłusznym symulakrem, ciągle trzepotała o tym samym. Chciała, żeby Emen zrobił coś, czego ni­gdy jeszcze nie robił.

Najpierw się złościł, a potem pomyślał, że to nawet ciekawe. Może nie tak źle wszystko wymyślił. Zobaczymy, co z tego wyjdzie.

– To jest dobre – powiedział Emen, wstał i wyszedł na korytarz, i doszedł do zakrętu, i ujrzał tam bałagan.

Symulakry się rozdokazywały i zaczęły naruszać raz na zawsze ustalone reguły.

Naprzeciw Emena szedł symulakr, którego Emen mianował Najważniejszym Fartuchem w całym Zamku. Najważniejszy Far­tuch musiał chodzić dumnie, przeganiać inne fartuchy, a do symulakrów niefartuchów uśmiechać się i brać je pod rękę.

Ale Najważniejszy Fartuch zbuntował się przeciwko regułom. Był zaniedbany i rozczochrany, z zaczerwienionymi oczami, a co gorsza nie wolno mu było tu przychodzić! Nigdy tego nie robił!

– Co ty? – groźnie odezwał się do rozzuchwalonego majaka Emen. – Emen wymyślił, że nigdy się nie zbliżasz do Rzęski, a ty złamałeś regułę. Popatrzył Emen i powiedział: „To jest niedobre”.

 


Zajrzeć w otchłań

 

– Co jest niedobre? – spytał Luc, zaskoczony, że autystyk się do niego odezwał, a w dodatku zrozumiale.

Jednak człowiek z twarzą starego chłopca minął go krokiem robota, kręcąc głową z niezadowoleniem i burcząc coś pod nosem.

Luc krzyknął za nim:

– Co jest niedobre, Emen?

Nie doczekał się odpowiedzi.

Autyzm jest zagadkowym zjawiskiem, nie do końca zbadanym przez medycynę. Przejawia się na nieskończoną ilość sposobów, nie istnieją dwie osoby z identycznymi objawami. W większości przypadków diagnozę stawia się ze znakiem zapytania, w oparciu o zestaw cech charakterystycznych, takich jak skłonność do za­chowań rytualnych, słabe więzi emocjonalne, zaburzenia abstrakcyjnego myślenia, problemy z samoidentyfikacją (wielu pacjentów przez całe życie mówi o sobie w trzeciej osobie). Niektórzy badacze twierdzą nawet, że autyzm w ogóle nie jest chorobą, tylko określe­niem szczególnego podgatunku homo sapiens.

Jednak tego dnia nie dało się myśleć o nietypowym zachowaniu Emena, głowa Luca i tak była w nie najlepszym stanie. Dlatego zamiast zatrzymać autystyka i próbować go otworzyć, otarł z czoła nieprzyjemnie zimny pot.

Sam zachowywał się dziwnie, wbrew swoim zwyczajom. Weźmy choćby patologiczny pomysł odwiedzenia Madame! Przede wszyst­kim po co? Co chce sobie udowodnić? Cholera wie. Po prostu nagle ogarnęło go niepohamowane pragnienie, żeby wejść na drugie pię­tro do pokoju, który przez tyle lat obchodził szerokim łukiem.

Impuls ten był związany z dwoma ciosami, które spadły na jego psychikę jeden po drugim.

Zawodowy nawyk analizowania motywów podświadomości kazał mu przemyśleć to do końca, mimo że głowa pękająca z wczorajszego przepicia próbowała zastrajkować.

 

Dwa bolesne ciosy przy całej dzielącej je różnicy trafiły w ten sam wrażliwy punkt, dlatego że oba symbolizowały zwycięstwo Śmierci i hańbiące fiasko Życia. Były to dwa popchnięcia ku skrajowi przepaści, przed którą nie da się uciec. Prawdopodobnie stąd wyniknęła sponta­niczna potrzeba przechylenia się przez krawędź i zajrzenia w otchłań.

Pozostawało znaleźć wyjaśnienie dla wewnętrznego bodźca. Chodziło albo o masochistyczne pragnienie upojenia strachem, albo o próbę jego pokonania. Tak czy inaczej nie należy sprzeciwiać się wewnętrznemu impulsowi, bo tylko zwiększy się stres wywołany podwójnym szokiem.

Drugi z nich, późniejszy, zdarzył się przed kilkoma minutami i jego efekt został nasilony przez to, że psychika była nadwątlona po wczorajszym incydencie.

Plus syndrom dnia następnego.

Śmierć gościa, a tym bardziej pacjenta, w ośrodku nie jest czymś wyjątkowym. Raczej zwyczajnym wydarzeniem. Takie miejsce. Na nikim nie robi specjalnego wrażenia: dla personelu stanowi część pracy, a rezydenci, jako ludzie starzy, na ogół traktują śmierć ze spokojem. Ciało i dusza przygotowują się u nich do nieuchron­nego końca i kiedy ktoś z otoczenia wyprawia się na tamten świat, staruszkowie odprowadzają zmarłego ciekawskimi, ale łagodnymi spojrzeniami. Niektórzy doznają nawet swoistej dumy: no proszę, jeszcze jednego przeżyłem, a przecież był młodszy ode mnie.

Ten zgon wstrząsnął tylko dyrektorem, reszta pozostała obojętna.


Date: 2015-12-18; view: 872


<== previous page | next page ==>
Super do trzeciej potęgi 2 page | Super do trzeciej potęgi 4 page
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.014 sec.)