Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






Super do trzeciej potęgi 1 page

 

Za oknem był byczy zimowy pejzaż. Śnieg pokrywał liście: niby wszystko białe, ale i trochę zielone. Dlatego że tu Europa, panuje morski klimat. Republiki bałtyckie, faking szit, to nie jakaś Sybe­ria. Cudnie jest! Ciekawe, w którą stronę nad morze. Pewnie przez tereny zielone.

Po przebudzeniu Edik nie bardzo kumał, co się dzieje. W do­datku chyba poprzedniego dnia mu się mechanizm przegrzał. Szu­fladki wypadają z szyn. Nijak nie mógł skojarzyć, po co zimą ściąg­nął nad Bałtyk.

Trzepnął się w czoło. Ty pustaku, przecież są ferie! Nawet klawo. Inni jadą na narty pod Moskwę, a my na brzeg europejskiego mo­rza. Pełny Zachód. Puste plaże, gotyckie dachy w zimowej mżawce. Ile te wczasy kosztowały?

Podrapał się w głowę – nie mógł sobie przypomnieć. Nieważne, let it bi.

Dostał pokój luks. Meble importowane, nawet stereo jest. Bę­dzie dokąd gerle zapraszać. Ciekawe, jak tu u nich z godzinami odwiedzin. Dobra, nie ma takiej twierdzy, której by bolszewicy nie zdobyli. Dla nastroju puścił muzykę: wyjął płytę Shocking Blue, deli­katnie przetarł ją szmatką. Czterdzieści wróbli, ultra cenna rzecz.

Szczotkował zęby, mył się i podśpiewywał.

„Do spożywczego idę ja! Ferrari białe podjeżdża! A w nim dziewczyna z moich snów! Tak bardzo chcę ją ujrzeć znów! Sziz gat it! O, bejbi sziz gat it! Jest czadowo w tej łazience, ja cię kręcę!”

Na pierwsze śniadanie wypadało iść na wyjściowo, żeby od razu zrobić wrażenie.

Edik wyciągnął spod materaca dzwony rajfle. Trauzery trzeba rozłożyć tak, żeby były gładkie i bez kantów. Tylko frajer prasuje firmowe dżiny w kancik.

Położył się, z trudem wcisnął w wąskie spodnie. Za to kiedy wstał i pokręcił beksajdem przed lustrem, leżały jak ulał. Oświetle­nie w pokoju było słabe, chociaż paliły się wszystkie żarówki. Edik mrużył oczy z wysiłkiem, wszystko pływało. Łotewscy towarzysze oszczędzają energię elektryczną. Partia powiedziała: „Ekonomika powinna być ekonomiczna”.

Koszula Muchy była mejd in poland, ale to nie kłuło w oczy, bra­cia Polacy jednak potrafią. Zegarek niefirmowy, poliot, można za­słonić mankietem. Za to ciemne okulary – super-duper. Pół stówki za nie odpalił jednemu waluciarzowi i warto było. Tylko niefartownie naklejka odpadła – trzeba będzie potem poszukać, może wala się gdzieś na podłodze.



No, pora iść, pokażemy wczasowiczom stołeczny szyk i roze­znamy się w kolektywie.

W stołówce Edik z początku spanikował. Wkoło sama eme­rytowana publiczność. A gdzie, mazerfaker, młodzież? Przecież wychowaliśmy wspaniałe młode pokolenie. A może radzieccy stu­denci i doktoranci mają sesję? Co to za bar mleczny, motyla noga?

Jednak kiedy Mucha zobaczył, jaką dają szamkę, tajemnica się wyjaśniła. I pamięć, ciężkawa po wczorajszym, wróciła po tro­chu. Trzy rodzaje sera, kiełbaska myśliwska, szynkowa, serwolatka.

Zaopatrzenie partyjne na poziomie KC. A co najmniej ministe­rialne. Nie dla studentów takie sanatorium, normalka. Ach tak, wu­jek Witia mu swój talon na wczasy odpalił.

Weterani partii i służb państwowych byli bardzo uprzejmi, pierwsi mówili dzień dobry. Jakiś dziad, pewnie stary bolszewik, na­zwał go Eduardem Iwanowiczem, ale Mucha nie pamiętał, żeby się znali. Wczoraj zapił z okazji przyjazdu i bańka mu nawalała. Trzeba się piwkiem otrzeźwić, najlepiej rygą. Na pewno mają w bufecie.

Przez ciemne okulary landszaft wyglądał trochę niewyraźnie, ale i tak było widać, że wśród wczasowiczek odpowiednich kandydatek brak. Mógłby sobie czekać jak na szprotę.

Tak jest, standartenführer, zrozumiano, przekierowujemy ce­lownik na kelnerki i resztę personelu. Trzeba się zbliżyć do ludu pracującego.

Pracownice sanatorium „Dzintars” nosiły błękitne kapotki ze stójką. Klasa! Jednak zuchy z tych Łotyszy.

Dość szybko Mucha przyuważył jedną foczkę jak klepsydra. Podszedł – fejs też ultra ponętny. Blondynka, seksualnie przeko­nująca, podobna do Marilyn Monroe: „/ wanna be loved by you .

Wybiła godzina męstwa – powiedział sobie Edik. Do boju, dra­goni. Przecież mu nie nawymyśla, klient ma zawsze rację. Co naj­wyżej uprzejmie każe się zmywać.

Szurnął do klawej gerli i zaczął naiwnie jak Kiwaczek:

– Dzień dobry, jestem tu pierwszy dzień, wczoraj wieczorem przyjechałem. Jak tu wygląda program kulturalno-oświatowy? A tak w ogóle to Eduard jestem. Z Moskwy, doktorant.

– A ja mam na imię Valda, studiuję na ryskiej politechnice – odparła piękna Łotyszka. – W czasie ferii dorabiam w sanatorium.

Uśmiechnęła się, sympatycznie, ufnie. Od razu widać, że nie żadna lafirynda. Okropnie się Edikowi spodobała i powiedział so­bie: „Mucha, spokucha! Nie bądź taki kozak. Tego płotka łatwo nie przeskoczysz”.

– Morowo! Ja też mam wakacje. Przyjechałem sobie odpocząć, ale z taką publiką będą nudy. A dla doktorantów studenci to mniejsi bracia. I siostry.

Żart wyszedł taki sobie, ale Valda się roześmiała i Edik poczuł przypływ odwagi. Królowa piękności chyba nie pozostała obojętna na jego urok osobisty i markowe ciuchy.

– Wyskoczymy gdzieś? – zaproponował. – Znam jeden super lokal w Majori.

– Ja też, na ulicy Lenina – przytaknęła. – Tylko teraz nie mogę, jestem w pracy.

Mówiła z lekkim akcentem, prawie niemieckim. Edik wyobraził sobie, jak im pójdzie po całości, ona przyjedzie do Moskwy i frendy będą piać z zachwytu nad Valdą i jej akcentem.

– To po pracy. Tu też jest bar. A wieczorem puszczają muzykę. Potańczymy.

Uśmiechnęła się – naprawdę na niego leciała!

– Nam nie wolno z wczasowiczami. Zresztą co tu za tańce? Walc, fokstrot. To moi rodzice umieją, a ja nie.

Edik zamarł, ale po chwili zaproponował tonem niewiniątka:

– To może u mnie w pokoju? Mam adapter z kolumnami stereo. Przywiozłem angielskie płyty. Najnowsze.

Powiedział i stchórzył. Teraz to już mu się każe zabierać!

Ze strachu dodał żałośnie:

– Nie myśl sobie, ja nic takiego. Tylko żeby muzyki posłuchać. No, może jakiś koktajlik wypijemy.

Valda miło i bezproblemowo się zgodziła:

– Dobrze, przyjdę. Kończę zmianę o szóstej. Wezmę prysznic, przebiorę się i przyjdę.

„U mnie w pokoju też jest prysznic, cała instalacja zachodnioniemiecka” – chciał powiedzieć Edik, ale dał spokój. Trzeba dyploma­tycznie. Najważniejsze, że przyjdzie, to już super do trzeciej po­tęgi. Za pierwszym razem nawet nie będzie się do niej kleić. Taka dziewczyna zasługuje na dżentelmeńskie traktowanie. Od razu wi­dać, że nie cichodajka, ale i nie cnotka, co to da dopiero po ślubie. Równa babka, naprawdę równa. Z taką jak z miną: człowiek myli się tylko raz. Drugiej szansy nie będzie.

 

Cały dzień fruwał jak na skrzydłach. W sanatorium było wiele dziwnych rzeczy, ale Mucha na niczym się nie mógł skupić. My­ślał tylko o randce i szykował rynsztunek.

W barze walutowym szarpnął się na flaszkę campari i puszkę soku ananasowego – francuskiego. Jeden wafel dał mu taki prze­pis: miarka wermutu, miarka soku, a jak się lodu dorzuci, to będzie wielkie osiągnięcie pracy socjalistycznej. Co prawda lodu Mucha się jeszcze nie dorobił, ale za to zwinął z bufetu dwie wdechowe rurki w paseczki. Potem można je umyć i schować do walizki, jesz­cze w Moskwie posłużą.

Szkoda, że do baru nie dowieźli papierosów. Ale miał jeszcze pół wagonu goluazów z moskiewskich zapasów. Skąd je wytrzas­nął? Cholera wie. Aaa, przypomniał sobie: Bob z Intouristu za dwadzieścia pięć wróbli mu odpalił. Nie marlboro, ale i tak firma.

Na stole postawił świecznik zachachmęcony z sanatoryjnej świetlicy. Płyty w błyszczących okładkach rozłożył na łóżku. Z jed­nej strony ładnie, z drugiej komunikat: widzisz, ja tu żadnych za­miarów nie mam, kojki używam tylko w celach kulturalnych.

Po obiedzie (z przejęcia nawet nie zauważył, co dali) Mucha zajął się ważną sprawą. Każdy frajer wie, że dziewczyny kochają uszami. Dlatego tło muzyczne trzeba przygotować z głową.

Z płyt na taśmę Edik przegrał piosenki i melodie w dokładnie przemyślanej kolejności. Najpierw liryczne – żeby zrobić nastrój: coś z The Beatles, Angie, orkiestra Paula Mauriata. Tak na czter­dzieści minut. Akurat posiedzą, pogadają i trochę wypiją. Potem program taneczny: szybki rock (Stonesi, Elvis, Slade) na podwyż­szenie ciśnienia. A dalej wolne, żeby dziewczyna zmiękła, główkę złożyła na ramieniu. Na wypadek, gdyby wszystko poszło jak trzeba, Edik zamknął zestaw piosenką Je t’aime... moi non-plus, przy której dobrze się przechodzi do całowania.

Zajęcie było wciągające i długie. Zbiorek wyszedł taki, że palce lizać. Jeszcze nie raz się przyda, na seszn albo na wieczorek we dwoje.

 

Od szóstej, kiedy wszystko było gotowe, Mucha już tylko sie­dział na krześle jak pryszczaty młodzik. A jak go puści w trąbę? Weźmie i nie przyjdzie? Takiej księżniczki przez całe dwadzieścia dziewięć lat życia jeszcze nie miał.

Ale przyszła. Równo o wpół do siódmej, tak jak obiecała – bał­tycka punktualność. Zdjęła swój błękitny kostiumik, przebrała się w zamszową mini, szyfonową bluzeczkę, spod której przeświecał czarny stanik, na sto procent z Zachodu, takiego w Bieriozce się nie kupi. Miała też siatkowe nylony, lakierowane szuzy na słoninie i rozpuszczone włosy. Krótko mówiąc, ma dziewczyna pojęcie i tak się ubiera, że cokolwiek zdejmie, nie musi się wstydzić. Za to Mu­cha jeszcze bardziej ją szanował. W wakacje nie odpoczywa, tylko arbajtuje i na porządne ciuchy zarabia, nie to, co moskiewskie peje.

Edik włączył magneta. W tle zaszemrało Something in the Way She Moves. Rozlał do szklanek campari, chciał rozcieńczyć so­kiem i zaczął otwierać puszkę nożem do konserw, a ona ani drgnie. Wtedy Valda mówi:

– Daj, ja już takie widziałam.

Nie zauważył małego kółeczka na wieczku. Pociąga się – i go­towe. Europa!

Pogadali o tym i owym. Rozmowa szła lekko, bez napięcia. Dla­tego że mieli podobne upodobania. Mucha spytał, jaki jest jej ulu­biony film, a ona na to, że Szkoła kowbojów. Aż krzyknął z radości! Jego też! A przede wszystkim, to pierwsza lepsza dzidzia nic z ta­kiego filmu nie zrozumie.

Potem Valda pyta:

– A jakiego pisarza lubisz najbardziej? Ja – Kurta Vonneguta. Rzeźnia numer pięć. Czytałeś?

Edik przełknął ślinę. Jak mógłby nie czytać! To jego ulubiona książka.

Zdawało się, że miał randkę nie z gerlą, tylko z własnym losem. Tak sobie powiedział w myślach i nie zawstydził się patosu.

Serce doktoranta Muchina podskakiwało i zamierało na zmianę. Bo jeśli teraz wszystko zepsuje, to nigdy sobie nie wybaczy.

Przegapili szybką muzykę i tańce – rozmawiali o życiu, a cokol­wiek Valda mówiła, wszystko trafiało w sedno. Ale kiedy zamru­czała Jane Birkin z Serge’em Gainsbourgiem, dziewczyna sama zaproponowała taniec.

Objął ją w talii, bardzo ostrożnie. Wciągnął zapach perfum – prawdziwych francuskich, a nie z ryskiej fabryki wyrobów per­fumeryjnych. Valda była niższa od niego o pół głowy. Uniosła twarz, popatrzyła na niego tak czule i pytająco, że ostatni luzer by zrozumiał. Edik pochylił się, zaczął ją całować: w czoło i policzki, a w oczy nie, bo dziewczyny tego nie lubią, psuje się im makijaż. Dotarł do warg, które same otworzyły się na spotkanie, gorące, jędrne.

Obudziła się w nim nadzieja, że na pocałunkach się nie skończy. Dziewczyna jest śmiała, bez uprzedzeń. Zaczął ją pomału, jakby w tańcu, kierować w stronę leżanki. Na tym kluczowym etapie nie wolno przerywać, żeby się nie opamiętała.

Miękko pociągnął ją za sobą, rzucili się na łóżko. Coś zachrzęściło.

Płyty! O rany, zupełnie o nich zapomniał! Przygnietli całą ko­lekcję, strat będzie na dwie setki!

– To nic – powiedział Mucha i sam zachwycił się łaskawością swojej natury. – Gdzie drwa rąbią, tam wióry lecą.

Wodził ręką po szyfonie, próbował wymacać haftki stanika, ale ich nie było.

Wtedy zaczął rozpinać bluzkę z przodu, pochylił się, zobaczył dwie dynie, ściśnięte stanikiem, poczuł zapach z dolinki pomię­dzy nimi i zaszumiało mu w głowie, jakby duszkiem wypił butelkę campari.

– Nie, no co ty... – słabo zaprotestowała Valda, ale jednocześnie gładziła go po włosach, co znaczyło, że można jechać dalej.

Dopiero teraz Mucha zrozumiał, że dostanie wszystko. Na­prawdę stanie się to, co zdarza się tylko w snach onanisty albo w przechwałkach facetów. Veni, vidi, vici. Ledwie doktorant Mu­chin przyjechał na wczasy, jak wyhaczył i dmuchnął najlepszą dziewczynę w Łotewskiej Socjalistycznej Republice Radzieckiej, a może i w całym Związku Radzieckim! Kto by w to uwierzył!

Przyjrzał się Valdzie przenikliwie. Oczy miała zamknięte, ale usta – otwarte, i Edikowi serce ścisnęło się z niewypowiedzianego szczęścia. Powiedział sobie: „Taboret z ciebie, Mucha. O czym ty myślisz? Przecież, faking szit, to jest miłość...”.

 


Odchodzę

 

Moje prawdziwe, to jest świadome życie rozpoczęło się zimą, w styczniowym mieście, z którego niewiele zostało, pośród tysięcy ludzi, których tym bardziej nie ma. I zimą dobiega końca.

Nie wiem, skąd to postanowienie. Trzymałam się tyle lat i nagle zrozumiałam, że już dość.

Nieprawda, wiem.

Nawet w największej klepsydrze z najwęższym otworem, przez który przechodzi tylko jedno ziarenko, wcześniej czy później piasek się wyczerpie. Sypie się długo i powoli, strumyczek złocistych kulek wydaje się bezmierny, ale pewnego dnia spadnie ostatnia drobinka i szklana kolba opustoszeje.

Jeszcze rano nie domyślałam się, że piasek się kończy. Planowa­łam zająć się myśleniem o miłości. Od dawna mam zasadę – jeden dzień poświęcam rozważaniom, kolejny – wspomnieniom. Oczy­wiście jedno łatwo przechodzi w drugie, ale ważne są nastawienie i organizacja. Zwyczaj rozróżniania porządku dnia wprowadziłam kiedyś, żeby wczoraj i dziś nie zlewały się w jedno. Monotonia uniemożliwia doskonalenie życia.

Połowę całego czasu przeznaczać na pracę myśli – to bardzo wiele. W ciągu ostatnich piętnastu lat przemyślałam i wymyśli­łam mnóstwo rzeczy. Więcej niż przez pierwsze dziewięćdziesiąt.

Zwykle kobieta, której udało się dożyć starości, ma cztery okresy w życiu i cztery role: córki, żony, matki i babci. Mnie się to nie udało. Za to miałam cztery życia.

Pierwsze, dziecinne, było mało interesujące. Okres pierwszej na­uki jest u wszystkich mniej więcej podobny, bez względu na różnice społeczne, narodowe i inne. Człowiek uczy się czuć, panować nad swoimi myślami i ciałem, nawiązywać więzi z otaczającym światem. Właściwie jeszcze nie człowiek, tylko zadatek na człowieka. Nigdy nie rozumiałam tych, którzy lubią wspominać dzieciństwo i wzru­szają się nim. Zwykle tacy, z których nic sensownego nie wyrosło, wymyślają sobie raj utracony.

Drugie przeżyłam w wieku od trzydziestu do czterdziestu lat. Cały ten okres poświęciłam miłości.

Trzecie życie, najdłuższe, trwało pół wieku. Ofiarowałam je nauce.

Teraz przeżywam czwarte, bezsilna i przykuta do łóżka. Jednak czasami, o dziwo, wydaje mi się, że właśnie teraz istnieję najpełniej i najbardziej intensywnie.

Chociaż co w tym dziwnego? Moje życie to minimum fizjologii, zero ruchu. Nikt i nic nie odwraca uwagi mojego mózgu od pracy. Od piętnastu lat jestem prawie bezcielesna, pozostały ze mnie nagi umysł i odczucia.

Kiedyś, jeszcze w Harbinie, w radzieckim czasopiśmie „Tropi­ciel” przeczytałam głupawą powieść o amputowanej głowie profe­sora Dowella. Jak mogłabym przypuszczać, że kiedyś sama stanę się główną postacią takiej komiksowej opowiastki? Ale mnie jest gorzej niż Dowellowi. Głowa profesora mogła się porozumiewać z roztropnym asystentem za pomocą mimiki. Mojego asystenta niestety nie da się nazwać roztropnym. Mimo wszystko powin­nam się z nim pożegnać, w końcu jako jedyny dzielił ze mną nie­opisaną samotność. A że nie spełnił pokładanych w nim nadziei, to już nie jego wina.

Jednak zanim usłyszałam rozmowę telefoniczną i zrozumiałam, że klepsydra jest pusta, zanim się pożegnałam z Piętaszkiem, leża­łam i myślałam o miłości – zgodnie z planem.

 

Być może sto pięć lat, które minęły od dnia mojego urodzenia, da się podzielić nie na cztery części, a na dwie. Pierwsza połowa była podporządkowana uczuciom, druga – rozumowi.

 

Sasza, Sandra, Aleksandryna zmarła jesienią czterdziestego pią­tego, jak to się mówi, po długiej i ciężkiej chorobie, ciągnącej się od 19 października 1942 roku. Na jej miejsce na świat przyszła inna kobieta, z czasem całkowicie zastępując poprzednią.

Różniły się wyglądem, zachowaniem, sposobem myślenia, za­interesowaniami i uczuciami – praktycznie wszystkim. Ale przede wszystkim pierwsza żyła Miłością, a druga – Pracą.

Męski szowinista uznałby pewnie, że doktor Kannegiser nie była w pełni kobietą. Przecież istnieje utrwalony, zawsze irytujący mnie pogląd, że przeznaczeniem prawdziwej kobiety jest Miłość, a Praca – przeznaczeniem mężczyzny. Wiąże się to ze sprowa­dzaniem osoby ludzkiej do funkcji płciowych. Jakby kochający mąż i ojciec częściowo tracił swoją męskość, a kobieta mająca wybitne osiągnięcia w nauce, sztuce albo polityce z istoty rzeczy sublimowała swoją niespełnioną seksualność na inne sfery działal­ności.

Każdy model życia i każdy czyn można sprowadzić do fizjolo­gii, do nadmiernego albo osłabionego wydzielania tego czy innego hormonu. Można wyjaśniać zapach róży właściwościami określo­nej substancji chemicznej. I słusznie, ale to niecała prawda, a pew­nie i nie najważniejsza.

Moich myśli nikt nie podsłucha, nie mam się czego wstydzić. Życie, które rozegrało się po tej stronie miłości, oceniam lepiej niż poprzednie. Wzniosłam się na wyższy, ponadpłciowy poziom, do­stępny zarówno mężczyznom, jak i kobietom: stałam się po prostu człowiekiem. To stadium rozwoju osobowości osiągali mnisi, taoiści, sufici czy jogini, a we współczesnym społeczeństwie dochodzą do niego ludzie starzy, którzy z racji wieku wyzwolili się od hor­monalnego zniewolenia, a okoliczności uwolniły ich od rodzinnych więzi. Takich starców przyjęło się nazywać mędrcami.

W drugiej połowie mojego życia nie było mądrości, jeśli rozu­mieć ją jako filozoficzne pogrążenie się w sobie, dominowało spo­kojne i pewne realizowanie celów. Przekonać mnie, żebym zboczyła z obranej drogi, byłoby równie trudno, co zepchnąć z torów rozpę­dzoną lokomotywę.

Jakim instrumentarium dysponowałam, wyruszając na daleką wędrówkę?

Po pierwsze, miałam dość mgliste wskazówki Iwana Iwanowi­cza. Dopiero teraz bez trudu wywołuję w pamięci każde słowo, ale wtedy musiałam grzebać w przeszłości, gubiłam się w domysłach i niedopowiedzeniach.

Po drugie – jang-szeń. Zapamiętałam nieskomplikowany spo­sób przygotowania Kryształowej Tęczy. Na szczęście nie umknęły mi również ostrzeżenia Iwana Iwanowicza dotyczące stosowania preparatu.

Po trzecie, byłam niezależna materialnie i emocjonalnie. Moja matka w ostatnich miesiącach życia powróciła do stanu niemow­laka i wystarczały jej opiekunki.

Po czwarte, mobilizował mnie strach przed rodzinną skłon­nością do wczesnej choroby Alzheimera (wtedy używano terminu „demencja starcza”).

 

* * *

 

Potrzebowałam pół wieku, żeby przekształcić nauki Iwana Iwa­nowicza w metodę naukową, i nie doprowadziłam zadania do końca.

Stosunkowo szybko przeszłam wstępne przygotowania i wy­próbowałam preparat na sobie. Zrozumiałam wtedy, że demencja mi nie grozi, a zatem wybawiłam się od strachu. Jednak kobiecie, która przestała być tylko kobietą i stała się po prostu człowiekiem, nie wystarczało uratowanie siebie. Wielu ludzi potrzebowało le­karstwa na przychodzący z wiekiem rozpad osobowości. Właści­wie cała nieuchronnie starzejąca się ludzkość. Moich rówieśników zaczynał przerażać obraz jutrzejszego świata, w którym zawodowo czynna mniejszość będzie poświęcać wszystkie siły na utrzyma­nie masy bezrozumnych staruszków. Ta perspektywa z każdym rokiem staje się bardziej realna. Planeta Ziemia prawdopodobnie przekształci się w ogromny „warzywnik” na kształt byłego Salonu Owalnego w naszym zamku.

Boże, jak długą i żmudną drogę przeszłam...

W wieku czterdziestu lat zostałam najstarszą studentką w histo­rii wydziału medycyny Sorbony, obecnego Uniwersytetu Kartezjusza. Czternaście lat uczyłam się, żeby zdobyć wykształcenie lekarza.

Przez kolejne dziesięć lat poznawałam podstawy medycyny in­dyjskiej i chińskiej, a potem pogłębiałam swoją wiedzę. Medycyna wschodnia w odróżnieniu od zachodniej nie przywiązuje wagi do dyplomów. Na zawsze pozostaje się uczniem.

Dopiero kiedy skończyłam sześćdziesiąt pięć lat, poczułam, że jestem gotowa do rozpoczęcia samodzielnych badań. W tym wieku lekarze zwykle odchodzą na emeryturę.

„Pory Roku” stworzyły mi możliwość przystąpienia do pracy, połączenia badań naukowych z praktyką. Wiele czasu straciłam na załatwianie spraw administracyjnych, prawnych, zaopatrzenio­wych i finansowych, nie mogłam tego uniknąć. We Francji pry­watne ośrodki opieki nad starszymi ludźmi są kontrolowane przez dziesiątki instancji wymagających dostosowania się do określonych standardów. Tak powinno być.

Stworzyłam małe, ale doskonale wyposażone laboratorium. Me­tody regulacji krwiobiegu z zastosowaniem esencji jang-szenia i jin-szenia testowałam tylko na sobie. W leczeniu rezydentów cier­piących na chorobę Alzheimera stosowałam wyłącznie sprawdzone i atestowane środki, osiągając rezultaty podobne do innych lekarzy, czyli niezadowalające.

Nie chciałam spieszyć się z publikacją wyników moich ba­dań. Wiedziałam, że mam dużo czasu. Przede mną długa starość – zdrowa i umożliwiająca pracę. Naturalnie nie mogłam zabezpieczyć się przed nieszczęśliwym wypadkiem albo innym zdarzeniem lo­sowym, ale mój system odpornościowy chronił mnie przed choro­bami, a zniedołężnienia nie musiałam się obawiać.

Po raz pierwszy zażyłam Kryształową Tęczę z wielką ostrożnoś­cią – wypicie mikroskopijnej dozy poprzedziłam rozbudowanym zestawem ćwiczeń oddechowych. Rezultaty przyprawiły mnie o za­wrót głowy – czułam się, jakbym nie była sobą, tylko moją duszą, lecącą w kosmosie przez miriady gwiazd bez oglądania się za sie­bie, bo to co najlepsze jest przede mną. Kiedy działanie specyfiku osłabło, natychmiast chciałam wypić więcej, ale się powstrzymałam. Po tej stronie miłości nie istnieją problemy z samokontrolą. Nie ma lęków ani żądz. Iwan Iwanowicz byłby ze mnie zadowolony.


Date: 2015-12-18; view: 653


<== previous page | next page ==>
Alexandre. Początek życia | Super do trzeciej potęgi 2 page
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.015 sec.)