Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






Alexandre. Początek życia

 

Dwa głosy, męski i kobiecy, przerywają mój sen.

Śnił mi się kopczyk szarej suchej ziemi, w który wtykałam gałąź. Ten sen często się powtarza. Pewnie dlatego, że to bardzo ważny moment mojego życia, którego nie lubię wspominać, a on prześliz­guje się jak złodziej, kiedy kontrola nad świadomością zostaje wyłą­czona.

Dobrze, że się obudziłam.

Sąsiadka, która dzieli ze mną los, rozmawia ze swoim moskiew­skim znajomym.

Nie, są już kimś więcej niż znajomymi. Błyskawicznie rozpo­znaję to po tonie głosu, po zmienionym natężeniu energii. Prze­strzeń pomiędzy nimi wibruje i iskrzy.

Jednak nie rozmawiają o miłości. Dyskutują, a potem zaczy­nają się kłócić.

Nie słucham rozmowy. Wciąż nie mogę wyrzucić z głowy resz­tek snu, lepkich jak skrawki mgły lgnącej do trawy na szarym polu w jesiennej mżawce...

Zdarzyło się to w listopadzie. Wszystko wokół było szare: mżawka, mokra trawa, nagie drzewa, domy w saksońskim mia­steczku, nadciągający zmierzch.

 

„Śmierć nie jest czarna – myślę – tylko szara. Życie nie skończyło się 19 października, kiedy wróciłam do pustego mieszkania z czarnymi oknami.

I nie wtedy, kiedy postanowiłam więcej nie wspominać córki. Ani kiedy prze­stałam czekać na Dawida. Śmierć to nie smutek i ból. Śmierć to brak uczuć. Kiedy wszystko staje się obojętne. Nie ma dokąd ani po co iść”.

Przez trzy lata czekałam na koniec wojny i wbrew wszystkiemu mia­łam nadzieję. To niewątpliwie było życie. Straszne, ale jednak życie.

Potem nadzieję straciłam i rzuciłam się na poszukiwanie stabsfeldwebela Kroppa. To też było życie. Chociaż bezrozumne.

Trwało kolejne trzy miesiące i zniszczyło mnie do reszty.

Granice zostały otwarte, znowu miałam dostęp do szwajcarskiego sejfu, nic nie ograniczało mojej wolności. Mamą przez całą dobę zajmo­wały się opiekunki. Gdybym nie wróciła, notariusz dysponował moimi wskazówkami.

Zawsze z uporem dążyłam do osiągnięcia celu. W listopadzie odnala­złam Kroppa. Leżał razem z kilkoma innymi żołnierzami w mogile – zbio­rowej, ale z indywidualnymi tabliczkami. Stabsfeldwebel został trafiony odłamkiem bomby lotniczej podczas odwrotu. Zmarł w szpitalu, nie od­zyskując przytomności, a tylko przez pomyłkę został odnotowany jako zaginiony bez wieści.



Nie było wątpliwości, że to właśnie on spoczywa we wspólnym grobie. Widziałam świadectwo śmierci, a pielęgniarka rozpoznała go na zdjęciu.

Czuję się jak długodystansowiec, który wystartował, żeby przebiec maraton, a przecina linię mety po stu metrach.

Podnoszę z ziemi martwą suchą gałąź. Wychowałam się i zawsze mieszkałam w mieście, zupełnie się nie znam na drzewach, ale mówię so­bie, że to gałąź osiki, i z całej siły wtykam ją w szarą ziemię.

Żałosny, bezsilny gest. Martwemu Kroppowi jest wszystko jedno. Osinowym kołkiem przebijam nie jego biedne życie, tylko moje własne, bo i tak już się skończyło.

 

Pewnie wtedy, w listopadzie, zabiłabym się – bez histerii i zała­mywania rąk, z powodów praktycznych, jak dobija się zdychającego konia. Jaki pożytek płynie z jego drgawek i rozpaczliwego rżenia? Już nie wstanie i wozu nie pociągnie.

Przed tym zabiegiem higienicznym powstrzymało mnie poczu­cie obowiązku. Mama jeszcze żyła, chociaż z biegiem strumienia czasu popłynęła prawie do źródła, do wieku dwulatki. Oduczyła się czytać, nie zawsze pamiętała, że trzeba iść do toalety, a nastrój pozostał jej płaczliwy i wesołkowaty – na zmianę. Od rana do wie­czora oglądała książki z obrazkami, patrzyła w okno, wodziła pal­cem po wzorze na tapetach. Nie mogłam zostawić jej samej.

Tak naprawdę mama obdarzyła mnie życiem dwa razy: kiedy mnie urodziła i kiedy nie pozwoliła mi umrzeć w czterdziestym piątym.

Siedziałyśmy w mieszkaniu jak w kokonie. Nigdzie nie wychodzi­łam. Za murami naszego domu Francja płakała i wiwatowała, szukała kozłów ofiarnych, wyrzucała z pamięci hańbę okupacji.

A my tak spędzałyśmy czas:

Kiedy mama spała (zapadała w drzemkę pięć albo sześć razy w ciągu dnia), nie robiłam zupełnie nic. Gapiłam się w lustro na swoją martwą twarz. Mając czterdzieści lat, wyglądałam na pięć­dziesiąt. Z zadowoleniem znajdowałam coraz to nowe zmarszczki, nakręcałam na palec kosmyki siwych włosów.

Jeśli mama zaczynała kaprysić, trzeba było ją czymś zająć. Czy­tałam jej bajki, pewnie te same, które ona czytała mi w dzieciństwie: o dzikich gęsiach, małym kwiatku, trzech niedźwiadkach.

Lubiła też oglądać fotografie w swoich albumach. Na starych zdjęciach wszystkich rozpoznawała, wymieniała imiona, za to gu­biła się przy nowszych.

Mojej dziewczynki tam nie było, wszystkie jej zdjęcia znisz­czyłam. Na szczęście mama zapomniała, że miała wnuczkę. Z po­czątku często pytała o Dawida: jak się czuje i czemu przez cały ty­dzień jej nie odwiedził.

O Dawidzie opowiadałam z przyjemnością, za każdym razem co innego: wyjechał w interesach, ale jutro wróci; leży w szpitalu, usunęli mu wyrostek, niedługo go wypiszą; postanowiliśmy się na trochę rozstać, żeby wypróbować swoje uczucia. I tak następnego dnia mama niczego nie pamiętała i od nowa zadawała pytania.

Jednak pewnego razu, dwa tygodnie po moim powrocie z Nie­miec, mama nagle wskazała nasze zdjęcie na pokładzie statku i spytała:

– A kto jest z tobą? Jaki interesujący mężczyzna! Podobny do uczesanego Błoka. Opowiadałam ci już, Saszka, jak w trzynastym roku byłam na jego wystąpieniu?

– Tak, mamo, opowiadałaś – wybełkotałam przerażona.

Zapomniała Dawida! Jak to możliwe?

Mój wyraz twarzy przestraszył mamę. Szybko otworzyła album na innej stronie i powiedziała:

– A tego starszego pana znam. To nasz sąsiad z daczy w Kuncewie, tylko nie pamiętam nazwiska.

I pokazała ojca.

 

Następnego dnia musiałam wybrać się do Genewy po pienią­dze. Jadąc pociągiem, po raz pierwszy od długiego czasu doznałam silnego uczucia.

Był to strach.

Czeka mnie ten sam los. Jak babcia i jak rodzice pewnego dnia zacznę tracić pamięć. Na mocy nieznanego prawa przyrody albo zło­śliwego planu fortuny jestem skazana na stopniową utratę rozumu, tyle że przy mnie nie będzie bliskiego człowieka, który poczyta mi bajki i cierpliwie poczeka, aż ostatecznie zgasnę.

Chciałabym zapomnieć o wielu rzeczach. Na przykład, że mia­łam córkę. Ale zapomnieć Dawida, tak jak mama zapomniała ojca, nie chcę! Bo wtedy z mojego życia nic nie pozostanie!

 

Strach to dobre uczucie. Strach jest wolą życia. Po drodze do Genewy chyba jeszcze nie zrozumiałam, że przetrwam.

Nie myślałam o życiu, tylko o śmierci.

Muszę powitać śmierć, wspominając Dawida, a wtedy na pewno spotkam go po tamtej stronie.

Typowe pragnienie dla kobiety w moim wieku i sytuacji. Gdy­bym umarła, mając czterdzieści lat, bardzo możliwe, że tak by się stało: wyzionęłabym ducha, myśląc o mężu, a on czekałby na mnie na drugim brzegu.

Ale wtedy nie zdarzyłoby się to, co jest najważniejszą częścią mnie. Życie jest życiem dlatego, że stale się zmienia i zmienia nas, nic nie zostaje po staremu. Teraz, kiedy od dawna nie jestem ko­bietą ani nawet człowiekiem, a jedynie uparcie tlącą się iskrą świa­domości, nie liczę już, że po śmierci spotkam Dawida. Taka, jaka jestem teraz, mu się nie przydam. Nie mielibyśmy sobie nic do po­wiedzenia. A zresztą kto powiedział, że umarli się nie zmieniają? Pewnie jeszcze bardziej niż żywi. Dawid przekroczył granicę tyle lat temu! Przez ten czas powinien przejść na tamtym świecie bar­dzo długą drogę.

 

Przedostatniego dnia listopada w pociągu trzęsłam się ze stra­chu, nie wiedząc jeszcze, że czuję drgania rodzącego się we mnie nowego życia. Przyrzekłam sobie, że jeśli starzejąc się, zacznę tracić pamięć, popełnię samobójstwo. Ta myśl uspokoiła mnie na pewien czas. Potem wróciła panika. Przez ostatnie trzy lata z rozpaczy na­brałam nawyku chodzenia do cerkwi, głowę miałam nabitą różny­mi bzdurami. Myślałam: „Kto porywa się na własne życie, popełnia najcięższy grzech i jest na zawsze przeklęty! A Dawid został nie­winnie zamordowany, tacy otrzymują zupełne odpuszczenie grze­chów. Nie spotkam się z nim!”.

Co mam robić? Nie ma wyjścia! Stanę się bezrozumną staruchą, która zapomni o miłości swojego życia.

Jest wyjście. Znajdzie się następnego dnia.

 

Ostatni dzień listopada. Stoję sama w pokoju depozytowym banku. Otwieram jedną z walizek. Prawie pełną. Bezradnie przebieram chropo­wate, ciężkie samorodki. Mam mnóstwo złota, jest warte masę pieniędzy. Jednak nie starczy całego złota świata, żeby wybawić mnie od strachu. Moje życie powoli spada w czarną przepaść. Nie da się zatrzymać, za­wrócić ani przyspieszyć spadania, żeby nareszcie wszystko się skończyło.

Na wewnętrznej stronie klapy zauważam kieszonkę z guzikiem. Nigdy nie zwracałam na nią uwagi. Pewnie była przeznaczona na szczoteczkę do zębów i inne drobiazgi. Coś w niej jest.

Otwieram ją obojętnie.

Jedwabny woreczek. To sakiewka, którą nosił na szyi Iwan Iwanowicz. Wyjmuję suchy, pomarszczony korzonek – jang-szeń, „męski korzeń”. Chodzi mi po głowie jakaś piękna nazwa... Ach tak, Kryształowa Tęcza.

A więc wyprawiając się do kryjówki hunhuzów, mój wybawiciel zo­stawił swój skarb z samorodkami. I jang-szeń przeleżał tu trzynaście lat.

Jedyne, czego nauczyłam się z lekcji starego Chińczyka, to zasady od­dychania. Dawno temu weszły mi w nawyk. Nigdy się nie przeziębiam

i jestem wytrzymała jak muł. Na pewno dzięki prawidłowemu oddycha­niu. Wielokrotnie próbowałam nauczyć tego Dawida, ale za każdym ra­zem zbywał mnie żartem. Jakby wiedział, że głębokie wdechy i powolne wydechy nikogo nie ocalą przed strzałami z bliska.

Mam zamiar włożyć sakiewkę z powrotem do walizki. Niech leży, przecież jej nie wyrzucę.

Nagle zamieram. Wydaje mi się, że słyszę cichy, niewyraźny głos. Mówi o kamieniach obrosłych mchem... A może o brzegach?

Coś drgnęło w mojej pamięci. Koncentruję się ze wszystkich sił, ale wspomnienie budzi się bardzo powoli. („Skup się! Przypomnij sobie! To bardzo ważne!” –ponaglam czterdziestoletnią Aleksandrynę. Aż śmiech bierze. Jakbym nie wiedziała, że sobie przypomni). Ach, Iwan Iwanowicz mówił, że można kierować obiegiem krwi. I dzięki ćwiczeniom da się zachować jasny umysł do późnej starości.

Chwytam się za skronie, pocieram je. Co to za ćwiczenia? Co jeszcze mówił? Muszę sobie koniecznie przypomnieć!

(Niestety wtedy jeszcze nie umiałam dobrze posługiwać się pamięcią. Widziałam przede wszystkim związki przyczynowo-skutkowe, a te są ubogie i niepewne. Dla zwyczajnej pamięci racjonalnej trzynaście lat to bardzo długi okres. W końcu jednak co nieco sobie przypominam – same podstawowe rzeczy, we fragmentach i okruchach. Teraz wystarczy mi otworzyć książkę na odpowiedniej stronie, żeby usłyszeć słowa Iwana Iwanowicza: „Starzy ludzie tracą rozum, dlatego że kamienie na brze­gach rzek i strumieni doprowadzających krew do mózgu z czasem po­rastają mchem, a wtedy krew nie dochodzi tam, gdzie powinna, i mózg wysycha, pęka jak martwa ziemia, ale sita jang-szenia przywraca krwi prężność i siłę, krew podporządkowuje się twojej woli i zmierza tam, gdzie potrzebujesz, oczyszczając i rozszerzając ciasne kanały, dlatego strumienie w mojej głowie są na starość czystsze i bardziej przejrzyste, niż kiedy miałem dwadzieścia lat...”)

Tak długo siedzę w pomieszczeniu ze skrytkami, że pracownik banku delikatnie stuka w stalowe okienko: czy wszystko w porządku?

W jednej ręce ściskam kilka samorodków, w drugiej sakiewkę.

Znowu mam przed sobą cel.

Koniecznie muszę sobie przypomnieć jak najwięcej z tego, co Iwan Iwanowicz opowiadał o Kryształowej Tęczy i cyrkulacji krwi. I wszystko zapisać. Nie pozwolę swojemu umysłowi zagasnąć, a pamięci – umrzeć.

Tak naprawdę nic nie wiem o krwiobiegu, budowie i pracy mózgu, far­maceutykach ani demencji. Nie szkodzi. Nie wiem, to się dowiem.

U ojca demencja zaczęła się, kiedy miał siedemdziesiąt dwa lata. U matki w wieku lat siedemdziesięciu czterech. Ja skończyłam czterdzie­ści. Mam sporo czasu.

Właśnie tam, w stalowym podziemiu, określam zadanie, które stanie się dewizą mojego nowego życia: nie stracić siebie do samego końca, jak­kolwiek długo bym żyła.

Tak, już kończy się jesień. Ale po jesieni przychodzi zima. Są ludzie, którzy uważają ją za najlepszą porę roku.

 


ZIMĄ

 



Date: 2015-12-18; view: 599


<== previous page | next page ==>
Skrzynka otwierała się jak najzwyczajniej? | Super do trzeciej potęgi 1 page
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.01 sec.)