Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






Sandra z Iwanem Iwanowiczem 7 page

„Dawid jest gdzieś tutaj! Zaraz go zobaczę!” Na samą myśl za­pominam o wszelkich niebezpieczeństwach.

– Jak tu, to tu.

Nonszalancko chwytam sakwojaż (Boże, co za ciężar!) i wno­szę go do środka.

Przystaję. Muszę przywyknąć do półmroku, inaczej skręcę sobie kark – trafiam na schodki.

Ostrożnie schodzę, licząc je odruchowo. Trzynaście.

Ciemny korytarz, na ścianie lampa naftowa, płomień ledwo się tli.

Co jeszcze tu jest?

Lustro w drewnianej rzeźbionej ramie, zwieńczonej lakierowa­nym smokiem. Bieleje jakaś podłużna tabliczka, ale pismo na niej jest dziwaczne i nie mogę go odczytać.

Za moimi plecami u góry trzasnęły drzwi. Coś zgrzytnęło – za­suwka albo klucz w zamku.

Zostałam sama. Co robić?

Najwyraźniej muszę iść dalej. Korytarz kończy się dwuskrzyd­łowymi drzwiami, zza których sączy się światło.

Nikt mnie nie widzi, więc sakwojaż stawiam w najciemniej­szym kącie.

Pukam do drzwi.

– Panie Słowo? Można?

Flegmatyczny głos odpowiada niewyraźnie. Uznaję, że mogę wejść.

Wchodzę.

Duże pomieszczenie z niskim stropem, bez okien, oświetlone lampą elektryczną. Dziwne, że w korytarzu ani na schodach nie ma elektryczności. Osłaniam dłonią oczy, żeby lepiej zobaczyć czło­wieka, który siedzi za stołem.

To nie jest człowiek z łódki, który wymachiwał mi przed nosem mauzerem. Widzę ogoloną głowę, z refleksami światła. Droga ma­rynarka, krawat, na mankiecie złota spinka.

– Zapraszam, mademoiselle Kaznaczejewa – odpowiada z tą samą flegmą, bez akcentu. – Proszę usiąść.

Mówi czysto, ale to Chińczyk. Nie tylko jest łysy, ale w ogóle nie ma włosów: ani zarostu, ani brwi, ani rzęs. Wąskie oczy drwiąco spoglądają spod nagich powiek – tylko one świadczą o jego rasie. Twarz nie zdradza wieku ani charakteru.

– A co szanowna pani zostawiła przy drzwiach? – pyta Słowo z oślizgłym śmiechem.

Właśnie miałam usiąść, ale z zaskoczenia wyciągam się jak struna.

Znowu, jak w rikszy, tracę rezon. Skąd wie? Zdradziłam się? Nie powinnam przyjeżdżać ze złotem!

– Przywiozłam okup, bo ma pan reputację człowieka dotrzymu­jącego słowa – staram się mówić spokojnie, ale tracę oddech. – Ma pan rację... Zaraz przyniosę.

– Ale po co się trudzić?

Pulchny palec wciska guzik na stole.

Drzwi za mną uchylają się. Odwracam głowę, ale widzę tylko ciemną szczelinę.



– Torbę na stół – mówi Słowo po chińsku. Po wymowie poznaję, że pochodzi z półwyspu Liaotung.

Ma dziwną twarz. Jest jak bryła plasteliny, z której można ule­pić, co się chce. Mówiono mi, że przywódca miejskich hunhuzów może zmieniać wygląd nie do poznania. To bardzo prawdopo­dobne: w peruce, z doklejonymi rzęsami i brwiami ten człowiek może przybrać dowolną postać. I mam wrażenie, że już go gdzieś widziałam. Ale teraz nie mogę o tym myśleć.

Wchodzi ktoś w wojskowej kurtce, niesie sakwojaż. To mój zna­jomy z łódki. Z jakim szacunkiem kłania się ogolonemu, stawiając torbę na stole! Wychodzi tyłem, zachowując chiński ceremoniał.

Nie zwracając na niego uwagi, Słowo zanurza rękę w sakwojażu i wyciąga garść samorodków. Gruby czerwony język oblizuje wargi. Odzyskuję ducha. „Wygląda jak pucołowaty dzieciak, który rzucił się na pudełko cukierków” – myślę.

– Tam jest dwadzieścia kilo najczystszego samorodnego złota – oświadczam. – Wartego więcej niż trzysta tysięcy chińskich dola­rów. Proszę kazać przyprowadzić pana Kannegisera. Okup został wniesiony.

Słowo grzebie w sakwojażu, uśmiechając się coraz szerzej i co­raz bardziej odrażająco.

– Gdzie jest Dawid? Wszystko z nim w porządku? – Mar­twieję. – Dlaczego pan milczy?

Bandyta siada. Jego okrągła głowa sterczy nad torbą, jakby cały do niej wszedł i stamtąd wesoło szczerzył zęby.

– Pytam pana, gdzie jest Dawid?!

– Lepiej martw się o siebie. – Lśniąca kula mruga jedną ze skoś­nych szczelin. – Gdzie są walizki z resztą złota? U ślepego Wan Ina?

Spokojnie. Nie ma w tym niczego tajemniczego. Po prostu w Ya­keshi albo w pociągu mieli swojego człowieka.

– Co za różnica? Dostał pan, czego chciał. Z nadwyżką. Prze­cież jest pan człowiekiem słowa!

– Każde słowo ma swoją cenę. Za cztery walizki samorodków jestem gotów trochę nadszarpnąć swoją reputację...

Otwarcie szydzi ze mnie. Wie, że ma mnie w garści, i nic na to nie poradzę.

– Przecież dał pan słowo – mamroczę żałośnie.

Dzwonek. Okazuje się, że na bocznym stoliku stoi telefon. Nie zauważyłam go.

Słowo odbiera i słucha w milczeniu. Marszczy nagie brwi.

Szorstko krzyczy:

– Szukać!

Z trzaskiem rzuca słuchawkę.

Ma aparat najnowszej konstrukcji, zwarty korpus bez widełek. U nas w redakcji tylko redaktor naczelny ma taki.

Przestaje się uśmiechać, a w jego głosie pobrzmiewa złość.

– Gdzie jest Wan In? Na dworcu zniknął. Nie wrócił do domu. Dokąd zawiózł walizki? Nie igraj ze Słowem, Sandro Kaznaczejewa!

„Udał mu się kalambur” – myślę, histerycznie chichocząc ze strachu i odrętwienia.

– Co, śmiejesz się? – Straszny człowiek jedną ręką bez wysiłku odpycha ciężki sakwojaż, który z głuchym stukiem spada na pod­łogę. – Myślisz, że jestem błaznem? Operetkowym opryszkiem? Cóż, w młodości grałem w operetce. Odnosiłem sukcesy. W cyrku też występowałem, we Władywostoku. Piłowałem asystentkę. Je­stem wszechstronnie uzdolniony.

Wychodzi zza stołu i staje nade mną. Wciskam się w krzesło. Zwykle ze strachu ludziom odbiera mowę, a ze mną jest na odwrót: robię się gadatliwa, plotę głupstwa.

– To dlatego pan tak dobrze mówi po rosyjsku... Z początku myślałam, że jest pan Rosjaninem. Naprawdę śpiewał pan w ope­retce? Bardzo interesujące!

(Po co gadam bzdury? Chcę pozostać na terytorium cywilizowanego życia, gdzie istnieje operetka, cyrk, a damy nie można skrzywdzić?)

– Nie upieraj się, idiotko – spokojnie mówi Słowo, pochylając się. Chwyta mnie mięsistymi, a przy tym twardymi dłońmi za po­liczki i je ściska. Moja twarz wydłuża się jak ogórek, jęczę ze strachu, z bólu i obrzydzenia. Błyszczące jamki patrzą mi w oczy z odległo­ści kilku centymetrów. – Chcę całego złota i je dostanę. Powiesz mi, gdzie się ukrył starzec. Lepiej zrób to od razu, zanim zaczniemy cię męczyć, bo i tak tego nie wytrzymasz.

Prostuje się, wyciera ręce w marynarkę, jakby się ubrudził. Przy­kładam dłonie do twarzy-jest mokra od potu.

– Aleja naprawdę nie wiem, gdzie on jest! Przysięgam!

– Oczywiście. – Krótki zamach, krzyczę, ale pięść zatrzymuje się cal od mojej skroni. – Nie, nie będę cię bić. To nie rosyjskie wię­zienie. Powiedzieć ci, co z tobą zrobię?

– Będzie... pan... mnie piłować?

Słowo się śmieje.

– Nie, toby za krótko trwało. Poza tym przepiłowany już ni­czego nie powie. Nie, mademoiselle, poddam panią chińskiej tor­turze, najgorszej na świecie. – Siada na skraju stołu, zakłada ręce na piersiach. Mówi powoli, delektując się słowami. – Przez dwa­dzieścia trzy lata mojej działalności ten środek nigdy mnie nie za­wiódł – ani we Władywostoku, ani w Błagowieszczeńsku, ani tu, w Harbinie. Wymaga czasu, ale wszyscy mu ulegają. Człowieka rozbiera się do naga, skuwa ręce i nogi, kładzie na ziemię... Bierze się troszkę tępy i troszkę brudny nóż... – Parska śmiechem, widząc, że cała drżę. – Nie, nie zarżniemy pani, tylko lekko pokaleczymy w dwunastu szczególnie wrażliwych miejscach. Zrobią pani nacię­cia, długie, ale płytkie, żeby nie daj Boże nie zmarła pani z upływu krwi. I tyle. Po prostu zostawią panią w ciepłej i wilgotnej piwnicy. Na trzeci dzień w ranach zalęgną się robaki. Z każdą godziną bę­dzie ich przybywać. Robaki będą się wiercić i zjadać panią żywcem. A to boli. Nie bardzo mocno, ale za to bez przerwy. Dzień, dwa, trzy. Kiedy rany zaczną gnić na dobre, oczyścimy je, bo zakażenie krwi zabija zbyt szybko. Zrobimy nowe nacięcia i wszystko zacznie się od nowa. Z mojej praktyki wynika, że nikt nie wytrzymuje dłużej niż tydzień, ale w zasadzie czas nas nie ogranicza. Nie sądzę, żeby ślepy starzec odważył się wyjść ze swojej nory. Pewnie czeka, aż pani do niego przyjdzie...

– Myli się pan! – krzyczę, szczękając zębami. – Ja – nie – wiem – gdzie – on jest!

– Proszę nie przerywać, mademoiselle. Jeszcze nie skończyłem. Żeby nie umarła pani z głodu i pragnienia, będziemy w panią wlewać odżywczy bulion. Będziesz żywcem gnić, uparta wariatko, i będą cię zżerać tłuste białe robaki!

Przejście od bycia uprzejmym do brutalności jest celowe. Z za­skoczenia odchylam się do tyłu i przewracam razem z krzesłem. Chcę wstać, ale nie mogę. Uderzyłam się w tył głowy, jednak pra­wie tego nie czuję.

– Kiedy twoje cierpienie będzie silniejsze niż chciwość, wszystko opowiesz i cię wypuszczę. Obiecuję ci i słowa dotrzymam. Nigdy nie łamię danego słowa, z wyjątkiem szczególnych przypadków. – Przestał krzyczeć, znowu mruczy z uśmiechem. – Ale muszę pa­nią uprzedzić: w miejscach po robakach na zawsze zostaną szero­kie brzydkie szramy. To co, mademoiselle, bierzemy się do naszego cyrkowego numeru czy wszystko mi pani powie?

– Przysięgam na wszystko, na Boga...

Straciłam głos. Każde słowo wymawiam z wielkim wysiłkiem – wargi przestały mnie słuchać.

– Do cerkwi pani nie chodzi ani w Boga nie wierzy. Ja wszystko wiem... Cóż, jak pani woli. – Słowo pochyla się nad blatem, naciska guzik. – Dobrze znam się na ludziach. I mężczyznach, i kobietach. Jeśli kobieta się uparła, trzeba dać jej trochę czasu, żeby dokładnie wyobraziła sobie, co ją czeka. Zaczynamy jutro rano. A na razie niech pani odpocznie. I myśli o robakach i szramach.

(Naprawdę mi się to przydarzyło? Nawet teraz, po tylu latach, po­krywam się zimnym lepkim potem. Aż śmiech bierze. To, co się ze mną teraz dzieje, jest o wiele gorsze niż czekająca Sandrę tortura. Słowo straszył ją tygodniem cierpienia? Leżę bez ruchu piętnaście lat i kusząca myśl o tym, że swoją mękę mogę w każdej chwili zakończyć, zżera mnie boleśniej niż jakieś tam robaki).

W ciemnościach wiję się i krzyczę z bólu. Pewnie jest już noc, bo cala zdrętwiałam. Nie wiem, ile czasu minęło, odkąd rzucili mnie i przykuli za nogi i ręce do podłogi. Szarpałam się, ale trzech ban­dziorów – człowiek z łódki, człowiek ze stacji i rikszarz – zręcz­nie wykręcili .mi ręce, a za każdym razem, kiedy próbowałam się wyrwać, żelazny palec kłuł mnie w żebra i od palącego bólu przed oczami stawały mi ogniste kręgi.

Szczypią mnie nadgarstki i kostki – nie trzeba było się tak za­ciekle miotać, ale nic nie mogłam poradzić, ogarnęła mnie histeria.

Czas biegnie bardzo powoli, a chciałabym, żeby się zatrzymał. Kiedy nadejdzie poranek, Słowo spełni swoją groźbę, będą mnie kaleczyć tępym brudnym nożem i nikt nie uwierzy, że naprawdę niczego nie wiem!

Moje zachowanie jest poniżające, zupełnie niepodobne do mnie. To nie ja. Udzieliło mi się przerażenie wszystkich nieszczęsnych jeńców trzymanych w tym plugawym lochu.

Kiedy zaczynam myśleć, na nowo staję się sobą, Sandrą Kaznaczejewą. Możliwe, że właśnie tu więzili Dawida. Było mu tak samo źle jak mnie.

Już nie czuję strachu, tylko obrzydzenie. Do siebie. Jak mo­głam wszystko zepsuć! Dlaczego muszę być nienaprawialną kretynką! Trzeba było nie spieszyć się na spotkanie z hunhuzami, tylko spokojnie wrócić do Harbina i poprosić o pomoc Saburowa. Na pewno od dawna jest w mieście. Saburow wszystko by urządził jak trzeba. Ale nie, chciałam koniecznie sama otworzyć drzwi ciem­nicy i oświadczyć Dawidowi: „To ja, twoja jedyna wybawicielka!”. Nawarzyłam piwa, to teraz muszę je wypić. Operetkowy opryszek z nosem klauna zamiast głowy odda cię robalom na pożarcie.

Gdzie ja widziałam te świdrujące oczka, te podpuchnięte po­wieki?

Przypomniałam sobie!

Tak się wiercę, że na wewnętrznej stronie nadgarstka pęka mi skóra. Boli!

Ale ból fizyczny to drobnostka w porównaniu ze świadomością, że jestem jeszcze większą idiotką, niż sądziłam.

Taras Bulba! Oczywiście! Karykaturalny Zaporożec ze słomia­nymi wąsami, w haftowanej koszuli, którego widziałam w pokoju Saburowa!

Wszystko się zgadza.

Dlatego Saburow tak się zmieszał, kiedy przyszłam, i od razu odprawił gościa.

Dlatego Saburow bez pożegnania wyjechał w długą delegację.

Dlatego Łajecki zachowywał się tak bezczelnie i nie wystraszył się, że opowiem o całej sprawie Japończykowi. Bo działał na po­lecenie Saburowa!

Jasna jest też przyczyna porwania. To kara za to, że Dawid od­rzucił „Plan Fugu”.

 

Gorzko płaczę. Nic innego mi nie pozostało. Jaki pożytek z mo­jej wiedzy? Gdybym mogła zdradzić Słowu, gdzie Iwan Iwanowicz schował walizki, zrobiłabym to. A wtedy...

Właściwie co „wtedy”? Czy mam jakąkolwiek możliwość poli­czenia się z oficerem japońskiego sztabu generalnego? Ktokolwiek uwierzy w moje opowieści? Kogoś przestraszą lub choćby zainte­resują?

Po co w ogóle o tym myśleć? Już stąd nie wyjdę. Najpierw cze­kają mnie straszne męki, a potem nieuchronna śmierć, bo nie znam odpowiedzi na pytanie, które zadaje mój kat.

Słowo jest świetnym psychologiem. Po dzisiejszej nocy zdra­dziłabym mu każdy sekret.

Ach, gdybym mogła skończyć ze sobą! Ale nawet nie mogę się poruszyć. Jestem bezsilna...

(Ty nie możesz się poruszyć? Jesteś w stanie ruszać palcami, wiercić się i zmieniać położenie ciała. Możesz krzyczeć, płakać, przeklinać, ile wlezie, modlić się, wzywać strażników. Nawet sobie nie wyobrażasz, jakim dysponujesz bogactwem).

Pochlipując, zasypiam z otwartymi ustami. Sen opada na mnie niespodziewanie jak ostrze gilotyny. I śni mi się, że moja głowa, od­cięta ciężkim skośnym nożem, wpada do wiklinowego kosza, a na nią leje się gorąca krew. Pleciona pokrywa opada.

Jestem odrąbaną głową. Leżę w ciasnej ciemnej przestrzeni, ale żyję, wszystko widzę i słyszę. Otwieram usta, poruszam oczami. Nagle dostrzegam, że pode mną są inne głowy, odrąbane wcześniej. One też na mnie patrzą, poruszają wargami, chcą mi coś powiedzieć, ale ich nie rozumiem, a one nie rozumieją mnie.

Zalewa mnie ostre światło. Ktoś podniósł pokrywę. Pięciopalczasty chwytak łapie mnie za włosy, ciągnie w górę. Domyślam się, że teraz wystawią mnie na widok tłumu. Nie powinni mnie takiej oglądać: umęczonej, szkaradnej i zakrwawionej.

– Nie! – krzyczę bezdźwięcznie.

Ręka kata brutalnie bije mnie po twarzy.

 

Jeszcze jeden policzek. Otwieram oczy. Budzę się.

Przebudzenie jest gorsze od snu. Nade mną pochyla się człowiek z łódki. Wargi zaciśnięte, zimne oczy, w ręku nóż.

– Psebudź się.

– Nie...

Chciałam krzyknąć: „Nie! Nie kaleczcie mnie!”, ale zabrakło mi tchu.

Wygięłam kręgosłup, odwróciłam głowę, sądząc, że pierwsze nacięcie zrobi na twarzy.

Nie, nachyla się nad moim ramieniem. Szczęknięcie. Uwolnił moją rękę!

Potem drugą rękę i nogi.

– Wstaje, chodzi! Napsód chodzi!

Jednym szarpnięciem hunhuz podnosi mnie, popycha do wyjścia.

Niczego nie rozumiem, ale idę. Uwolniona z okowów prawie już się nie boję. Drugi raz im się nie dam! Jak znowu zaczną mnie wiązać, wydrapię im oczy, rzucę się do gardeł! Jestem tygrysicą, a nie owcą!

Prowadzą mnie do pokoju, w którym wczoraj rozmawiałam ze Słowem. Od strony schodów sączy się światło, a więc już jest rano.

Przelatuję przez próg, ledwie utrzymując równowagę. Mocno mnie pchnęli, drzwi się zatrzaskują.

– To ona – słyszę oślizgły głos Słowa. Mówi po chińsku. – Wi­dzi czcigodny pan, że jej palcem nie tknęliśmy?

Lampy palą się jak poprzedniego dnia. Z krzesła wstaje Iwan Iwa­nowicz i zwraca się w moją stronę. Brwi ściągnięte, zamknięte oczy.

Rzucam się ku niemu z krzykiem:

– To nie ja, naprawdę! Nie wydałam pana! Nie wiem, jak pana znaleźli! Przecież nawet nie wiedziałam, gdzie pan jest!

Pospiesznie dotyka mojej twarzy, rąk, tułowia. Sprawdza, czy je­stem cała.

To straszne, że go złapali, a jednak odczuwam niewypowiedzianą ulgę. Jest razem ze mną!

– Sam przyszedłem – mówi bardzo cicho, żebym tylko ja sły­szała. – Powiedziano mi, że nie wróciłaś do domu, więc wiedzia­łem, że trzeba cię szukać. Wybacz, że o nic cię nie spytałem i po­zwoliłem ci odejść, powinienem był wiedzieć, że spotkasz się z tym człowiekiem, a on to wykorzysta. Jestem wszystkiemu winien. Sam nie rozumiem ludzi, w których wygasła iskra życioświatła, i ciebie tego nie nauczyłem...

(Niestety, nauczycielu. Tego nie nauczyło mnie również dalsze ży­cie. Inaczej nie stałabym się łatwą zdobyczą nędznego Ichneumona).

– No co, dogadaliście się? – Słowo przeszedł na rosyjski. – Je­stem cierpliwy, ale moja cierpliwość się wyczerpuje. Mnie obojętne, czym mam męczyć jedno z was, czy oboje.

Iwan Iwanowicz szepcze:

– Milcz i daj sprawom iść swoim biegiem. – Nie zrozumiałam go, ale potakuję. Lekko mnie odpycha, a sam podchodzi do stołu.

(A więc jakie były ostatnie słowa, z którymi zwrócił się do mnie Iwan Iwanowicz ? „Milcz i daj sprawom iść swoim biegiem". Właśnie tym się zajmuję u schyłku życia...)

– Nie potrzebujesz jej – zwraca się po chińsku Iwan Iwanowicz do hunhuza, dobierając wyrażenia, jakich starsi używają w rozmo­wie z młodszymi. – Tylko ja wiem, gdzie jest reszta złota. Wypuść ją i się dogadamy. Długimi torturami można złamać każdego i nie mam wątpliwości, że dobrze znasz swój katowski fach, ale ja jestem wytrzymały na ból, uczyłem się tego, a poza tym dręczenie starca zaszkodzi twojej reputacji, nawet twoim ludziom się nie spodoba, przecież są Chińczykami.

Słowo wstaje, kłania się z szacunkiem:

– Mówi pan mądrze, czcigodny panie, i będę szczęśliwy, jeśli się porozumiemy. Jedynie pilna potrzeba zdobycia złota skłoniła mnie do spotkania z panem. Po co mędrcowi ten brudny metal? Jest stworzony dla takich niegodziwców jak ja. Kobieta może odejść.

Krótko rzuca do mnie po rosyjsku:

– Idź, dokąd chcesz. Jesteś wolna.

– Bez Dawida nigdzie nie pójdę! – wykrzykuję, zaciskając pię­ści. – Złoto jest wasze, a Dawid – mój!

Bandyta się śmieje. Rechocze tak, że musi rękawem ocierać łzy.

Wiedziałam! Boże, Boże...

Krzyczę:

– Iwanie Iwanowiczu, oni go zabili! Dawid nie żyje!

Nie obracając się, odpowiada:

– Idź, nie oglądaj się i o nic nie martw. Wszystko będzie do­brze, obiecuję ci.

(Nie, to były ostatnie jego słowa do mnie! Muszę je zapamiętać. Za­raz wyjdę i więcej go nie zobaczę).

– Wypuścicie go? – pytam.

Słowo z rozdrażnieniem macha na mnie ręką:

– Idź, idź! Na co mi ślepy starzec? Przecież cię wypuszczam, chociaż możesz mnie zdradzić. Ale chyba będziesz rozsądna, San­dro Kaznaczejewa? Harbin jest małym miastem. A ci, którzy mogą mi zaszkodzić, i tak wszystko o mnie wiedzą...

Wiem, że ma rację.

– Iwanie Iwanowiczu, będę na pana czekać!

Cisza.

(Wychodzi. Biegnie po schodkach. Podwórze, brama, ulica. Świeże powietrze, światło słońca. „Wszystko będzie dobrze, obiecuję ci”).

 

Na pylistej uliczce brudnej podmiejskiej Hanszynówki (właś­nie tu znajdowała się kryjówka hunhuzów) zatrzymałam dwukółkę, najtańszy po rikszach środek transportu. Konie zwykle były ślepe, wykluwano im oczy, żeby nie dokazywały i bardziej słuchały woź­nicy. Chińczyk w słomianym kapeluszu zażądał całych dwóch do­larów i był bardzo rozczarowany, że się nie targowałam. Szarpnął wodze, krzyknął: Wio! Niska mongolska klacz ze skudłaconą grzy­wą odwróciła łeb w moją stronę – zupełnie jak Iwan Iwanowicz węchosłuchający maści, i pomyślałam, że u zwierząt ten zmysł musi być dobrze rozwinięty. Nie bez powodu do jednych się garną, a przed innymi uciekają.

Nie wiem, czemu wpakowałam się na tę powolną landarę. Pie­chotą doszłabym w tym samym czasie. Ale po przejściach ostatniej nocy ogarnęła mnie senna apatia. Kołysałam się na twardym sie­dzeniu, głowa mi opadała i prawie nie patrzyłam wokoło. Chciałam się dostać do domu, paść na łóżko i zasnąć, a reszta potem.

Jednak kiedy wyjechałam zza rogu Tybetańskiej na naszą Michajłowską...

Od teraz wszystko się zaczyna.

Trzęsąca się bryczka mija sklep spożywczy, w którym mama zwykle robi zakupy. Skręcamy w Michajłowską i widzę dach na­szego domu, ogródek i krzewy dzikiej róży.

Ale co to?

Przy furtce stoi błyszczący dwuosobowy kabriolet. Na naszej skromnej ulicy wygląda jak przybysz z innego świata.

Opada ze mnie wyczerpanie. Nerwowe otępienie znika bez śladu. Owładnięta złym przeczuciem w biegu wyskakuję z dwukółki. Luksusowe auto nie jest tu bez powodu. Zaraz się czegoś dowiem. Po wydarzeniach minionego dnia nie wierzę w dobre wiadomości.

W oknie poruszyła się firanka. Słyszę słaby okrzyk – głos mamy.

Otwieram furtkę na oścież i w tej samej sekundzie uchylają się drzwi domu. Na ganek wybiega Dawid. Ma na sobie lekki kremowy garnitur. Wychudł, ale wygląda rześko. Marszczy czoło, na które opada czarna grzywka, oczy płoną złością.

– Niech cię diabli porwą, Sandra! – krzyczy i pokazuje mi pięść. – Niech cię diabli!

Nie rozumiem, dlaczego ganek wraz z Dawidem przechyla się na bok, a Dawid się nie przewraca.

Za to ja się przewracam, widzę przed sobą żółty piasek ścieżki, i tyle.

(Zemdlałam pierwszy i ostatni raz w życiu. Wiadomo: stres, prze­męczenie i szok).

 

Nie powinnam była tak się spieszyć na spotkanie z porywacza­mi, tym bardziej że termin wpłacenia okupu upływał dopiero za tydzień. Ach, niecierpliwa Sandra, nieszczęsna tygrysica! Jak wszy­scy pewni siebie, silni ludzie przywykła polegać tylko na sobie i nie miała nadziei na szczęśliwy obrót wydarzeń, a przecież to się zda­rza, wcale nie tak rzadko.

Dlaczego nie zadałaś sobie pytania, z jakiego powodu w telegra­mie od Czao Fena napisano: „Żadnych kontaktów i zmian trasy”?.

Dlaczego czekając na harbiński pociąg, nie zrobiłaś najbardziej na­turalnej rzeczy dla człowieka, który trzy tygodnie spędził poza za­sięgiem cywilizacji, a tym bardziej dla dziennikarza? Gdybyś kupiła w kiosku gazetę, nieuchronnie natknęłabyś się na najważniejszą wia­domość ostatnich dni: „Syn milionera na wolności!”, „Porywacze otrzymali okup!”, „Ojciec i syn nareszcie razem!”. A w ilustrowa­nym „Gońcu Mandżurii” czy w „Głosie Harbina”, czyli „Harbin Herald” zostały zamieszczone fotoreportaże: bankier Kannegiser w otoczeniu lekarzy; bankier Kannegiser nadaje depeszę; nieogo­lony i zmęczony, ale wciąż elegancki zakładnik na wolności; uwol­niony Dawid wystrojony, w nowym sportowym bugatti; wzruszająca scena – wychudzony ojciec obejmuje wychudzonego syna.


Date: 2015-12-18; view: 502


<== previous page | next page ==>
Sandra z Iwanem Iwanowiczem 6 page | Sandra z Iwanem Iwanowiczem 8 page
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.015 sec.)