Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






Sandra z Iwanem Iwanowiczem 6 page

Spytałam, gdzie jest to miejsce, ale Iwan Iwanowicz powiedział, że nie pamięta, bo nakazał sobie zapomnieć – i tak wziął zbyt wiele. Z tego, co wykopał, zabrał ze sobą tylko kawałek, a resztę zostawił w skrytce pod głazem podobnym do leżącego bawołu. Bał się, że leśni grabieżcy polujący na poszukiwaczy złota odbiorą mu korzeń, przypominający zwykły żeń-szeń. Źli ludzie dwa razy zatrzymywali ślepca, przeszukiwali od stóp do głów, ale ukrytego pod powieką kawałka jang-szenia nie znaleźli.

– Prawie trzydzieści lat korzystałem z siły jang-szenia, ale pew­nego razu, kiedy byłem w Anglii, w mieście Londynie, jakiś zręczny złodziejaszek odciął sakiewkę z mojej szyi, sądząc pewnie, że cho­wam tam coś cennego, i to rzeczywiście był mój klejnot, tyle że dla złodzieja bezwartościowy... – Iwan Iwanowicz kiwał głową ze smut­kiem. – Nie potrafiłem odnaleźć takiego małego kawałeczka w takim wielkim mieście, w którym jest wiele różnych maści, i one mieszają się i zagłuszają nawzajem... Dostałem się do Harbina i czekałem na przypadek, który pozwoli mi znowu pojechać nad Mohe, ale trwało to dłużej, niż się spodziewałem. Jeśli ty, Mała Tygrysico, miałaś szczęście spotkać mnie, to mnie się poszczęściło spotkać ciebie. Szesnaście i pół roku przeżyłem bez Kryształowej Tęczy, za to teraz nareszcie znowu mogę ją zażyć.

... Kryształowa Tęcza. Kolejna nazwa wymyślona przez Iwana Iwanowicza, chyba bardziej udana od pozostałych.

 

Pierwszy nocleg w drodze powrotnej. Nie pod gołym niebem, a w opuszczonej myśliwskiej fanzie, do której przyprowadził nas Bao. Nie lubił spać pod dachem i został z mułami. Przy palenisku zostaliśmy sami.

W czasie postojów Iwan Iwanowicz nie odpoczywał, tylko cho­dził po tajdze dziwnie przygarbiony, jakby wąchał ziemię. Zdjęta ciekawością poszłam za nim i ujrzałam, jak w paprotnikach starzec siada w kucki i grzebie w ziemi.

– Co to? – spytałam.

– Jin-szeń. Wyczułem jego maść.

Trzymał w ręku brudny korzonek, kształtem przypominający ludzką postać. Żeń-szeń! Widziałam go oczywiście w chińskich sklepikach ł zdziwiło mnie tylko jedno: jak łatwo i szybko Iwan Iwanowicz znalazł skarb, którego doświadczeni zbieracze szukają po lasach tygodniami.



– Wieczorem możemy sporządzić Kryształową Tęczę – prawie zaśpiewał szczęśliwy Iwan Iwanowicz, a na wszystkie moje docie­kania odparł tylko: „Sama zobaczysz”.

I oto siedzę z szeroko otwartymi oczami.

Przed kolacją do butelki po spirytusie nalał trochę źródlanej wody, włożył do środka wymyty jin-szeń, potem z szacunkiem wyjął z zawiniątka zasuszony korzeń, ucałował go i też wsunął do butelki.

– Teraz jang-szeń zapłodni swoją żeńską połowę, potrzebuje na to trochę czasu, a żeby światło mu nie przeszkadzało, nakryję butelkę.

– Wstydzą się czy co? – zachichotałam, ale Iwan Iwanowicz ściąg­nął brwi i groźnie uniósł palec.

Umilkłam...

– Już czas – powiedział godzinę po wieczornym posiłku. – Patrz.

Pokazuje mi butelkę. Woda przybrała srebrzysto-perłowy od­cień. Jin-szeń dziwnie się skurczył, za to jang-szeń urósł wzdłuż i wszerz, marszczenia się wygładziły.

– Żeński korzeń oddał całą swoją moc, teraz na nic się już nie przyda... – Iwan Iwanowicz wyjął jin-szeń i niedbale rzucił go na tlące się węgle. – A siła jang-szenia jest niewyczerpana, właśnie dla­tego wystarczy jeden na tysiące li, do Kryształowej Tęczy można za każdym razem wykorzystywać ten sam korzeń, i to nie cały, a dzie­siątą jego część, tylko za każdym razem trzeba go łączyć z nową żeńską połówką, a zwykły żeń-szeń można kupić wszędzie...

Z trudem wyjmuje napęczniały jang-szeń. Mrużąc oczy, wy­sysa z niego soki i znowu owija w jedwab. Potem powoli, z luboś­cią wypija roztwór.

Siedzi bez ruchu, lekko się kołysząc. Czekam, co będzie dalej.

Nie wytrzymuję:

– Co pan czuje?

– Moje ciało stało się dwa razy lżejsze i silniejsze, ale to jesz­cze nie to...

Milczymy.

Nagle Iwan Iwanowicz zaskakująco czystym i donośnym gło­sem pyta:

– Mała Tygrysico, naprawdę niczego nie słyszysz? Nie słyszysz kryształowego dźwięku? Mądry człowiek, którego miałem szczęś­cie spotkać w młodości, nazwał tę miksturę „Rosnące Drzewo”, bo Nauczycielowi wydawało się, że po jej wypiciu staje się drzewem: tułów – pniem, nogi – korzeniami, ręce – gałęziami, skóra – liśćmi, i czuł, jak krążą w nim soki słońca, ale myślę, że Nauczyciel po prostu nigdy nie widział kryształowego żyrandola, dlatego że był pustelnikiem i nie bywał w pałacach, a ja w czasie wojny trafiłem do pałacu gubernatora – przez rozbite okno powiał wiatr, żyrandol zachybotał się i rozbłysnęło w nim mnóstwo kolorowych ogników, a w dodatku rozległo się cudowne dzwonienie, niczego piękniej­szego w życiu nie widziałem, dlatego że wkrótce po tym straciłem wzrok... Teraz czuję się jak kryształowy żyrandol albo kryształowa tęcza w podmuchu wiatru.

Porównanie z żyrandolem nie wydało mi się szczególnie roman­tyczne, ale tęcza to co innego.

– Też chcę spróbować! Na dnie troszkę zostało. Mogę wypić?

– Naprawdę zostało? – Iwan Iwanowicz chwycił butelkę i wy­trząsnął sobie na język ostatnie krople. – Ty nie możesz, jeszcze nie jesteś gotowa i nieprędko będziesz. Żeby Kryształowa Tęcza pomogła, trzeba osiągnąć duchową dojrzałość, w przeciwnym ra­zie lek poważnie zaszkodzi. Wrażenie jest zbyt silne, wielokrotnie silniejsze od odurzenia opium i nieprzygotowany człowiek będzie chciał je odczuwać wciąż na nowo, a od tego może oszaleć, ale o tym, jak się właściwie przygotować, opowiem ci później, bo te­raz jest mi za dobrze i plączą mi się myśli, po prostu pomilczmy i wsłuchajmy się w odgłos życioświatła, nawet jeśli jest słyszalny tylko dla jednego z nas...

Wystarczy. Na kolejną stronę nie zaglądałam od bardzo dawna i teraz też nie chcę.

Nie ma po co;

 

Długo dręczyłam Iwana Iwanowicza pytaniem, co właściwie daje mu Kryształowa Tęcza oprócz przyjemności. Wyjaśnienia wydały mi się mgliste i zawiłe. Roztwór męskiego i żeńskiego żeń-szenia „rozjaśnia głowę jak tęcza rozświetlająca niebo po burzy”, przy tym „punkty oparcia tęczy” można i trzeba przemieszczać z miejsca na miejsce – tego już w ogóle nie zrozumiałam. Dopiero po wielu la­tach, w rezultacie skomplikowanych badań i eksperymentów, zorien­towałam się mniej więcej w mechanizmie oddziaływania preparatu na ludzki mózg.

„Kiedy będziesz gotowa na Kryształową Tęczę i nauczysz się ją przestawiać po swoim niebie, nie zostawiaj w cieniu ani jednego zakątka, niech wszystkie zaznają jej światła, a wtedy twój umysł ni­gdy nie zniedołężnieje” – wyjaśniał Iwan Iwanowicz, ale Sandrze wlatywało to jednym uchem, a wylatywało drugim. Zagadki kon­troli krwiobiegu jej nie interesowały, myślała tylko o tym, żeby jak najszybciej wrócić do miasta i uwolnić ukochanego. Nie, na Krysz­tałową Tęczę była zupełnie nieprzygotowana.

Zgodnie z naukami Iwana Iwanowicza najpierw trzeba przygo­tować własnego ducha, czyli „pokonać lęki i uwolnić się od żądz”. Człowiek ulegający chaotycznym pragnieniom przypomina dziecko. A kto da dziecku do rąk ostry nóż, którym może się pokaleczyć? Poza tym należy przygotować ciało: nauczyć się panować nad od­dechem i na tej podstawie przyswoić zalążki regulacji obiegu krwi. Dopiero po tym można samodzielnie zażywać preparat.

Przeszłam całą tę drogę i upewniłam się, że jest właściwa, po­twierdzając każdy etap badaniami i analizami. Ale ile czasu przez to straciłam!

Droga powrotna zwykle wydaje się krótsza i rzeczywiście wę­drówkę do Yakeshi wspominam jako niedługi i nie bardzo uciążli­wy spacer. Albo się już przyzwyczaiłam do komarów, albo ich ubyło, czy może moja krew, jak mówił Iwan Iwanowicz, „nasyciła się śliną komarów” i przestała im smakować.

Prawdopodobnie pewną rolę odgrywa tu nawarstwienie wspo­mnień, bo w istocie podróż na północ niewiele różniła się od po­dróży na południe. Może tylko jednym: na popasach sortowałam samorodki. Do jednego worka pakowałam najmniejsze (na okup), do drugiego większe, do trzeciego – jeszcze większe, a największe i najjaśniejsze do czwartego. Nie było to konieczne, ale pociągał mnie sam proces i doznanie oleistego ciężaru naturalnego złota. Pewnego razu Bao podszedł do ogniska, zagapił się na stos migo­cących kamyczków, wziął jeden do ust, po czym wypluł.

Co jeszcze zapamiętałam?

Próbuję przyjrzeć się tym dniom, ale wciąż widzę jedno i to samo.

 

Kołyszę się w siodle. Ścieżka doprowadziła nas na przełęcz, skąd otwiera się widok na dolinę – mnóstwo odcieni zieleni, z migocą­cą linią kolejnej wysychającej rzeki. Jednak piękno przyrody mi się przejadło i nie patrzę przed siebie. Wyobrażam sobie, jak się wszyst­ko odbędzie. Hunhuzi wypuszczą Dawida, on od razu zacznie mnie szukać, żeby wyrazić wdzięczność, powie, że chce być ze mną do końca swoich dni, a ja mądrze i smutnie odpowiem, że nie wierzę w miłość z wdzięczności, nie chcę wykorzystywać jego porwania i że miłość jest tylko złudzeniem. Uratuję Dawida, a potem na zawsze zniknę z jego życia. Będę pokonywać lęki i uwalniać się od żądz, prawidłowo oddychać i z małej tygrysicy stanę się wielką. A jeśli w sercu zagnieździ się ból, Iwan Iwanowicz nauczy mnie przepom­powywać krew do mniej wrażliwych partii ciała.

Jednak – jeszcze jeden dowód na to, jak zawodna jest nasza pa­mięć – droga powrotna zajęła znacznie więcej czasu, dlatego że na podgórzu Iwan Iwanowicz wyczuł obecność tygrysa, mimo że ty­grysy rzadko zapuszczają się w te rejony, i musieliśmy obejść wą­wóz, przez który wiodła najkrótsza droga.

Na stację kolejową wróciliśmy dokładnie po trzech tygodniach od dnia, kiedy nasza mała karawana z niej wyruszyła.

Wszystko było w porządku. Do upłynięcia wyznaczonego ter­minu pozostawało dość czasu.

Co prawda spóźniliśmy się na pociąg i musieliśmy kupić bilety na następny dzień, ale miałam się czym zająć. W miejscowym od­dziale Banku Rosyjsko-Azjatyckiego sprzedałam najmniejszy sa­morodek.

– Ładna sztuka! – powiedział taksator. – Całe dziesięć gramów, to się rzadko widuje. Mogę pani zaproponować sto juanów.

Pewnie w Harbinie dostałabym więcej, ale i tak byłam bardzo zadowolona: samorodne złoto znad Mohe kosztowało więcej, niż przypuszczałam.

W numerze hotelowym odważyłam na bezmianie dwadzieścia kilo z pierwszego worka i spakowałam złoto do sakwojażu kupio­nego w sklepie przy stacji. Na okup wystarczy. Dola Iwana Iwano­wicza ledwo zmieściła się w czterech dużych walizkach.

Pożegnaliśmy się z Bao, jeśli można to nazwać pożegnaniem. W przypływie wzruszenia, ze łzami w oczach (tego dnia miałam skłonność do płaczu) objęłam go i nawet pocałowałam, ale prze­wodnik odwrócił twarz i wytarł policzek rękawem, a patrzył przy tym tylko na muły, które właśnie stały się jego własnością. Dostały mu się też buty, kociołki, reszta prowiantu i narzędzia. Zapewne czuł się bogaczem.

 

I oto już kaczym krokiem oddala się ulicą, ciągnie za sobą Uszat­ka, do niego przywiązany jest Homer, a za nimi drepce Burłak, który chyba nawet nie zauważył, że jego ładunek stał się o dwieście kilo lżejszy. Odwraca się tylko Homer, kręci łbem i cicho rży. Macham do niego, ale nie może mnie widzieć.

 

Yakeshi oddalone jest od Harbina o siedemset kilometrów. Po­ciąg jechał chyba dwanaście godzin. Wagony pierwszej klasy były zajęte i jechaliśmy w przedziale czteromiejscowym z dwoma mil­czącymi kolejarzami. My też milczeliśmy. To była ostatnia możli­wość porozmawiania z Iwanem Iwanowiczem, a nie wykorzystałam jej. Moje myśli błądziły daleko, cała byłam, by tak rzec, we władzy żądz i złudzeń.

Kiedy nasi sąsiedzi wyszli na papierosa, Iwan Iwanowicz powie­dział, żebym się nie martwiła: negocjacje ze Słowem bierze na siebie. Krótko podziękowałam, by nie tracić czasu na niepotrzebne spory.

Mimo wszystko odbyła się jedna ważna rozmowa, dobrzeją pa­miętam. Kiedy? Pewnie w wagonie restauracyjnym.

Zaraz, zaraz...

 

Na stole karafka z wodą mineralną, talerz z warzywami, omlet, ale nie tykam jedzenia, chociaż jestem głodna. Słucham, jak Iwan Iwanowicz opowiada o swoim „szczęśliwym statku”.

– Światu, w którym żyjemy, daleko do doskonałości, i nic na to nie można poradzić, dlatego że ludzie muszą przejść jeszcze bar­dzo długą drogę i pokonać strome schody, zanim znajdą się na ich szczycie, rozejrzą wokoło i zrozumieją, że rozwiązanie wszystkich problemów nie pochodzi z zewnątrz, tylko z naszego wnętrza, tam należy szukać odpowiedzi na pytania, ale stanie się to nieprędko, ja tego nie dożyję, a chciałbym gdzieś pożyć w spokoju i harmo­nii, Mała Tygrysico. – Po raz pierwszy Iwan Iwanowicz wygląda na zmęczonego, aż dziw bierze. W górach i w tajdze był niestru­dzony. – Ale takie miejsce na ziemi nie istnieje i myśl o tym przez wiele lat napełniała mnie smutkiem, dopóki pewnego dnia nie do­znałem olśnienia: jeśli takiego miejsca nie ma na ziemi, to można je stworzyć na wodzie i kiedy zagrozi chaos, odpłynąć gdzieś in­dziej. Jak to mówią: proste i genialne, prawda? – Roześmiał się. – Potrzeba tylko dużo pieniędzy, ale to głupstwo, bo teraz je mam, a wiesz, co z nimi zrobię? – Kręcę głową. Bardzo jestem ciekawa. – Kupię niewielki statek, na dziesięć albo dwanaście kajut, zaproszę samych najlepszych ludzi, mężczyzn i kobiety, którzy też poszu­kują spokoju, i będziemy pływać na naszym szczęśliwym statku po wszystkich oceanach. Dla ślepego statek jest wygodny, z czasem można wszystko na nim poznać, a potem – w końcu na dobrym statku panuje idealny porządek – będę go czuł jak własne ciało.

– A gdzie pan znajdzie takich ludzi? Skąd pan weźmie załogę? Poza tym kiedy ludzie długo są w małym gronie, to prędzej czy później wszczynają kłótnie i awantury.

Cieszy się, że zadaję pytania. Lubi na nie odpowiadać.

– Wszystko przemyślałem, Mała Tygrysico. Wybrać odpowied­nich towarzyszy pomoże węchosłuch, nigdy mnie nie zawodzi, i za­troszczę się, żeby maści moich przyjaciół harmonizowały ze sobą, dlatego żadnych kłótni nie będzie. Co do załogi, to wszyscy bę­dziemy załogą, po prostu zadbam, żeby wśród nas znalazł się dobry nawigator, dobry mechanik i dobry lekarz, a pozostali będą mary­narzami i służba na statku sprawi nam radość. Będziemy pływać po pustych morzach, zawijać do portów, żeby się schronić przed bu­rzą albo po prostu popatrzeć na innych ludzi, będziemy rozmawiać, troszczyć się o siebie nawzajem, każdy zajmie się tym, co lubi, i nikt nie będzie osamotniony – jeśli tylko nie zechce być sam. A o tobie nie zapomnę, będę dyktować listy do ciebie, a ty koniecznie od­powiadaj, chcę wiedzieć, jak rośniesz, i jeśli kiedykolwiek zechcesz się do nas przyłączyć, sama albo z kimś, kogo kochasz, wszyscy cię z radością przyjmiemy. Twoje dzieci także. Na naszym statku dzieciom będzie bardzo dobrze, dlatego że dookoła chaos morza, a u nas przytulnie i spokojnie – nie istnieje nic lepszego od tego połączenia.

Uśmiecham się, podoba mi się ta opowieść, choć oczywiście wkładam ją między bajki.

– Statek potrzebuje paliwa, napraw, zaopatrzenia, płaci się za cumowanie w porcie i mnóstwo innych rzeczy. Skąd weźmiecie na to pieniądze?

Iwan Iwanowicz i na to ma odpowiedź.

– Wiozę dużo złota, Mała Tygrysico, a statek, jak powiedziałem, będzie niewielki, dlatego połowę pieniędzy złożę w banku i jak za­czną przynosić procenty, nie będziemy się musieli martwić o wydatki. O, wszystko dobrze przemyślałem i przygotowałem, i szybko zreali­zuję swój plan. Najpierw znajdę człowieka, który zna się na statkach, i pojadę z nim do Szanghaju, gdzie można kupić lub zamówić do­wolny statek, a jak będą go wybierać czy budować, zacznę chodzić po różnych miejscach, gdzie gromadzą się ludzie, i węchowsłuchiwać się...

Mowa płynie i płynie, jej dźwięk działa na mnie kojąco, ale prze­staję słuchać. Jutro, jutro!” – myślę.

 

Zaton to ostatnia stacja przed Harbinem – towarowa, dlatego peron jest pusty.

Kiedy skład zwolnił – mniej więcej trzydzieści sekund temu – nachylam się do ucha Iwana Iwanowicza.

– Tu wysiadam. Dziękuję. Jest pan najlepszym człowiekiem na świecie.

Zerwał się.

– Wysiadasz? Dlaczego? Nie powinnaś! Nie możesz! Czuję nie­bezpieczeństwo!

Sąsiedzi gapią się na nas, wychodzimy na korytarz.

Stoimy naprzeciw siebie, koła piszczą, za oknem pojawia się peron i czerwono-szare budynki stacji rozrządowej, magazynów i warsztatów. Iwan Iwanowicz ma strach wypisany na twarzy, ma­cha ręką w powietrzu, chce mnie zatrzymać, ale odsuwam się. Nie mam czasu na przepychanki. Zbieram w sobie wszystkie siły, całą wolę i opanowanie.

– Niech się pan nie martwi – mówię. – Wieczorem przyjdę.

Trochę kręci mi się w głowie i wali mi serce. Poza tym jestem zadziwiająco spokojna.

Wagon stanął. Zachybotałam się.

Wracam do przedziału, wyciągam spod siedzenia ciężki sakwo­jaż, uprzejmie żegnam się z towarzyszami podróży.

Iwan Iwanowicz staje w przejściu.

– Jeśli wysiadasz, to ja z tobą. Musimy trzymać się razem!

Zręcznie prześlizguję się pod jego ramieniem.

– Tygrysica wyprawia się na polowanie – szepczę. – Do wieczora.

Z Yakeshi wysłałam telegram: „Ładunek gotowy, czekam na potwierdzenie i instrukcje. Sandra”. Po godzinie, jak poprzednio, przyszła odpowiedź: „Będziemy czekać w Zatonie. Żadnych kon­taktów i zmian trasy. Niedostosowanie się grozi sankcjami. Czao Fen”. Sądząc po tekście, w szajce jest Rosjanin albo ktoś świetnie mówiący po rosyjsku. Pewnie człowiek Łajeckiego lub on sam. Ale z Łajeckim rozprawię się później. Najpierw muszę uwolnić Dawida.

(Dlaczego nic nie powiedziałam Iwanowi Iwanowiczowi? Posta­nowienie podjęłam od razu, bez wahania. Sandra ubzdurała sobie, że nie chce narażać staruszka na niebezpieczeństwo, bo i tak zbyt wiele dla niej zrobił W rzeczywistości – to dla mnie jasne –przyczyna leżała gdzie indziej: chciała sama uratować Dawida, bez pomocy).

Stoję na pustym peronie. Pociąg rusza.

– To tak jak ustaliliśmy?

Wsuwam konduktorowi banknot. Obiecał pomóc Iwanowi Iwa­nowiczowi z bagażem.

– Niech się panienka nie niepokoi. Zatroszczę się jak o włas­nego ojca.

Widzę w oknie Iwana Iwanowicza, ślepo wodzącego rękami po szybie. Jego wargi poruszają się bezdźwięcznie, na czole pojawia się głęboka zmarszczka.

Myślę: „Niedobrze. Nie w porządku. Ale to nic, wieczorem mu wszystko wytłumaczę. Będziemy długo rozmawiać, o wszystkim. Kiedy Dawid będzie bezpieczny, po całym miesiącu gorączkowej ak­tywności ogarnie mnie pustka i wtedy niech mi objaśni, jak dalej żyć”.

(Niczego ci nie objaśni, już nigdy. Właśnie to próbowały ci powie­dzieć bezdźwięcznie poruszające się wargi, ale nie zrozumiałaś).

Jestem zadowolona, że się nie boję. Nawet poweselałam. Nie­cierpliwie rozglądam się po peronie. No, rozbójnicy, gdzie jesteście? Sakwojaż stoi między moimi nogami.

Minutę po odjeżdzie pociągu od słupa telegraficznego odrywa się postać. Chińczyk w granatowej kurtce i słomkowym kapeluszu powoli zmierza w moją stronę z rękami w kieszeniach. „Wygląda jak gondolier – myślę, dumna ze swojej dzikiej odwagi. – Miał ra­cję Iwan Iwanowicz, że jestem tygrysicą”.

Macham zawadiacko:

– Czao Fen!

Spojrzenie spod zmrużonych oczu szybko omiata mnie z góry na dół i zatrzymuje się na sakwojażu.

– Gdzie okup? Psywiozla?

Mówi niepoprawnie. To nie ten typ wysłał telegram.

– Najpierw muszę się upewnić, że jeniec żyje. Potem pojedziemy po okup.

Hunhuz od razu traci zainteresowanie dla sakwojaża.

– Dobze. Jedziemy.

Dwudziestokilogramowy bagaż muszę wziąć tak, jakby były tam szmatki, rzeczy na drogę, kobiece drobiazgi – nic ciężkiego. Ale ręce mam silne. Na szczęście Chińczycy nie są dżentelmenami i gondolierowi nie przychodzi do głowy zaoferować damie pomocy.

 

Przy stacji czeka riksza. Nigdy nie widziałam takiego silnego rikszarza – to nie człowiek, tylko wół. Siadamy na skrzypiącym siedze­niu, a rikszarz, nie patrząc na mnie, rozpędza się do sporej prędkości.

Mieszkam tyle lat w Harbinie, a pierwszy raz korzystam z tego środka komunikacji. Jest tańszy od fiakra, a tym bardziej automo­bilu, ale inteligentni ludzie nie jeżdżą rikszami, nie wypada – jak można skłaniać ludzi do tak poniżającej i ciężkiej pracy?

Sądząc po ramionach bohaterskiego Chińczyka i po łatwości, z jaką kręcił kołami, praca wcale nie była dla niego ciężka. Widzę przed nami most na Sungari, a potem już nic nie widzę. Mój mil­czący przewodnik przewiązuje mi oczy opaską.

Po animuszu, z którym szłam na spotkanie, nie zostaje ani śladu. Dokonuję odkrycia: ślepota źle wpływa na odwagę. Trzeba być Iwanem Iwanowiczem, żeby po utracie wzroku stać się silniejszym, a nie upaść na duchu.

(To prawo przetrwania, dziecko. Im więcej człowiek traci, tym sil­niejszy musi się stać - po prostu nie ma innego wyjścia!)

Jedziemy długo, bardzo długo. Chyba koło godziny. Za mostem kilka razy zawracamy i tracę orientację. Słyszę klaksony, dzwonienie tramwaju, gwizdek policjanta kierującego ruchem – a zatem droga prowadzi przez ruchliwe ulice. Potem asfalt przechodzi w bruk, bruk – w bitą drogę. Prawie nie słychać samochodów. Kilka razy pytam, czy jeszcze daleko, ale nie otrzymuję odpowiedzi.

Zapachniało smażonym czosnkiem – pewnie riksza minęła ko­reańską restaurację. Dobiegają mnie krzyki chińskich dzieci. Mu­simy być na jednym z azjatyckich przedmieść, ale którym?

Dźwięczne echo świadczy, że wjechaliśmy w bramę.

Stajemy. Ręka sąsiada zatrzymuje mnie na miejscu. Po chwili zdejmuje mi opaskę.

Mrużę oczy od światła, chociaż nie jesteśmy W słońcu, tylko na jakimś ciemnym podwórzu. Ceglane ściany ze szczelnie pozamy­kanymi oknami. Piętrowe, ściśle przylegające do siebie domy. Za nami tunel bramy. Rikszarz zniknął.

– Idzie tu.

Przewodnik wskazuje na wejście do sutereny.

Krzywe drzwi z odłażącą farbą. „Może nie wyjdę stąd żywa” – myślę.

Jednak kiedy tylko na dobre odzyskałam wzrok, strach minął.


Date: 2015-12-18; view: 513


<== previous page | next page ==>
Sandra z Iwanem Iwanowiczem 5 page | Sandra z Iwanem Iwanowiczem 7 page
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.014 sec.)