Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






Sandra z Iwanem Iwanowiczem 5 page

 

Piątego dnia ziemia się wygładziła, wzgórza zostały za nami i zaczęła się prawdziwa tajga. Bao prowadził nas mądrymi zygza­kami, obchodząc pospolite tu mokradła. Woda jest w nich zimna nawet przy upale, dlatego że na dnie mają lód – wieczną zmarzlinę.

 

Wystarczy dać sygnał pamięci, a od razu, jak rzutnik, zaczyna pokazywać kolorowe slajdy.

 

Para kań nad wierzchołkami drzew w błękitnym okienku oko­lonym jasną zielenią listowia. Stado białych czapli na brzegu czar­nego jeziora, którego nie ma na mapie. Polany nieprzyzwoicie so­czystej urody, łąka pełna czerwonych i pomarańczowych kwiatów o nieznanych mi nazwach.

Rozglądam się dokoła i myślę: „Jakie nazwy kwiatów? Ja tu w ogóle niczego nie znam, jakbym przyleciała na inną planetę. Dwadzieścia siedem lat żyłam w przekonaniu, że Ziemia jest jed­nym wielkim miastem, gęsto zasiedlonym przez ludzi, a na jej krań­cach są jakieś stepy, morza i lasy bez znaczenia. Tymczasem okazuje się, że Ziemia jest ogromnym lasem i ludzie są tu zupełnie nieważni i niepotrzebni”. (Wkrótce Sandra popłynie statkiem przez trzy oceany i wtedy zrozumie, że Ziemia to nie miasto i nie tajga, tylko morze, po którym rozrzucone są wielkie i małe wyspy).

Iwan Iwanowicz odwraca się:

– Oddychasz? Prawidłowo oddychasz? Węchosłyszę, że jesteś zmęczona, a przed nami długa droga. Na postoju dodam ci sił.

Popas. Bao zabrał zwierzęta nad strumień. Zostaliśmy sami.

– Życioświatłem można się dzielić z innymi – mówi – jeśli się chce i drugi człowiek się zgadza. Trzeba utworzyć krąg.

Zdejmuje buty, skarpety, i mnie też każe je zdjąć. Siadamy na­przeciwko siebie, stykamy się podeszwami stóp. Bierze mnie za wy­ciągnięte ręce, mam zgiąć plecy w pałąk, opuścić głowę, zamknąć oczy i o niczym nie myśleć. Bardzo się staram o niczym nie myśleć, ale to trudne, bo w moją bezbronną szyję i gołe kostki wpija się mnóstwo małych igieł. Mimo wszystko coś się we mnie dzieje. Po pięciu albo dziesięciu minutach (czy może po godzinie, nie wiem) rozczepiamy się, a ja czuję się jak wybudzona ze zdrowego snu.

Dobre wspomnienie. Nawet osiemdziesiąt lat później dodaje mi sił.

 

Przewędrowaliśmy pięćset kilometrów, ani razu nie spotykając ludzi, chociaż czasami natykaliśmy się na ich ślady: miejsca po og­niskach, naprędce sklecone szałasy myśliwskie, czasami puste puszki po konserwach. Z początku myślałam, że Bao unika osad na pole­cenie Iwana Iwanowicza, ale nasz przewodnik był chyba zbyt słaby na umyśle, by pojąć podobną wskazówkę. Nie, to Iwan Iwanowicz przez cały czas pilnował, żeby nikt nas nie widział.



Bao doskonale znał wszystkie ścieżki, przeprawy, miejsca zdatne do noclegu, ale niekiedy Iwan Iwanowicz polecał się zatrzymać. Przez jakiś czas siedział w siodle bez ruchu, z głową odchyloną do tyłu – wiedziałam już, że „węchosłucha” – i nakazywał zmienić kierunek. Niemy nigdy nie okazywał uczuć, po prostu wykonywał polecenia. Przypominał chyba „nudnego duchem” Burłaka, zamy­kającego naszą małą karawanę.

Kiedy wydarzyło się to po raz pierwszy, musieliśmy nadrobić sporo drogi przez głuszę, spytałam więc o przyczyny.

– Gdzieś w okolicy są niebezpieczni ludzie – krótko odpowie­dział Iwan Iwanowicz – nie wiem kto, ale lepiej ich ominąć.

Przypomniałam mu, że nie pozwolił mi kupić na drogę karabinu ani choćby pistoletu i nie mamy jak się bronić przed leśnymi hunhuzami albo niedźwiedziem.

– Najlepszą obroną przed niebezpieczeństwem jest unikanie go – uśmiechnął się.

Nawet teraz, kiedy sama dysponuję rozwiniętymi zdolnościami biorecepcyjnymi, nie mogę pojąć, jak działał jego wewnętrzny me­chanizm, który strzegł nas przed nieszczęściami. Rozumiem – emanację człowieka czy drapieżnika wyczuwał z większej odległości niż ja. Ale pewnego razu, jeszcze w górach Hinganu, musieliśmy zejść do wąwozu, żeby przebyć wartką rzekę w wąskim miejscu. Z wiel­kim trudem dotarliśmy na sam dół i nawet weszliśmy już do zimnej wody, kiedy Iwan Iwanowicz nas zatrzymał, postał chwilę w mil­czeniu i powiedział, że musimy poszukać innego brodu. Klnąc pod nosem, brnęłam po kamieniach, cała przemoknięta od rozprysku­jącej się o brzeg wody. Nagle rozległ się ogłuszający rumor. Z góry potoczyły się odłamki skalne i zasypały ścieżkę, po której mieli­śmy się wspinać. Nie ma wątpliwości, że recepcja Iwana Iwanowi­cza była niezwykle intensywna, i możliwe, że innej natury niż moja. Już się tego nie dowiem.

Tylko raz Iwan Iwanowicz nie wyczuł bliskości osady. Było to już blisko naszego celu, szóstego albo siódmego dnia. Ścieżka wy­prowadziła nas z lasu na wielką polanę, rozdzieloną rzeką, i w od­ległości dwustu czy trzystu metrów ujrzałam najprawdziwszą rosyj­ską wieś: chaty, palisada, drewniana cerkiewka. Bao szedł jak gdyby nigdy nic, prowadząc za sobą muła, niewzruszenie przebierającego kosmatymi nogami, ale również jeździec na Homerze nie okazał najmniejszego niepokoju.

– Jedziemy do stanicy? – spytałam zaskoczona. – Ci ludzie nie są dla nas niebezpieczni?

Po domach i ośmiokątnym kształcie przysadzistej cerkwi z bali można było poznać, że to właśnie stanica, a nie zwykła wieś. Po wojnie domowej kozacy walczący z czerwonymi uciekli i wraz z ro­dzinami osiedlili się wzdłuż granicy, żeby pozostawać jak najbliżej stron rodzinnych.

– Mylisz się, tam nie ma ludzi – zdziwił się Iwan Iwanowicz.

Wkrótce zrozumiałam, że ma rację. Stanica była bezludna, naj­wyraźniej już od dawna.

Droga zarosła chwastami, w chatach walały się resztki szyb wytłuczonych przez grad albo wrony.

Kiedy podjechaliśmy do dzwonnicy, wyjaśniło się, czemu ludzie stąd odeszli. Nieco wyższa od innych budynków, solidna, przypo­minała raczej wieżyczkę strażniczą. Okuty miedzią krzyż przekrzy­wił się pod ciężarem uwiązanego na nim sznura. Uniosłam oczy i krzyknęłam. Na sznurze wisiał szkielet w ciemnej, wyblakłej ka­pocie, która kiedyś była riasą.

Wszystko stało się jasne.

Trzy lata wcześniej, w czasie wojny Zhang Xuelianga ze Związ­kiem Radzieckim o kontrolę nad Koleją Wschodniochińską, Ar­mia Czerwona kilkakrotnie wkroczyła na terytorium mandżurskie. Jednym z jej zadań było niszczenie stanic, skąd Kozacy wypuszczali się na ataki partyzanckie po stronie radzieckiej. Tak musiało stać się i tutaj. Najwyraźniej inni mieszkańcy zdążyli uciec... Nie wiadomo tylko, dlaczego bolszewicy nie spalili wioski. Może otrzymali rozkaz odwrotu? Tak czy inaczej Kozacy więcej się w stanicy nie pojawili, inaczej pop nie wisiałby do tej pory na krzyżu.

Pamiętam, jak oddalaliśmy się od złowieszczego miejsca, a ja ani raz nie obejrzałam się za siebie. Teraz też nie chcę na dłużej zatrzymywać się w tym punkcie wspomnień. Zresztą to nie wy­darzenia z czasu długiej drogi nad Mohe każą mi tam powracać. Chcę znowu usłyszeć głos Iwana Iwanowicza.

W ciągu dnia, wędrując w siodłach gęsiego, milczeliśmy. Nie należało głośno rozmawiać – dźwięki w tajdze roznoszą się da­leko, poza tym Iwan Iwanowicz przez cały czas był skupiony na „węchowsłuchiwaniu się”. Nocą, po kolacji, prawie od razu padałam ze zmęczenia – przemowy staruszka działały na mnie jak środki usypiające. To znaczy, że muszę odszukać jakiś południowy postój.

Na przykład ten...

 

Leżę na miękkim igliwiu, żuję soczyste źdźbło trawy. Miejsce jest suche, na wzniesieniu, wieje lekki wiatr, który chłodzi powie­trze i odgania komary. Patrzę w niebo, mrużę oczy – blaski dnia, przenikające przez kołyszące się gałęzie, oślepiają mnie migota­niem światła i cienia.

– Ostatecznie czym jest życie? – słyszę, na wpół drzemiąc. – Cząstką życioświatła, która na pewien czas zamieszkuje ciało, a po­tem, kiedy ciało umiera albo kończy wyznaczoną dla niego drogę, trafia z powrotem do źródła, ale od jednego człowieka wraca w roz­kwicie, a od innego ledwie się tląc; kiedy to zrozumiałem, stało się dla mnie jasne, czym jest cel ludzkiego istnienia i czym różni się Dobro od Zła, bo to bardzo proste.

– M-m-m? – mruczę leniwie, bo nie chce mi się otworzyć ust, żeby spytać: „A czym?”.

– To, co sprzyja rozwojowi twojego życioświatła, jest Dobrem, a co je osłabia – Złem, zaś celu życia już się na pewno domyśliłaś: żyć należy tak, żeby twoje życioświatło nie zagasło, tylko osiągnęło jak największy rozwój.

– M-m-m? – znowu wydaję z siebie inteligentny dźwięk.

– Są działania, których należy unikać, i są działania, których unikać nie wolno, a dokonując wyboru, należy wsłuchać się w głos wewnętrzny, bowiem każdy człowiek, choćby najgłupszy i najgor­szy, w głębi swojego „ja” zawsze wie, jaki czyn sprzyja życioświatłu, a jaki mu szkodzi, z tym że zły znajduje usprawiedliwienia i wy­mówki, byle tylko nie wypełniać prostych i jasnych zasad, z któ­rych pierwsza głosi...

(Co ty wyczyniasz?! Zupełnie zwariowałaś'!)

Zatykam uszy – Iwan Iwanowicz i tak nie zobaczy. Chcę zasnąć i we śnie zobaczyć Dawida, choćby ten jeden raz.

Ale jestem tak zmęczona, że nic mi się nie śni...

(I dobrze ci tak, wieprzku, który się wypinasz na rozsypane przed tobą perły. Przez twoją głupotę nie poznałam „prostych i jasnych za­sad" Iwana Iwanowicza. Bóg wie, ile przez to zrobiłam w swoim ży­ciu rzeczy nieszlachetnych i niemądrych!)

Dotarliśmy do opuszczonej stolicy Amurskiej Kalifornii w cią­gu dziewięciu dni – doskonały wynik, świadczący o tym, że Iwan Iwanowicz trafnie rozpoznał maść naszego przewodnika.

Przestronny wyrąb, na którym kiedyś stały setki domów, zdążył zarosnąć lasem mieszanym, i oprócz jam w ziemi i gnijących belek nic nie przypominało o krótkiej i burzliwej historii złotej republiki.

Kiedy Iwan Iwanowicz stanął na czubku niskiego, pokrytego sosnowym zagajnikiem wzniesienia i obwieścił: „Tu było centrum osady, budynek Rządu”, pomyślałam, że pewnie się myli. Ale po chwili dostrzegłam sterczący z mchu rdzawy trójkąt. Ledwie udało mi się wyciągnąć szyld i odczytać wyblakły napis: „Zarząd Tere­nów Odkrywkowych”.

Iwan Iwanowicz pokazuje na zarośla w dole:

– To się nazywało Orle Pole, odbywały się tam zabawy i zgroma­dzenia, a tu, na szczycie, stały dwie armaty, z których strzelano, jeśli prezydent chciał przemawiać albo ogłosić wyrok śmierci. Zaraz obok Rządu – wskazał bujne krzaki – stał dom samego wodza, z okrą­głymi kolumnami – jego ręka wykonała gładzący ruch – i drewnianą wieżą, skąd zwracał się do zebranych, miał tam też wielki teleskop i nocami obserwował gwiazdy – tak mówili mi Chińczycy, którzy nie słyszeli o teleskopie i myśleli, że prezydent odczytuje wolę nie­bios, ja też znacznie później zrozumiałem, co robił w wieży groźny i sprawiedliwy hegemon ziem nad Żółciuchą, którego skądinąd kilka lat później spotkałem w Jekatierinburgu, gdzie pracował jako młodszy geodeta w kopalni, nie wzbudzając niczyjego zaintereso­wania, dlatego że o Amurskiej Kalifornii nikt w tamtych stronach nie słyszał, a człowiek w jednych okolicznościach bywa olbrzymem, a w innych karłem, tak więc były pan życia i śmierci piętnastu ty­sięcy poddanych wiódł w Jekatierinburgu życie płotki, w każdą so­botę pił w szynku tanie piwo i marzył, żeby uzbierać pieniądze na sukienny płaszcz...

(Znowu nie zauważyłam, jak pamięć wciągnęła mnie w swoje głę­biny: nie jestem już w pokoju, a raczej – nie tylko w pokoju, ale rów­nież na wzgórzu. Kręcę głową, wyciągam szyję – nie mogę uwierzyć, że w końcu jesteśmy u celu).

– Gdzie jest skrytka? – przerywam gadaninę Iwana Iwanowi­cza. – Daleko stąd?

Zwraca twarz ku słońcu, które zaczyna chylić się ku zachodowi, chociaż do wierzchołków drzew ma jeszcze sporo drogi. „Może wszystko zdecyduje się dzisiaj, zaraz?” – myślę i aż zapiera mi dech z przejęcia.

– Dojdziemy tam dzisiaj?

– Widzisz młyn?

Wskazuje na zieloną połać tajgi.

– Chociaż na pewno dawno zniosły go wiosenne powodzie... Nieważne, musimy przejść dwa li na zachód.

Idzie pierwszy, pewnie omijając drzewa i przestępując pniaki. Dwa li to tylko kilometr. Tak blisko?

Bao powiązał muły postronkiem i prowadzi je po naszych śla­dach: za nami rozlegają się trzaski i parskanie.

– A od miejsca, gdzie był młyn, jeszcze daleko? – pytam nie­cierpliwie, ale Iwan Iwanowicz jest zbyt skupiony, żeby odpowie­dzieć.

Ściągam moskitierę. Do diabła z komarami, z podniecenia trudno mi oddychać.

Co to? Chyba szum wody.

Wychodzimy na brzeg wąskiej i płytkiej, ale wartkiej rzeki, któ­rej koryto usiane jest kamieniami.

– Tutaj stał młyn.

Chwytam Iwana Iwanowicza za rękaw, podprowadzam go do zwału czarnych pni. Kilka kikutów sterczy z wody.

– Teraz musimy przejść siedemset pięćdziesiąt kroków w górę rzeki, ku skałom, zaprowadzę cię, już węchosłyszę maść tego miej­sca. – Nagle jego twarz, zawsze taką spokojną, rozjaśnia błogość. – O, jak mi brakowało tego odczucia!

Teraz idzie bardzo szybko, ledwo za nim nadążam i boję się, że się potknie. Iwan Iwanowicz rzeczywiście o mało się nie przewraca, ale w porę go podtrzymuję.

– Ślepcy nie powinni biegać... – uśmiecha się z zakłopotaniem. – Lepiej weź mnie pod rękę...

Bao został w tyle ze swoimi mułami, ale on nam teraz nie w gło­wie. Nie wiem, kto jest bardziej przejęty – ja czy Iwan Iwanowicz.

– Ile jeszcze kroków? Nie pogubił się pan?

– Nie liczę, teraz już nie muszę... Nad rzeką powinno być kilka ogromnych kamieni, jeden z nich jest wielkości bawołu, od wschodu szorstki, od zachodu gładki.

Widzę gromadę szarych głazów, ale nie nad rzeką, tylko w pew­nym oddaleniu. Mówię o tym Iwanowi Iwanowiczowi.

– To nic. Przez tyle lat rzeka mogła zmienić bieg, ale mojego bawołu nic nie ruszyło. Widzisz go?

Dla mnie wszystkie kamienie wyglądają jak leżące bawoły. Zry­wam się i biegnę, żeby je pomacać.

Pozostawiony samemu sobie starzec nie zwalnia kroku. Po­tknął się, upadł na kolana, ale od razu się wyprostował i przeszedł na dziwny, drobiący bieg. Widzę, że kieruje się ku największemu z głazów i też tam biegnę.

– Ten? Ten?

Iwan Iwanowicz klęka, wodzi dłonią po szarej skale. Robię to samo. Rzeczywiście, oświetlona zachodzącym słońcem powierzch­nia jest zadziwiająco gładka – pewnie w dawnych czasach była omywana przez rzekę.

– Jaka silna maść – szepcze Iwan Iwanowicz. – Jaka silna!

Cała drżę.

– Maść złota? Jest tutaj? Czuje je pan?

– Nie, złota nie czuję, jego maść jest znacznie słabsza.

– To o czym pan mówi! Szukamy złota! Gdzie była skrytka?

Jakże mnie złości jego idiotycznie błogi uśmiech i senny wy­raz twarzy!

– Co? A, skrytka. Potrzebny nam kilof i łopata. Czekamy na Bao.

Nie, nie mogę czekać. Lecę w stronę mułów. Wyjmuję z sakwy narzędzia i biegnę z powrotem ku głazom.

– Najpierw trzeba usunąć te płyty.

Wskazuje kamienie piętrzące się pod „bawołem”. Patrzę na nie z powątpiewaniem: sama ich nie ruszę, jednak trzeba będzie po­czekać na Bao.

Jednak Iwan Iwanowicz pochyla się, z łatwością unosi pierwszy z brzegu kamień, który okazuje się bardzo płaski. Kolejny przeno­simy razem, po nim następne.

W stosie bazaltu ukazuje się szczelina.

– Dobre miejsce – mówi starzec, dotykając jej brzegów. – Na dnie jest żwir i w czasie silnego deszczu albo roztopów woda się nie zatrzymuje, tylko wsiąka w ziemię. Nie mógł zgnić.

– Złoto się nie boi wody – zauważam ze zdziwieniem.

Przez otwór mogę już dojrzeć, że w jamie coś leży, ale szczelina jest wciąż za wąska.

– Teraz trzeba podważyć głaz kilofem i podeprzeć go łopatą.

Tak robię. Bazalt ulega – nie jest lity, jak mi się wcześniej zda­wało. Teraz wiem, że kiedyś Iwan Iwanowicz potrafił sam się upo­rać z tym naturalnym skarbcem.

– Jak pan znalazł to miejsce? – z napięcia pytam bardzo głośno.

– Szukałem i znalazłem – szorstko rzuca Iwan Iwanowicz. – No, co tam widzisz?

– Woreczki z plecionej skóry. Jakoś dziwnie błyszczą – dodaję, wpatrując się w kamienną jamę.

– Wysmarowałem je tłuszczem tygrysim. Nie wiem, czy po­maga stać się odważnym, ale to trwały środek przeciw butwieniu i pleśni. Ile jest worków?

– Chyba trzy. Zaraz zobaczę. – Wskakuję do dziury. – Nie, cztery.

– To znaczy, że wszystko na swoim miejscu.

Drżącymi rękami próbuję rozwiązać woreczki, ale skóra się pozlepiała. Wyciągam nóż, wbijam w lśniący bok worka. Ostrze z głuchym stukiem uderza o metal, z przecięcia wysypuje się kilka matowych żółtych grudek z dziwnie poszarpanymi krawędziami. Nigdy nie widziałam prawdziwych samorodków, ale od razu zdaję sobie sprawę, że to złoto.

Chcę podnieść worek i ledwie mi się to udaje. Waży tyle co ja, jeśli nie więcej.

Uratowany! Uratowany!

Siadam na ziemi, wciskam się czołem w guzowaty bok worka i zaczynam głośno płakać.

– Złoto dziwnie działa na ludzi, już wcześniej to zauważyłem – rozlega się nade mną zamyślony głos. – Jedni krzyczą i tańczą, inni płaczą. Trzeciej drogi nie ma.

– Nie płaczę z powodu złota. Tylko z poczucia ulgi.

Wycieram rękawem łzy i przyglądam się workom, próbując ocenić, ile to wszystko może być warte. Starczy na trzysta tysięcy?

Przed wyjazdem zdążyłam zebrać informacje o odmianach złota i jego kursie, nawet zrobiłam szczegółowe notatki. Wiem, że śred­nia cena za gram samorodnego złota wynosi około dolara amery­kańskiego, czyli nieco ponad trzy juany. W zasadzie wystarczyłoby sto kilogramów, a tu jest co najmniej dwa razy więcej, w dodatku sądząc po zawartości pierwszego worka, samorodki są bardzo duże, więc mogą kosztować kilkakrotnie więcej. Wartość zależy od roz­miaru, kształtu i barwy: im bardziej intensywny odcień żółtego albo pomarańczowego, tym jest większa. Przecinam pozostałe worki. Przebieram kłujące kawałki metalu. Najmniejszy ma wielkość pa­znokcia na kciuku, a trafiają się bryłki wielkości pięści. To więcej, niż potrzeba na okup!

Znowu ryczę.

– Pomóż mi zejść...

Ostrożnie podtrzymując mojego wybawcę, sprowadzam go do jamy.

– Tu jest złoto, mnóstwo złota – chlipiąc, informuję go o tym, o czym wie i beze mnie. – Niech pan pomaca!

Podaję mu wielki samorodek, ale Iwan Iwanowicz odsuwa moją rękę.

Staje na czworakach, z siłą odpycha dwa worki, które się prze­wracają, i zaczyna palcami rozgrzebywać żwir.

– Złoto... Co tam złoto – mamrocze – złota jest w ziemi dużo, a jang-szeń jeden na tysiąc li...

Nagle Iwan Iwanowicz krzyczy przeraźliwie. Nie sądziłam, że potrafi wydawać z siebie podobne dźwięki. W ręku trzyma małą skórzaną sakiewkę.

– Co to jest? – pytam.

– To, po co tu przyszedłem czterdzieści siedem lat temu i teraz, przecież ci mówiłem. Mój jang-szeń...

– Co?

– Właśnie tego szukałem, kiedy wszyscy inni szukali złota.

Trzęsącymi się dłońmi wyjmuje z sakiewki zawiniątko z purpu­rowego jedwabiu, a stamtąd jakiś korzonek – suchy, pomarszczony, pokryty siwymi włoskami.

– Szukałem go w tajdze kilka miesięcy, zawężałem krąg po­szukiwań, idąc za węchosłuchem, i w końcu znalazłem – odciąłem połowę, a resztę zostawiłem w ziemi, żeby rósł dalej, bo wyrwanie całego byłoby zbrodnią, a tego, co odciąłem, wystarczy mi i jeszcze zostanie, nawet jeśli dożyję dwustu lat...

Ostrożnie owija swój niepiękny skarb w skrawek materiału, chowa do sakiewki i wiesza sobie na szyi.

Rzecz jasna, bierze mnie ciekawość, ale pytania zostawiam na później. „Złoto! Wspaniałe, cudowne złoto! Uratujesz mnie i Da­wida!” – szepczę czule.

 

Nie sądzę, żeby Iwan Iwanowicz opowiedział mi wszystko o „męskim korzeniu” za jednym razem, a już na pewno nie tam, w jamie, kiedy szalałam ze szczęścia, a i on był bardzo przejęty.

Swoją opowieść zaczął wieczorem, kiedy siedzieliśmy przy og­nisku, a potem jeszcze dopowiadał w drodze powrotnej do Ya­keshi. Poszczególne fragmenty złożyły się w całą historię, którą zapamiętałam.

 

Za młodu, „żyjąc w odosobnieniu i ucząc się być sobą”, były buntownik Wan In dowiedział się, że w dalekich północnych la­sach, na południe od wielkiej rzeki Czarnego Smoka, rośnie korzeń posiadający niezwykle silne życioświatło. Podzielił się tym z mło­dym ślepcem ktoś, o kim Iwan Iwanowicz powiedział: „Był to mą­dry człowiek, którego miałem szczęście spotkać na swojej drodze, tak jak ty miałaś szczęście spotkać mnie, a po wielu latach może komuś się poszczęści, że spotka ciebie, jeśli oczywiście z małej ty­grysicy wyrośniesz na wielką”. Te słowa nie zabrzmiały jak samo­chwalstwo, tylko stwierdzenie faktu, i z wdzięcznością przytaknę­łam. Nie miałam kiedy spytać, kto był jego nauczycielem. Już się nie dowiem, od kogo otrzymał swoją wiedzę, a co gorsza, nie mam komu przekazać pałeczki.

Wszyscy znają cudowne właściwości żeń-szenia, jednak mało kto wie, że korzeń ten ma odmianę żeńską i męską. Pierwsza (Iwan Iwanowicz nazywał ją „jin-szeń”) występuje rzadko, ale i tak dzie­sięć tysięcy razy częściej niż druga, której zbieracze w tajdze na­wet nie szukają. Nie słyszeli o jej istnieniu, a jeśli słyszeli, to i tak nie wierzą w jej odnalezienie. Na cały obszar, gdzie rośnie dziki żeń-szeń – a na Ziemi jest ich tylko kilka – przypada jeden jang-szeń, zapładniający swoją aurą całą żeńską populację. Tak więc na terenie występowania dalekowschodniego żeń-szenia rośnie tylko jeden męski korzeń i młody Wan In wiedział, że należy go szukać nad rzeką Mohe.

Słuchałam tej opowieści jak małe dziecko słucha cudownej bajki – wierzyłam każdemu słowu. Jak miałam nie wierzyć, po tych cudach, które wydarzyły się od mojego spotkania z Iwanem Iwanowiczem?

Dzięki gorączce złota nad Żółciuchą ślepcowi udało się dostać w tajemne miejsce. „Mądry człowiek” od czasu do czasu dawał mu spróbować mikstury sporządzonej z korzenia, dlatego Iwan Iwa­nowicz umiał rozpoznać maść jang-szenia wyczuwalną z odległości wielu li. Pozostało mu tylko odszukać drogocenną roślinę.

– Szukałem cztery miesiące, a gdyby było trzeba, szukałbym cztery albo czterdzieści cztery lata, póki nie znalazłbym albo nie umarł – opowiadał Iwan Iwanowicz – jednak powiodło mi się, gdyż mój węchosłuch był silny, a upór – żelazny. Ostatniego dnia, pijany bliskością jang-szenia, przez wiele godzin rozgrzebywałem rękami każdą grudkę ziemi, aż wymacałem w niej źródło maści, a wtedy połowę wziąłem, a drugą zostawiłem, bo więcej wziąć nie musia­łem i nie mogłem...


Date: 2015-12-18; view: 516


<== previous page | next page ==>
Sandra z Iwanem Iwanowiczem 4 page | Sandra z Iwanem Iwanowiczem 6 page
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.013 sec.)