Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






Sandra z Iwanem Iwanowiczem 4 page

– Ech, mądrzy wy jesteście, inteligenci, a ludzkiej natury nie znacie. – Uchwatow pokiwał głową ze smutkiem. – Dostojewski znał. Ale wy, współcześni, nie macie o tym pojęcia.

Klima to rozbawiło.

– Za to wy, kagiebiści, przeniknęliście ludzką naturę na wskroś?

– My – tak. Taką mieliśmy pracę – odpowiedział pułkownik z godnością. – Człowiek to w zasadzie kanalia. A nasze społeczeń­stwo znajduje się na średnim poziomie parszywości, gdzieś pomię­dzy Ugandą a Norwegią. Jednak nie tracimy nadziei, nie kręcimy nosem. Pracujemy na takim materiale, jaki mamy, i za pomocą odpowiednich środków. Na tym polega wyższa mądrość władzy państwowej.

Na to Klim nie wytrzymał i popełnił wielki nietakt. Dlatego że już wiele razy słyszał ten argument na usprawiedliwienie wszel­kich podłości.

– No, cóż, Wałeriju Nikołajewiczu – powiedział powoli i wy­raźnie. – Przyjrzyjmy się rezultatom. Pan przeżył życie zgodnie ze swoją prawdą, a ja ze swoją. Weźmy mnie. Nigdy nikogo nie oszuki­wałem, nie wyzyskiwałem, nie gnębiłem, podwładnych traktowałem z szacunkiem, jak równych. Rozstałem się ze wszystkimi w zgodzie, zostawiłem po sobie pracę, która jest kontynuowana. Mam mają­tek, czyste sumienie i spokojną starość. A teraz popatrzmy na pana. Przez całe życie walczył pan z wymyślonym wrogiem i bezustannie stosował nieczyste środki w imię wielkiego celu, który okazał się, proszę wybaczyć, kupą łajna. Na stare lata żyje pan na koszt syna, którym pan gardzi i którego na każdym kroku nazywa łapowni­kiem. Więc który z nas lepiej zna prawdę życia?

Mówił uprzejmym tonem, ale co słowo, to cios poniżej pasa. Weteran KGB nie odpowiedział. Pociemniał na twarzy, obrócił się i odszedł zgarbiony.

Jednak Klim niedługo cieszył się zwycięstwem. Prawie od razu poczuł wstyd i niechęć. Wycieczki osobiste to sposób na stłamszenie oponenta bez odnoszenia się do jego poglądów. W dodatku nieuczciwy. A nieuczciwe zwycięstwo jest gorsze od uczciwej klę­ski – sam zawsze tak mówił.

Niezadowolony z siebie poszedł przez park, tak samo zgarbiony jak jego pohańbiony przeciwnik.

Z rozpędu jeszcze przez pewien czas myślał o pułkowniku, Sta­linie i podobnych głupstwach, póki się nie opamiętał: „Boże, co mi chodzi po głowie”.

Nagle poczuł zmęczenie, jakby wspiął się na wysoką górę – mu­siał usiąść na ławce przy balustradzie na skraju doliny.



Myślał: „wiek człowieka nie zależy od przeżytych lat, ale od tego, jak się czuje – czy wdrapuje się na przełęcz, czy już ją pokonał i schodzi w dolinę. Odczucie wspinania się towarzyszy, kiedy ma się więcej energii, niż potrzeba, żeby płynąć z prądem życia. Nadmiar sił wykorzystuje się na ruch ku górze. Jednak przychodzi moment, po którym życie zabiera więcej energii, niż się ma, i wtedy zaczyna się spełzać w dół. To właśnie starość. Chociaż jak przy każdym płynnym zjeździe towarzyszy temu pewna przyjemność”.

Spoglądał na dolinę Sekwany – zieloną przestrzeń z żółtymi prostokątami pól rzepaku, brokatowy pas migocącej w słońcu rzeki, wysokie niebo. Jaki spokojny i wzniosły widok. Najmocniejszym argumentem za istnieniem Boga (gdyby argumenty miały tu ja­kiekolwiek znaczenie) jest oklepany widok gwiaździstego nieba, zachodu słońca nad morzem, albo właśnie takiej doliny. Boskości świata nie doświadcza się za sprawą logiki, tylko fizjologii. Nie w głowie, a porami skóry.

Ledwie o tym pomyślał, kiedy zarys czekającej go rozmowy ułożył się sam z siebie.

Słowa, rzecz jasna, są ważne, ale jeszcze większe znaczenie od­grywają atmosfera i otoczenie. Gdzie odbywa się rozmowa, jest nie mniej ważne od jej treści. Trzeba zaprowadzić Żabę do pokoju Madame. Będzie to bardziej precyzyjnym komunikatem niż jakie­kolwiek wyjaśnienia i obejdzie się bez patosu.

 

– Gdzie ty byłeś? Widziałam samochód na parkingu. Co ci powiedzieli? Tak się martwię! Dlaczego po mnie nie przyszedłeś?

Rzuciła się na niego z mnóstwem pytań, a on powiedział tylko:

– Chodźmy. Porozmawiamy gdzie indziej.

– Dlaczego nie w domu? Nie strasz mnie!

– Chodźmy, ta rozmowa wymaga specjalnych dekoracji.

Uśmiechnął się, patrząc w bok. Najlepszym sposobem, żeby odwrócić uwagę kobiety i ją uspokoić, jest rozbudzenie w niej cie­kawości.

– Jakich dekoracji? Dokąd mamy iść? Coś ty wymyślił?

Widząc, że się uśmiecha, Żaba nieco ochłonęła. Lubiła, kiedy ją intrygował.

– No dobrze, za chwilkę.

Poprawiła fryzurę przed lustrem, na ramiona zarzuciła szal, po chwili rozmyśliła się – sięgnęła po inny. Klim spoglądał na nią z przyjemnością: kobieta, prawdziwa kobieta.

Do pokoju Madame szli w milczeniu: on przodem, ona za nim.

W pomieszczeniu na szczęście nie było nikogo – oprócz nieru­chomej postaci na łóżku.

Żabę ogarnął niepokój, kiedy zerknęła na obciągniętą skórą czaszkę, i czym prędzej odwróciła wzrok.

– Co za koszmar. Po co mnie tu przyprowadziłeś? Te twoje sztuczki! Co wykazało badanie?

Zaczął mówić cichym, zamyślonym tonem, jakim zawsze dzie­lił się z nią najbardziej sekretnymi myślami. Wiedział, że żona od razu umilknie i zacznie go uważnie słuchać.

– Popatrz na ten żywy sarkofag. Historia cywilizacji to coraz większe oddalenie od Natury, sprzeciwianie się jej. Widać to szcze­gólnie w najważniejszym problemie życia – pytaniu o jego wartość. Natura wszystkimi swoimi zwyczajami i prawami przekonuje nas, że życie żadnej wartości nie posiada, a śmierć jest drobnostką, co­dziennym nieznaczącym wydarzeniem. Wszystko, co żyje dokoła nas, bez przerwy umiera, zarazem nieustannie rodzą się nowe ist­nienia, które też giną, bez sensu i bez śladu. Nasza cywilizacja ponad miarę rozdmuchuje znaczenie ludzkiego życia, uważa je za najwyż­szą wartość. Nawet jeśli z życia pozostaje ledwie iskierka, w cywili­zowanych krajach nie pozwala się jej zagasnąć. Chociaż, czy warto tak się trząść nad ogieńkiem biologicznego istnienia, kiedy osobo­wość jest już martwa, to kwestia wątpliwa...

 

Żanna bardzo lubiła, kiedy Klim zapędzał się w monologi na oderwane tematy. Słuchanie rozważań mądrego mężczyzny to jed­na z najprzyjemniejszych rzeczy na świecie. Ale tym razem wyraź­nie ją zagadywał, próbował gdzieś podprowadzić. Trzeba trochę poczekać. Tak mu wygodniej: wstęp, rozwinięcie, kulminacja, za­kończenie. Zaraz sam wszystko wyjaśni.

Boże, co wyszło w tych badaniach? Czyżby rak? Jednak w jego wieku mogłoby być gorzej. Po osiemdziesiątce procesy onkologiczne rozwijają się powoli i ludzie z nowotworem żyją latami.

Klim mówił o prawdziwym miłosierdziu, którego sens został skażony, a nawet zagubiony – w przeciwnym razie medycyna nie urągałaby biednemu ciału tej kobiety w śpiączce. Żanna ledwie się powstrzymywała, żeby nie złapać go za ramię i nie krzyknąć: „Mów na temat! Dość tej zabawy w kotka i myszkę!”. Ale widziała, że i tak jest mu trudno. A na koszmarną mumię starała się nie patrzeć. Za to Klim nie spuszczał z niej oczu.

– Po co ja to wszystko mówię? Pewnie już się sama domyśliłaś.

Jej oczy w jednej chwili napełniły się łzami.

– Rak? Serce?

– Nie. Zrobili mi skan mózgu. Zachodzi niebezpieczeństwo wylewu.

Kiedyś już o tym rozmawiali, więc Żanna wiedziała, że Klim nie boi się zawału, bo to, jak się wyraził: „pstryk – i po krzyku”, ale wylew budzi w nim lęk.

Biedny, biedny...

– Nie płacz. To się nie stanie zaraz, a może wcale nieprędko. Ale skoro już takie mam... hm... perspektywy, to chcę się z tobą umówić. Raz na zawsze, żeby więcej do tego nie wracać. Proszę cię, Żabko, nie pozwól im zostawić mnie w takim stanie. – Wskazał na łóżko. – Nigdy o tym nie wspominamy, i słusznie, bo po co krakać i psuć sobie radość życia, ale czasem trzeba. Ten jeden raz omówimy wszystko do końca, podejmiemy decyzje i będziemy spokojnie żyć dalej. Porozmawiajmy jak dorośli ludzie, bez lamentów. Dobrze?

Skinęła głową i otarła łzy.

– Dobrze.

– Kiedy to się ze mną stanie, nie pozwól im podłączyć mnie do systemu podtrzymywania życia. Zostawię notarialne rozporządze­nie w tej sprawie, a ty dopilnuj, żeby zostało wypełnione.

– Świetnie to wszystko wymyśliłeś – Żanna starała się mówić spokojnie. – Prawdziwy mistrz planowania, jak zwykle. A co bę­dzie ze mną? Jeśli będziesz żył i oddychał, to, niezależnie od two­jego stanu, jedna sprawa. Ale jeśli w ogóle cię nie będzie, to zupeł­nie co innego...

Udawany spokój zawiódł, głos jej się załamał.

– O tobie też pomyślałem – powiedział szybko, żeby nie zdą­żyła się rozpłakać. – Wszystko pod kontrolą, Żabko, kapitan stoi na mostku. Wiem, że nie boisz się śmierci. Boisz się tego co ja: zo­stać sama. Znalazłem rozwiązanie.

– Jakie?

Patrzyła na niego po trosze z niedowierzaniem i nadzieją.

– Rozwiązanie stosuje się do obu stron. Koniec końców nie mamy stu procent pewności, że to ja pierwszy się przekręcę. – Klim mrugnął. Najgorsze miał za sobą i poczuł się lepiej. – Sama wiesz, przy twoim ciśnieniu jeszcze nie wiadomo, na którego ko­nia postawić.

Ale Żanna nie podjęła lekkiego tonu rozmowy.

– Co wymyśliłeś? Mów.

– Znasz mnie. Jak przynoszę złą wiadomość, to w zanadrzu mam też dobrą. Na regale za czterdziestym piątym tomem encyklopedii Brockhausa jest tajna skrytka.

– Widziałam tę twoją idiotyczną skrytkę. Chowasz tam przede mną flaszkę koniaku.

Zdziwił się, ale nie bardzo. Przez pięćdziesiąt dziewięć lat zdą­żył przywyknąć, że przed Żanną trudno cokolwiek ukryć.

– To nie koniak. Tę butelkę zdobyłem jeszcze w Moskwie.

Żanna już się domyśliła, w czym rzecz, i łzy od razu obeschły.

– Jaki ty jesteś mądry – powiedziała. – O wszystkim pomyśla­łeś. Za to cię kocham.

Klim spojrzał na nią pytająco. Czy rzeczywiście od razu zro­zumiała?

Żanna westchnęła: jednak mąż nie ma najwyższego mniemania o jej zdolnościach umysłowych.

– Jak się zażywa to świństwo? – spytała rzeczowo. – Na język? Czy rozcieńczyć wodą? Wolałabym się nie pomylić, jak przyjdzie co do czego.

– Już jest rozcieńczone. Wystarczy wlać do kieliszka i wypić duszkiem. Można dodać cytrynę.

Twarz Klima rozświetlił uśmiech. Był szczęśliwy, że nieprzy­jemna rozmowa ma się ku końcowi. Jednak nie byłby sobą, gdyby nie zwieńczył jej teoretycznym podsumowaniem.

– Dobrze jest być niewierzącym, prawda?

– Nie wiem.

– Okej, wszystko postanowione. Więcej do tego nie wracajmy. Złożyliśmy sobie przysięgę jak Hercen z Ogariowem i naprzód, ku nowym dniom.

– Dobra, Hercenie. Chodźmy stąd, strach bierze.

Żanna się uspokoiła. Chciała tylko czym prędzej opuścić zło­wrogie miejsce. Tym bardziej że starucha głośno westchnęła, jakby w oddali zagwizdał parowóz.


Sandra staje się tygrysicą

 

Drogi od linii kolejowej na północ nie muszę wywoływać w pa­mięci, bo bardzo dobrze zapamiętałam te dziesięć dni – pewnie dlatego, że ani wcześniej, ani później nic podobnego mi się nie przydarzyło. Cały ten fragment lata stanowi małe życie z począt­kiem, rozwinięciem, kulminacją i zakończeniem. Inna przestrzeń, inny bieg czasu, oderwany świat. Tego się nie zapomina.

Wysiedliśmy na stacji Yakeshi. Wioska wyrosła wokół warszta­tów kolejowych, ale z wyjątkiem kilku budynków należących do zarządu kolei była przesiąknięta miejscowym duchem. Odbywał się tu handel bydłem, futrami, skórami jeleni, rogami i wszystkim tym, co można było zdobyć na mongolskich stepach i w hingańskich lasach. Towar przyganiali, przywozili i przynosili, nawet z bardzo oddalonych miejsc, Mandżurowie, Mongołowie, Oroczeńcy i Nanajowie, a chińscy kupcy kupowali go albo wymieniali na strzelby, konserwy, sól, cukier, wyroby rzemieślnicze i inne miejskie produkty.

W wiosce pachniało końskim potem, nawozem i kurzem. Wy­starczyło oddalić się nieco od stacji i zdawało się, że jest się w in­nej epoce. Niewiele się tu zmieniło od czasów gorączki złota nad Żółciuchą, myślałam, kiedy z Iwanem Iwanowiczem wchodzili­śmy na teren zajazdu, gdzie skrzypiały nienaoliwione koła, ryczały wielbłądy i rżały konie.

To Iwan Iwanowicz kazał się zaprowadzić „tam, gdzie krzyczą wielbłądy”. Na moje niezliczone pytania („Jak dostaniemy się nad Mohe?”, „Co zrobimy z bagażem?”, „Czy pan tu kogoś zna?”, „Ma pan jakikolwiek plan działania?”) staruszek tylko dobrodusznie się uśmiechał.

Weszliśmy do długiego baraku z niskim sufitem. Siadając za grubo ciosanym stołem, zamówiliśmy herbatę, której nie piliśmy. Nie widziałam żadnej europejskiej twarzy, nikogo w miejskim stroju. Mężczyźni zewsząd się na mnie gapili, a ja jeżyłam się pod spojrze­niami dzikich, oberwanych ludzi, od których dochodził zwierzęcy zapach. „Co tu robi ta krągłooka dziewka?” – spytał ktoś głośno po chińsku za moimi plecami. „Pewnie to kurwa. Widzisz, klienta przyprowadziła”. „Kto to jest? Kupiec?”

Iwan Iwanowicz odwrócił się z uśmiechem, nic nie powiedział, ale widocznie w jego spokojnej twarzy z przymkniętymi oczami było coś takiego, że nasi sąsiedzi umilkli.

– Co to za ludzie? – spytałam szeptem.

Wciąż z tym samym dobrodusznym uśmiechem Iwan Iwano­wicz odpowiedział: zbierają się tu przekupnie i pośrednicy, myśliwi i poganiacze bydła, żeby zawierać umowy i zbierać karawany, bo w dzisiejszych czasach przemieszczanie się w małych grupach jest niebezpieczne – grasują hunhuzi. Są tu również oczywiście agenci rabusiów, wypatrujący łupów.

Nerwowo spytałam, dlaczego przyszliśmy do tej spelunki i tra­cimy cenny czas.

– Idź do miasta, kup to, co ci potrzebne na drogę, zupełnie zapo­mniałem, że kobiety potrzebują różnych rzeczy, bez których męż­czyźni się obchodzą: mydła i grzebyka, maści od słońca i nie wiem, czego tam jeszcze, tylko pamiętaj, żeby to wszystko było lekkie i małe. Idź i czekaj na mnie na stacji. Teraz już znam drogę i tra­fię sam.

Co do tego nie miałam wątpliwości. Iwan Iwanowicz chodził bez pośpiechu, ale pewnie i nie potykał się, przy czym nie używał laski – nie wiem, jak mu się to udawało. Czasami podejrzewałam, że oprócz węchosłuchu dysponował też niezwykłym zmysłem w rodzaju echolokatora, dzięki któremu nietoperze unikają zderzeń z przeszkodami. Iwan Iwanowicz jako Batman – zabawne, ale nie bardziej niepraw­dopodobne od innych jego zdolności.

– O której się spotkamy? Jest wpół do dziewiątej.

Roześmiał się i odparł, że „o której” i „kiedy” to miejski spo­sób myślenia i muszę o tym zapomnieć, a swój zegarek schować. W tajdze mówi się: spotkamy się tu i tu, bez wyznaczania pory. Kto pierwszy przybędzie na miejsce, po prostu czeka.

Odeszłam, rozumiejąc, że mu przeszkadzam i chce się mnie pozbyć.

„Mydło i grzebyk” miałam, w krem na oparzenia skóry i maść na komary zaopatrzyłam się jeszcze w Harbinie, ale musiałam za­łatwić jedną ważną sprawę, zanim oddalimy się od cywilizacji.

Ze stacji wysłałam telegram na nazwisko Czao Fen. Tekst do­kładnie przemyślałam: „Towar będzie zapłacony, ale proszę o ty­dzień odroczenia. Czekam na potwierdzenie. Sandra”.

Postanowiłam, że nie ruszę się z miejsca, dopóki nie odpowiedzą.

Depesza zwrotna przyszła z porażającą szybkością – po godzinie. Słowo musiał mieć swojego człowieka w Centralnym Telegrafie.

„Dobrze. Ostateczny termin 29 sierpnia. Czao Fen” – przeczy­tałam.

Zostało mi równo trzydzieści dni. Wystarczy, żeby pokonać pięć­set kilometrów i wrócić ze złotem. Jeśli tam jest.

O tym, co robić, jeśli złota nie będzie, zabroniłam sobie myśleć.

Teraz czekałam już tylko na Iwana Iwanowicza. Nie wrócił ani w ciągu dnia, ani wieczorem. Kilka razy zrywałam się, żeby iść do zajazdu, ale udało mi się okiełznać niecierpliwość. Rozumiałam, że powinnam nauczyć się ufać swojemu towarzyszowi podróży i być mu posłuszna. Nie ma innego wyjścia: los Dawida, a zatem i mój, jest w rękach starego Chińczyka.

O północy potulnie jak owieczka położyłam się na drewnianej ławce, zakazałam sobie spać i naturalnie od razu zasnęłam.

 

Iwan Iwanowicz obudził mnie w nocy, bez słowa. Dotknął mo­jego ramienia, a ja się zerwałam. Nie od razu przypomniałam sobie, gdzie jestem i co się dzieje.

Powiedział:

– Chodźmy. Bagaże już wynieśli. Pora w drogę.

Było zimno. Chociaż w północnej Mandżurii dni są upalne, nocą, zwłaszcza przed świtem, zawsze się ochładza. Doskonale pamiętam, jak kuląc się, szłam w ciemności za małą, suchą i wyprostowaną po­stacią. Iwan Iwanowicz wędrował miarowym lekkim krokiem, a ja kilka razy się potknęłam – na ulicach nie świeciła ani jedna latar­nia, może wcale ich nie było. „Nie będę o nic pytać” – myślałam.

I tak się wszystko wyjaśni.

Wyjaśniło się, ale nie od razu. I jednak przyszło mi zadawać pytania.

W ciemnym zakątku małego placu albo skrzyżowania czekały trzy muły: dwa z nich, sądząc po siodłach, do jazdy wierzchem; trzeci był objuczony naszym bagażem. Pod parkanem siedział w kucki ja­kiś człowiek, paląc długą glinianą fajkę.

– Kto to jest? – spytałam. – Dlaczego muły, a nie konie, prze­cież są wolniejsze.

– To jest Bao, dobrze zna drogę nad Mohe, zaprowadzi nas tam i z powrotem, a za to zapłacimy mu mułami i całym sprzętem, który nam zostanie, tak jest korzystnie i dla niego, i dla nas – po­wiedział Iwan Iwanowicz. Dało się słyszeć, że jest bardzo zadowo­lony ze swojego zmysłu praktycznego. – Muły są lepsze niż konie, jeśli tylko nie trzeba uciekać, a my uciekać nie będziemy, bo jeśli napadną nas hunhuzi, i tak im nie ujdziemy: Bao nie umie jeździć wierzchem, ze mnie marny jeździec, a ty, miejska panienko, i tak nie umkniesz doświadczonemu konnemu, tymczasem muły są wytrzy­małe i nigdy nie padają na górskiej ścieżce albo w lesie, poza tym wybrałem je uważnie, węchosłysząc ich maść. Ten jest twój – Iwan Iwanowicz wskazał na potwora z wielką głową i długimi uszami – bardzo cierpliwy, będzie równoważył twój żywy temperament. Mój jest ślepy jak ja... – Rzeczywiście, mul z szerokim zadem na jednym oku miał bielmo, a zamiast drugiego ciemną jamę. – To dobrze, bo będziemy lepiej się rozumieć, a trzeci jest tępy i nudny duchem, za to bardzo silny, w sam raz do dźwigania. Pytałaś też, dlaczego wy­ruszamy po ciemku? Żeby nas źli ludzie nie widzieli i nie poszli w ślad za nami – bardzo rzucasz się w oczy, Mała Tygrysico, dla­tego wyciągnij z worka spodnie, kurtkę i buty, a kobiecy strój zdej­mij, nieprędko ci się przyda.

– Tutaj?

Rozglądam się po ciemnych domach i pustych ulicach.

– Nie wstydź się. Ja jestem ślepy, a Bao przywykł żyć w tajdze i ludzie go nie interesują – ani kobiety, ani mężczyźni.

Wyraźnie pamiętam, jak bardzo odważna i nonszalancka czu­łam się, rozbierając się przy dwóch mężczyznach, chociaż jeden nie mógł mnie widzieć, a drugi obojętnie patrzył sobie pod nogi. Kiedy w ubraniu podróżnym podeszłam do Bao, przedstawiłam się i przy­witałam, wyprostował się w milczeniu, mrugając sennie i odszedł na bok. Sądząc po wysokim wzroście i garbatym nosie, był Man­dżurem, ale nie mogłam się o tym przekonać, bo przez całą drogę nie odezwał się słowem.

Pod koniec pierwszego dnia spytałam, dlaczego nasz przewod­nik nie odpowiada na pytania, może jest głuchy?

Iwan Iwanowicz łagodnie odparł:

– Bao nie jest głuchy, ale nie umie mówić, a w zajeździe powie­dzieli mi, że brak mu piątej klepki, i wtedy się do reszty upewniłem, że się nam przyda i że węchosłuch mnie nie zawiódł.

– Brak mu piątej klepki? – Odwróciłam się tak gwałtownie, że wypuściłam wodze. – I on ma nas prowadzić pięćset kilometrów przez dzikie lasy?

– Nie bój się, Mała Tygrysico, i bądź pewna, że w tajdze Bao jest sto razy mądrzejszy od ciebie, a nawet ode mnie, a że nie umie mó­wić, to nie kłopot, bo czy miałabyś o czym z nim rozmawiać i czy chcesz, żeby komuś powiedział, że jeździliśmy nad rzekę Mohe?

 

Jednak nie mogę się powstrzymać i przywołuję w pamięci wra­żenia z drogi.

Monotonne skrzypienie siodła, szelest sosen na wietrze; łasko­czący zapach igliwia i kwaśny – mojego Uszatka; ból w pośladkach i biodrach; ściekające za kołnierz strużki potu – wszystko to zo­stało we mnie i żyje.

Widzę przed nami szeroko stąpającego Bao. Za uzdę prowa­dzi Homera (tak nazwałam ślepego muła), Iwan Iwanowicz lekko kolebie się w siodle, siwą głowę ma przewiązaną chustką. Za nimi jadę ja, gałązką oganiając się od komarów. Co rusz oglądam się, czy Burłak z jukami nie został w tyle.

Czas rzeczywiście przestał istnieć. Jedna ścieżka przecina drugą, pagórki nie różnią się od siebie, łagodne podejście – łagodne zej­ście, łagodne podejście – łagodne zejście, i zdaje się, że donikąd nie zmierzamy, tylko kołyszemy się jak w hamaku.

Jednak wieczorem spojrzę na mapę i zorientuję się, że pierw­szego dnia przemierzyliśmy ponad siedemdziesiąt kilometrów.

 

Cała ta kraina aż po tereny złotonośne była niezamieszkana, a i na północy, gdzie rozlokowały się kopalnie złota, jedną wioskę od drugiej dzieliło ze sto albo dwieście kilometrów.

Droga zachowała się w mojej pamięci podzielona jakby na dwie części: dzienną, kiedy godzinami patrzyłam na łeb swojego muła, leniwie strzygącego uszami, obserwowałam powolny ruch słońca po niebiesko-szmaragdowym niebie, w którym odbijały się zie­lone ostępy, oraz nocną – trzask bierwion w ognisku, brzęczenie komarów i cichy głos Iwana Iwanowicza, przy dźwięku którego zapadałam w sen.

 

Podejście, zejście, lodowate bryzgi strumienia, kolejne podejście, zejście, szukanie brodu, i tak tysiąc razy. Maść na komary najwy­raźniej była przeznaczona dla łagodnych podmiejskich owadów, bo leśni krwiopijcy ją ignorowali. Moskitiera też nie bardzo poma­gała: po pierwsze, było pod nią duszno, a po drugie, zawsze znaj­dowały się sprytne stwory, którym udawało się dostać pod siatkę. Czesząc się rano, przestałam patrzeć w lusterko, żeby nie oglądać swojej spuchniętej od ukąszeń fizjonomii. Za to Iwan Iwanowicz nie zwracał na komary uwagi. Kiedy pierwszego dnia oblepiły mu twarz, wcale ich nie zganiał.

– Niech się najedzą do syta, ja im nie żałuję, a jak moja krew przesiąknie ich trutką, to się odczepią – powiedział coś z nauko­wego punktu widzenia dziwacznego, jednak następnego dnia chmura latających kanalii unosiła się tylko nade mną, a Iwan Iwa­nowicz jechał sobie spokojnie i jeśli używał gałązki, to tylko w cha­rakterze wachlarza.


Date: 2015-12-18; view: 524


<== previous page | next page ==>
Sandra z Iwanem Iwanowiczem 3 page | Sandra z Iwanem Iwanowiczem 5 page
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.017 sec.)