Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






Sandra z Iwanem Iwanowiczem 3 page

– Jakie to ćwiczenia? – przerywam. Jego filozofowanie mnie nie interesuje, ale jeśli Iwan Iwanowicz rzeczywiście zna jakieś tao­istyczne techniki, to może okazać się ciekawe. Sporo czytałam o nieprawdopodobnych zdolnościach, jakie rozwijają górscy pu­stelnicy i oświeceni starcy.

– Istota ich jest prosta – zaczyna wyjaśniać Iwan Iwanowicz – jak proste są wszystkie najważniejsze rzeczy, bo skomplikowane bywają tylko sprawy drugorzędne...

(Słuchaj uważnie, kretynko! Czemu się gapisz w okno? Potem bę­dziesz żałować, że połowy nie zapamiętałaś!)

– . ..Jeśli chcesz długo żyć, zachowując wewnętrzną siłę, musisz nauczyć się kontrolować swój krwiobieg, jako że przez niego roz­chodzi się po ciele życioświatło, a zapotrzebowanie na nie zmienia się w zależności od tego, co robisz w danym momencie: myślisz, biegniesz, pracujesz, kochasz czy śpisz, dlatego krążenie krwi trzeba spowalniać lub przyspieszać, kierować w odpowiednią część ciała lub przeciwnie – wyprowadzać z niej, na przykład, jeśli jesteś ranna i chcesz zatamować krwotok albo uśmierzyć silny ból... – Nagle milknie, wyciąga rękę i z zadziwiającą dla ślepca precyzją pstryka mnie w koniuszek nosa. – Ale ty słuchasz o życioświetle bez za­interesowania, dlatego teraz nie będę o nim mówić, zresztą jesteś jeszcze za młoda, żeby to zrozumieć, musisz poczekać do jesieni...

(Przechodzi mnie dreszcz – nie wtedy, tylko teraz. Sandra nie zro­zumiała słów o jesieni, uznając je za kolejny wschodni ozdobnik. Ale ja wiem, co miał na myśli).

– ... dlatego wykonuj ćwiczenia, których cię nauczę, i nad ni­czym się nie zastanawiaj, byle tylko weszły ci w nawyk i stały się naturalną częścią twojego dnia, a do nauki możemy się zabrać od razu, jeśli zaś przez całą drogę przez lasy i góry nad rzekę Mohe i z powrotem też będziesz ćwiczyć, to myślę, że na początek wy­starczy i dalej poradzisz sobie sama.

– Jestem gotowa. Mam zapisywać?

Sięgam po notatnik, ale Iwan Iwanowicz mnie powstrzymuje.

– Wiesz, dlatego że w młodości nie lubiłem się uczyć, a potem oślepłem, w życiu nie przeczytałem ani jednej książki i nie przy­wykłem polegać na słowie pisanym. Jeśli raz się zrozumie istotę rzeczy, to już się jej nie zapomni, sama zapisze się tutaj. – Pokazał na swoją głowę. (Ciekawe! Sandra miała bardzo mgliste pojęcie o bu­dowie mózgu i nie zwróciła uwagi, jakie dokładnie miejsce wskazał swoim wysuszonym palcem, ale ja teraz widzę: płat skroniowy, odpo­wiedzialny za zapamiętywanie). – Tak że wystarczy, jeśli nauczysz się tego, co najważniejsze: podobnie jak przypływy i odpływy oce­anu podporządkowują się sile Księżyca, tak przepływ krwi w to­bie powinien być podporządkowany twojemu mózgowi, to on ma decydować, której części ciała potrzebny jest zastrzyk krwi: uszom, jeśli się czemuś przysłuchujesz, oczom, kiedy wpatrujesz się w dal, sercu, jeśli trzeba przyspieszyć jego bicie, a z czasem można na­uczyć się, jak osłabiać i nasilać nawet własne uczucia, jeśli oczywiście będziesz chciała nad nimi panować, dlatego że człowiek panujący nad swoimi uczuciami uwalnia się od męki duchowej, ale również pozbawia się radości...



(Mówi o jesieni, kolejny raz!)

„To dlatego, że nie przeczytał żadnej książki, w jego rozważa­niach jest tyle banalnych myśli – myślę, nie zapominając o uprzej­mym potakiwaniu. – Taki los każdego domorosłego filozofa, nawet jeśli dysponuje umysłem głębokim i nieprzeciętnym”. {Cóż, przy­najmniej Sandra już zdała sobie sprawę, że ma do czynienia z czło­wiekiem o głębokiej i nieprzeciętnej umysłowości).

– Wielu taoistów przywiązuje duże znaczenie do ścisłej diety, ale moje doświadczenie nie potwierdza sensu tych ograniczeń, za­wsze jadłem to, co lubiłem, z wyjątkiem tego, co niedojrzałe albo pozbawione życia, dlatego że życioświatło jest w każdym zwie­rzęciu i roślinie, ale staje się trucizną, jeśli ich rozwój zostaje prze­rwany przemocą.

– Ale przecież nie można żywić się padliną!

– Mięso jest szkodliwe, ale można spożywać mleko i wszelkie jego przetwory; nie wolno jeść kur i kurczaków, ale niezaplodnione jaja tak, a owoce najlepiej zbierać te, które już opadły z drzewa i cykl życioświatła dobiegł w nich końca. Myślę, że równie po­żywne byłoby mięso taoisty, zmarłego po długim i zdrowym ży­ciu, które zakończyło się w sposób naturalny, ale na taoiście można zęby połamać.

Chichocę, ale bez przekonania, dlatego że twarz Iwana Iwano­wicza pozostaje niewzruszona i dopiero po chwili dociera do mnie, że żartował. A może nie żartował?

– Ćwiczenia i dieta są niezbędne, ale istnieje również inny śro­dek sprzyjający rozwojowi w człowieku życioświatła i wymyśliłem dla niego bardzo dobrą nazwę – temperówka, bo wyostrza zdolność kierowania krwiobiegiem jak temperówka ostrzy ołówek – mówi Iwan Iwanowicz, najwyraźniej dumny ze swoich słownych wyna­lazków – pojęcie życioświatła też ja wymyśliłem.

(Wspominałam już o lingwistycznej głuchocie Iwana Iwanowi­cza. Ta jego idiotyczna temperówka i życioświatło są typowymi na nią przykładami).

– Zaczynać należy od tego, co najprostsze – oddychania, tego szybko cię nauczę.

Teraz śmieję się odważniej, od razu zrozumiałam żart.

– Umiem oddychać, każdy umie. Kto się tego oduczy – umiera – pokazuję, że też mam poczucie humoru.

– Nie, Mała Tygrysico, oddychać umie niewielu, reszta tylko nadyma się i flaczeje jak żaba, zupełnie nie rozumiejąc, że powie­trze nie jest tlenem ani paliwem dla płuc i głupio szafować nim bez sensu, więc im prędzej się od tego nałogu odzwyczaisz, tym lepiej dla ciebie. Po pierwsze, zwracaj uwagę, żeby rytm twojego oddechu zawsze odpowiadał temu, co robisz, kiedy idziesz, pracu­jesz, martwisz się, kochasz – w tym momencie zaczynam mrugać z zakłopotania, ale on jest ślepy i tego nie zauważa – nawet kiedy myślisz, z tym że nie chodzi o bezmyślny rytm: krok-wdech, krok-wydech, a o odpowiednio dostosowany, na przykład w czasie je­dzenia: trzy ruchy żuchwy – wdech, trzy kolejne – wydech, i to powinno wejść ci w nawyk, a nie być podporządkowane nakazom świadomości...

 

Sandra słucha bardzo uważnie, podstawy chi kung są dla niej zu­pełnie nowe i nic w tym dziwnego – dopiero w latach sześćdziesią­tych miliony ludzi na Zachodzie odkryły dla siebie sztukę prawidło­wego oddychania. Pamiętam, że wykład Iwana Iwanowicza był długi, przerywany pokazami, ale wszystko to nie bardzo mnie obchodziło.

Nauki ciągnęły się przez całą drogę do Yakeshi, z kilkoma prze­rwami, i miały swój ciąg dalszy później.

Przeglądam stronice, nie zatrzymując się na dłużej. Tam, w dwu­osobowym przedziale pierwszej klasy, odbyła się rozmowa na jesz­cze jeden temat i chcę do niej szybko dotrzeć.

Starzec i Sandra siedzą naprzeciw siebie po turecku i oddychają z początku piersią, potem brzuchem. Iwan Iwanowicz pokazuje, jak zatrzymać oddech, a Sandra, wybałuszając oczy, wpatruje się w cy­ferblat zegara. Kolejny obrazek: on wkłada sobie igłę pod pazno­kieć i się uśmiecha – krew nie dociera do palca i Iwan Iwanowicz nie odczuwa bólu. Sandra marszczy się ze współczuciem.

Nie to, nie to.

Stop – jest.

 

Kołyszę się w takt kołysania wagonu, staram się oddychać tak, jak mi pokazał Iwan Iwanowicz: głęboki powolny wdech na raz-dwa-trzy-cztery-pięć-sześć, zatrzymuję powietrze, które nie jest powietrzem, tylko energią Wszechświata, na raz-dwa-trzy, znowu wydycham na sześć taktów i tak bez przerwy, przy tym próbuję do­stosować się do stukotu kół (to proste) i nie myśleć o oddychaniu (to mi się nie udaje). Za oknem panuje ciemność. Wróciliśmy do przedziału po kolacji. Jestem głodna, bo z całego menu w „życioświetlnej” diecie dozwolone były jedynie placki serowe ze śmieta­ną, poza tym nie mogłam zamówić herbaty, bo mieli tylko z mło­dych listków.

Nie zapalam światła. Iwan Iwanowicz światła nie potrzebuje, ja też nie. Patrzę na czarny kwadrat okna i myślę o Dawidzie. Co się z nim dzieje? Wiadomo, że nic dobrego, ale co dokładnie? Jest głodny, przerażony, pewnie torturowany, nie rozumie, dlaczego do tej pory nie wniesiono okupu, albo przeciwnie, wie o chorobie ojca i pogrą­żył się w rozpaczy? Nie potrafię sobie wyobrazić izraelskiego księcia w poniżeniu i nędzy. I nie chcę sobie wyobrażać. Poganiam koła, żeby szybciej, jeszcze szybciej wiozły mnie do celu. Od tego mój oddech przyspiesza i gubi rytm.

Prawie nie słucham flegmatycznej przemowy mojego towarzy­sza podróży, jego gadatliwość wręcz działa mi na nerwy.

(Nie przeszkadzaj, głupia dziewczyno! Nie zagłuszaj jego głosu swoimi płaczliwymi myślami!)

– ... To, co nazywają „starością”, tak naprawdę jest dojrzałością – to najlepszy i najdłuższy okres w życiu, ale ludzie tego nie rozu­mieją, boją się starzeć, dlatego że starość oznacza dla nich choroby, osłabienie ciała i przygasanie umysłu, ale taką starość mają tylko ludzie, którzy niewłaściwie przeżyli swoje życie. Powiesz pew­nie, że wszyscy starzy ludzie są tacy, i prawie będziesz mieć rację, ale tylko w sensie, że większość ludzi żyje w niewłaściwy sposób. Choroby przychodzą z wiekiem przez złe obchodzenie się z włas­nym ciałem; niedołęstwo jest skutkiem tego, że człowiek osłabia, zamiast umacniać swoje życioświatło; rozum zamiera u tych, któ­rzy go mało używali i żle się z nim obchodzili. Tego wszystkiego można uniknąć... – Zwraca ku mnie głowę, jakby próbował roz­poznać, czy nie usnęłam.

– Naprawdę? – mówię roztargniona. – Starości trzeba jeszcze dożyć, a ja na razie mam problemów pod dostatkiem.

– Niewątpliwie! Starości nie musi towarzyszyć niemoc – popatrz na mnie, jestem zupełnie zdrowy i nigdy nie choruję. Tak zwane „starcze osłabienie” jest w rzeczywistości spowolnieniem krążenia życioświatła, jego stopniowym wygasaniem, i to wcale nie jest źle, bo dojrzałe ciało domaga się mniej ruchu, mniej wierci się i krząta, dlatego jeśli się jest zdrowym, cała istota przepełnia się spokojem i zadowoleniem. A na przygasanie umysłu są sposoby – szczególne ćwiczenia, których cię z czasem nauczę, i jeśli będziesz pilnie się uczyć, to kiedyś z małej tygrysicy wyrośniesz na wielką, będziesz bardzo długo żyć i odejdziesz dopiero wtedy, kiedy się upewnisz, że przeżyłaś swoje życie szczęśliwie i w pełni, spiłaś z niego soki do ostatniej kropli...

 

W tym miejscu muszę zatrzymać wspomnienia, dlatego że w moim pokoju ktoś się pojawia. Dwoje starych ludzi. Nie znam ich, nie rozpoznaję ich emanacji.

Przykro mi, że nie mogłam wysłuchać mowy Iwana Iwanowicza, adresowanej nie do dwudziestosiedmioletniej dziewczyny, tylko do mnie, do mnie!

Ale kiedy uruchamiam węchosłuch i badam maść rozmawiającej pary (słówka z leksykonu Iwana Iwanowicza pojawiają się natych­miast, bo jeszcze nie ucichł we mnie jego głos), przestaję odczuwać rozdrażnienie, a zaczynam doznawać dawno zapomnianego uczu­cia: zawiści.

To znakomita ilustracja panegiryku na cześć starości, który Iwan Iwanowicz wygłosił przed swoją nieuważną słuchaczką.

Moje bioreceptory wychwytują falę prawdziwego, niezmąconego szczęścia i nie daję rady w porę powstrzymać dręczącej serce myśli: „Gdybym nie pobiegła, słysząc dzwonek tramwaju, gdybym obej­rzała się i zatrzymała... Gdybym wróciła, moglibyśmy być tacy sami”.

 


Klim i Żaba

 

Jest w tym, rzecz jasna, pewna doza komizmu. Wypisz, wyma­luj Hercen z Ogariowem na Worobiowych Wzgórzach, gdzie jako dzieci przysięgli sobie walczyć o wolność. Ale, że zacytuję samego siebie, lęk przed komizmem jest komiczny. Dawno już przeszliśmy na drugą stronę tych śmiesznych lęków, a wkrótce w ogóle znaj­dziemy się po drugiej stronie wszystkiego na świecie i należy trak­tować to ze spokojem. A jeśli nie ze spokojem, to odpowiedzial­nie, jak przywykliśmy odnosić się do wszystkich poważnych spraw.

Celowo szedł kilka kroków przed Żabą, żeby nie widziała jego wzroku. Na podeście schodów przed drugim piętrem musiał się zatrzymać, żeby złapać oddech, bo wchodzili trochę za szybko, ale Klim zamknął oczy i tym sposobem uniknął jej wykrywacza kłamstw.

– Serce? – od razu spytała Żanna. Naturalnie się przestraszyła. – Dać ci żelułę?

Tak między sobą nazywali pigułki, od francuskiego słowa gélule.

– Wszystko w porządku. Możemy iść.

I znowu zajął pozycję w awangardzie.

 

Na tomografię pojechał sam, chociaż Żaba błagała, żeby ją zabrał ze sobą. Potem żądała i próbowała wszcząć awanturę, ale dała spokój, kiedy zrozumiała, że nie ustąpi. Zawsze czuła granice możliwego, dlatego że była mądrą kobietą i prawdziwą towarzyszką jego życia.

Tego, czego się bał, badanie nie wykazało, ale wykryto coś chyba jeszcze gorszego. Zdecydowanie gorszego. Klim zmarszczył czoło, czując w piersiach zimny strach. Dobrze, wszystko jest smaczne, jedno słodsze od drugiego. Jak nie dżuma, to cholera. Kiedyś wszystko się skończy i lepiej zmierzać ku finałowi, znając układ kart.

W drodze powrotnej ze szpitala nie myślał o swoich marnych perspektywach, tylko jak o nich powiedzieć Żabie. Przemilczenie nie wchodziło w grę. Nie umiał jej okłamywać.

Niczego sobie zadanie...

Z braku dobrego rozwiązania nie poszedł do głównego budynku, gdzie jego żona uczyła się francuskiego. Pozostałe do jej powrotu pół godziny postanowił spędzić w domu, żeby przygotować scena­riusz niełatwej rozmowy.

Wspaniała rzecz – dom. Całe życie lubił przenosić się z miej­sca na miejsce, podróżować i nie rozumiał, dlaczego żona zawsze nie może się doczekać, żeby wrócić na swoje śmieci. A teraz zro­zumiał. Dom jest rozszerzeniem naszej przestrzeni wewnętrznej, drugą skórą z własnym układem oddechowym.

Dwa lata wcześniej małżonkowie podjęli decyzję o „odejściu od świata” (jego żart, który ona ochoczo podchwyciła) i z przy­jemnością zaczęli meblować swoje mieszkanie w „Porach Roku”. Niewyartykułowaną, lecz unoszącą się w powietrzu ideę należałoby sformułować tak: „Nasza ostatnia siedziba powinna być idealna”. Nie chcieli niczego zbędnego, przypadkowego, irytującego, każdy centymetr musiał zostać przemyślany. Było to jak wciągająca gra – zmieścić się na sześćdziesięciu pięciu metrach po rosyjskich posiad­łościach. Jakby na starość urządzali domek dla lalek.

Moskiewskie mieszkanie i dom za miastem zostały sprzedane, a pieniądze przelane na konto Fundacji Wspierania Młodych Uczonych. Przed „odejściem od świata” Klim skrzętnie pozamykał ziemskie sprawy, wydał stosowne rozporządzenia. Dla siebie po­zostawił niewielki portfel akcji – dla rozrywki, żeby mózg nie za­rdzewiał. Ale i te akcje zostały zapisane Fundacji. Synowi i córce, bliźniakom, po śmierci rodziców miały przypaść jedynie rzeczy osobiste na pamiątkę.

Dzieci im się udały. Mądre, silne, samodzielne. Kiedyś w przy­pływie autokrytycyzmu Żaba powiedziała: „Dzieci najczęściej wyrastają na mądrych ludzi, jeśli są za mało kochane przez matkę”. Można dyskutować, czy kochała dzieci „za mało”, ale co prawda, to prawda: najbardziej na świecie kochała męża, a o syna i córkę po prostu się troszczyła. Z punktu widzenia Klima nie było powodu do niepokoju. Dlatego że dzieci są drogimi, ale tylko gośćmi – do­rosną i odejdą, a mąż i żona zostaną razem do końca.

Miał własną teorię wychowania. Potomstwo należy tresować jak rasowe szczenięta do samodzielnego życia – na tym polega obowiązek ojca i matki, a nie na zaspokajaniu swojego instynktu rodzicielskiego. Klim uznał, że wypełnił swoją rolę, kiedy Sasza i Maszka zdobyli dyplomy. Taką zawarli umowę: macie zdobyć wykształcenie, a potem żyjcie, jak chcecie. Jako bazę dorosłego ży­cia syn i córka otrzymali mieszkania, zaś jako „dodatek za koszta przeprowadzki” po sto tysięcy dolarów (całkiem niezłe pieniądze jak na Rosję 1995 roku). Zarazem spadkobiercy usłyszeli, że żadnego spadku nie dostaną. Do boju, dzieci. Życie jest w waszych rękach.

I oboje dobrze się urządzili. Sasza wybrał karierę naukową, ma własne laboratorium w Kalifornii. Maszka zajęła się biznesem, za­wsze ciągnęło ją do przygód. Pierwsze śliwki robaczywki – raz nawet Klim musiał jej pomóc w spłacie odroczonego kredytu. Zro­bił to niechętnie, uważając, że przedsiębiorca nie powinien pole­gać na tacie z grubym portfelem, bo źle to wpływa na interesy. Ale Maszka stanęła na nogi. Oddała dług, chciała nawet zwrócić pro­centy jak za pożyczkę bankową.

Nie, o dzieci nie musi się już martwić. Są dorosłe, żyją własnym życiem. Co innego Żaba.

Kiedy Klim otrzymał przydział do swojej pierwszej pracy, nawią­zał romans z chudziutką laborantką. Planował flirt, a wyszła z tego rodzina. Przeżyli razem pięćdziesiąt dziewięć lat. I to jak! Nikogo nie potrzebowali. Nawet dzieci pojawiły się późno, przez niedopa­trzenie. Tylko dlatego, że lekarz orzekł: w takim wieku i w takim okresie ciąży z aborcją wiąże się większe ryzyko niż z porodem.

Radzieccy lekarze wtedy jeszcze uważali, że trzydzieści osiem lat dla pierworódki jest wiekiem krytycznym. A że urodzą się bliźniaki, w tych zamierzchłych czasach stwierdzono dopiero, kiedy brzuch był już wielki jak beczka. Klim nalegał na cesarskie cięcie i twardo oznajmił: w razie powikłań proszę ratować matkę. Naczytał się różnych akuszerskich horrorów i najadł się strachu! Chwała Bogu, wszystko poszło dobrze.

Teraz nie pójdzie dobrze. Kwestia czasu. Niedługiego.

Jak jej to powiedzieć, bez fałszywej brawury, ale i bez tragizmu? Nie można dopuścić, żeby czarne myśli odebrały im radość ostat­nich dni. Trzeba żyć pełnią życia do końca, a nie truchleć przed nieuniknionym. Jak dobrać właściwe słowa, ton głosu?

Klim uważał się za człowieka rozsądnego, zwłaszcza w ważnych sprawach. A ważniejszej sprawy pewnie już nie będzie.

 

Pół godziny nie wystarczyło. Wyszedł przez tylne drzwi, wzdłuż zadbanych klombów powędrował w stronę parku.

Z naprzeciwka spacerkiem zbliżał się Walerij Uchwatow. Na widok Klima ucieszył się. Najwyraźniej doskwierał mu brak to­warzystwa.

Od czasu do czasu prowadzili ciekawe rozmowy. Spierali się. Uchwatow był niegłupi i interesujący, chociaż oczywiście z innej bajki.

– Pamięta pan, jaki dziś dzień? – spytał, podchodząc bliżej.

To spotkanie nie było Klimowi na rękę. W podobnych sytua­cjach zawsze potrafił odprawić natręta w uprzejmy, choć stanow­czy sposób. Tym razem dał spokój. Wiedział z doświadczenia, że kiedy problem nie daje się rozwiązać, dobrze jest zająć umysł jakąś inną gimnastyką. A rozwiązanie samo przyjdzie. Wiele razy to się sprawdzało – i w pracy naukowej, i w interesach.

– Dzień? Chyba wtorek.

– Nie w tym rzecz. 22 czerwca. Rocznica. Słabo to pamiętam, byłem jeszcze mały. Wiem tylko, że matka płakała, ojciec ją pocie­szał, to i ja się rozryczałem. A pan, Klimie Arkadiewiczu, jest star­szy ode mnie. W którym roku pan się urodził?

– W dwudziestym ósmym. Tak, tego się nie da zapomnieć. Prze­mowy Mołotowa co prawda nie słyszałem, byłem wtedy na obozie pionierskim. Ale jak Stalin przez radio wzywał „braci i siostry”, to na własne uszy słyszałem, o, te – Klim dotknął palcem ucha. – Ro­dzice wywieźli mnie już wtedy do Moskwy.

Pułkownik się zjeżył, nie spodobał mu się ton, jakim Klim mó­wił o orędziu Stalina.

– Nie lubi pan Josifa Wissarionowicza – raczej stwierdził, niż spytał Uchwatow.

– Nie lubię, łagodnie mówiąc.

– To źle. Gdyby nie ten człowiek, nasz kraj by nie istniał. Ludzie odpłacają czarną niewdzięcznością za jego wielkie dokonania. Nikt nie jest prorokiem we własnym kraju. A Stalin posiadał wielki dar przewidywania. I mężnie brał na siebie odpowiedzialność. Jego ma­tematyczny umysł umiał wyznaczać priorytety. A dla każdego wo­dza najważniejszym z nich jest ratowanie państwa, którym kieruje.

„Na diabła mi teraz ta dyskusja” – pomyślał Klim, ale rozmowy nie przerwał. Za to pułkownik cieszył się, że ma się przed kim wygadać.

– Jeszcze w trzydziestym pierwszym Stalin powiedział, że nasz kraj ma nie więcej niż dziesięć lat, żeby przygotować się do ciężkiej wojny ze światowym imperializmem. Co za precyzyjna prognoza! Hitler jeszcze nie doszedł do władzy, a Josif Wissarionowicz już wiedział, co się szykuje. On jeden rozumiał, że czeka nas krwawa walka o przetrwanie. Szansa wygrania wojny z wrogim światem była tylko jedna: należało pokonać naszą rosyjską skłonność do pustosło­wia i przekształcić Związek Radziecki w organizm zdolny do walki. Stalinowi przyszło poświęcić ustrój rolniczy dla uprzemysłowienia.

Zniszczyć pierwiastki bonapartyzmu i anarchii w armii. Postawić na baczność cały aparat władzy. Poświęcić wszystko dla umocnie­nia obronności. To on stworzył przemysł ciężki. Zapoczątkował produkcję samolotów i czołgów. Rozpalonym żelazem wypalił chaos oraz niechlujstwo. A i tak ledwie ustaliśmy w czterdziestym pierwszym. Ale zwyciężyliśmy! W czasie pierwszej wojny świato­wej, mając sojuszników, nie daliśmy sobie rady z Niemcami, a za Stalina biliśmy się z całą przemysłową Europą i się nie ugięliśmy. W czterdziestym piątym byliśmy już dominującym mocarstwem na kontynencie! Nawet Ameryka, dziesięć razy silniejsza od nas, przez wiele lat drżała przed nami. Oto co znaczy Stalin! To prawda, że wielu wsadził do więzień i rozstrzelał. Że nie żałował żołnierzy. Ale inaczej się nie dało. Jak się nie umie dobrze walczyć, to za brak profesjonalizmu trzeba zapłacić krwią. Żadna ofiara nie jest zbyt wielka dla zwycięstwa. Gdyby Stalin zmiękł, nasz kraj by zginął. I pan też. Pan jest Żydem?

– Nie, skąd to panu przyszło do głowy?

Uchwatow się zmieszał:

– Przepraszam. We wszystkich inteligentach jest coś żydow­skiego.

– A dlaczego pan przeprasza?

Uchwatow roześmiał się i machnął ręką: dobrze, nie ma się o co czepiać.

Ale Klim był zbyt przejęty namiętną przemową byłego pułkow­nika, żeby się powstrzymać od czepiania.

– Pański idol przekształcił kraj w obóz wojskowy, wykorzystu­jąc przy tym jeden z dwóch możliwych mechanizmów: strach. – Klim zupełnie nie umiał się gorączkować. Zawsze mówił z namy­słem i spokojnie, nawet kiedy był rozdrażniony. – Jednak ludzkości znana jest również inna siła, nie mniej efektywna. To pobudzanie indywidualnej inicjatywy, wykorzystywanie siły ludzkiego ducha. Osiągnięcia stalinowskich pięciolatek robią wrażenie. Ale wzrost ekonomiczny krajów kapitalistycznych przy dobrej koniunkturze wcale im nie ustępuje. Weźmy choćby Japonię lat sześćdziesiątych albo dowolny inny „cud gospodarczy” – tajwański, singapurski czy irlandzki. Przyrost produktu krajowego brutto rzędu dziesię­ciu procent nie jest niczym nadzwyczajnym, a to więcej niź u nas podczas pierwszych pięciolatek. To znaczy, że można było osiągnąć podobne rezultaty, nie niszcząc gospodarki rolnej, nie zniewalając społeczeństwa i nie produkując stosów trupów. A o dalekosiężnych celach ekonomicznych w ogóle szkoda gadać. Strach jest bodźcem silnym, ale na krótką metę. Na takim fundamencie nie zbuduje się niczego trwałego. Związek Radziecki zbankrutował dlatego, że strach po trochu wygasał, a nie było nowej siły scalającej. Wie pan, czym przede wszystkim zawinił pański Josif Wissarionowicz? Tym, że miał w pogardzie swoich obywateli i im nie ufał. A skoro tak, to nie powinien był pchać się po trupach do władzy.


Date: 2015-12-18; view: 552


<== previous page | next page ==>
Sandra z Iwanem Iwanowiczem 2 page | Sandra z Iwanem Iwanowiczem 4 page
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.011 sec.)