Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






Sandra z Iwanem Iwanowiczem 2 page

Iwan Iwanowicz uśmiecha się cieniem uśmiechu, w którym nie ma żalu, że kiedyś popełnił głupstwo – jest tylko jego cień.

– Wystąpiłem i powiedziałem, że nie da się zwyciężyć Zła, je­śli walczy się z nim wedle jego praw, a właściwie niezupełnie tak powiedziałem, bo byłem jeszcze bardzo młody i nie umiałem znaj­dować właściwych słów, i wcale nie wiem, czy moi towarzysze mnie zrozumieli, w końcu byli nieuczonymi chłopami, którzy nie nawykli do pojęć abstrakcyjnych, ale Man Sy był człowiekiem wykształco­nym i mądrym, on mnie zrozumiał. „Mogłem się domyśleć, Wan In, że to ty zrobiłeś – powiedział z ojcowskim wyrzutem w głosie i złym błyskiem w oczach. – Jesteś nie tylko młody, ale i ślepy. Nie tylko niczego nie rozumiesz, ale nie chcesz rozumieć. Nie wiem, co z tobą zrobić”. Powinienem był milczeć, ale że byłem głupi i uparty, powiedziałem: „Wcale nie jestem ślepy! Nie można głosić jednego, a postępować inaczej. Ludzie przestaną wam wierzyć!”. Jednak Man Sy nie zważał na ostrzeżenia młodzika, tylko ucieszył się, że sam mu podpowiedziałem, jak ma ze mną postąpić, żeby nie złamać danego słowa. „Chcesz powiedzieć, że skłamałem, nazywając cię ślepym? Ja nigdy nie kłamię i wszyscy o tym wiedzą. Wyłupić mu oczy!” Po kilku minutach byłem już ślepy, ale Man Sy okazał wielkoduszność i rozkazał przekłuć mi oczy igłą tak, żeby nie wypłynęły, dlatego że, jak wiesz, Chińczycy uważają za wielkie nieszczęście, jeśli po śmierci ciało nie zostaje pogrzebane w całości, dlatego kalecy trosk­liwie suszą utracone członki, a eunuchowie – swoją męskość, żeby lec w grobie tak samo kompletni, jakimi byli po urodzeniu, ale że wykłutych oczu zasuszyć się nie da, Man Sy ulitował się nade mną, a żołnierzom jego miłosierdzie bardzo się spodobało...

Przechodzi mnie dreszcz, a Iwana Iwanowicza to śmieszy. Wy­daje z siebie lekki, gdaczący dźwięk – cień śmiechu.

– I wszystko się stało tak, jak mówiłem: tajpingowie głosili wol­ność i Dobro, ale swoich ludzi zmuszali, żeby byli dobrzy, a kto się nie zgadzał albo próbował dyskutować, tego zabijali, zabijali bez przerwy i wszyscy się ich bali, a oni odnosili coraz to nowe zwy­cięstwa, tyle że po jakimś czasie dowódcy zaczęli się kłócić między sobą, który z nich jest najbardziej sprawiedliwy i dobry, i zaczęli zabijać się nawzajem, a ci, co zwyciężali, sami siebie mianowali książętami. Tak to się ciągnęło osiemnaście lat, dopóki wszyscy nie odwrócili się od tajpingów i wtedy stare Zło wzięło górę nad no­wym, najkrwawsza z wojen się zakończyła i wszystko w Chinach wróciło do stanu rzeczy sprzed proroczego snu Hong Xiuquana, tyle że ubyło sto milionów Chińczyków, ale tego już nie widziałem, nie dlatego że oślepłem, a dlatego że wiele lat przeżyłem w gór­skiej głuszy, gdzie mnie nauczono widzieć bez oczu. Wiesz, Mała Tygrysico, jestem wdzięczny Man Sy, że kazał wykłuć mi oczy, bo gdybym widział, nigdy bym się nie nauczył węchosłyszeć, to jest wi­dzieć naprawdę, przecież oczy przynoszą więcej szkody niż pożytku, bowiem ukrywają istotę rzeczy. Dopiero kiedy oślepłem, zacząłem widzieć, a stało się to za sprawą pewnego szczęśliwego przypadku...



– Zaczął pan opowiadać o złocie – przypominam wystraszona, że opowieść znowu odejdzie od tematu, który mnie najbardziej in­teresował. (Tego nigdy sobie nie wybaczę. Nie dowiem się już, co za szczęśliwy przypadek zetknął Wan Ina z człowiekiem albo z ludźmi, którzy przygarnęli młodego ślepca w „górskiej głuszy” i nauczyli go „widzieć bez oczu”). Muszę się upewnić, że złoto istnieje naprawdę, a nie tylko w fantazjach starca, i że nie na darmo wlokę się na ko­niec świata. – Powiedział pan, że wyruszył nad rzekę Mohe z artelem poszukiwaczy złota. Co było dalej?

Mój rozmówca dobrodusznie kiwa głową. „Pewnie mu wszystko jedno, o czym opowiada – myślę. – Byleby płynął z prądem pa­mięci”. (To akurat nie takie głupie. Może Iwan Iwanowicz też posiadał klucz do skarbca pamięci ejdetycznej? Wcale by mnie to nie zdziwiło).

– Rzekę Mohe Rosjanie nazywali Żółciuchą i wkrótce wszyscy zaczęli ją tak nazywać, dlatego że do rosyjskiego brzegu Amura był rzut kamieniem i większość poszukiwaczy stanowili Rosjanie, któ­rzy przybywali tutaj z całej Syberii i znajdowanie złota szło im lepiej niż poddanym naszego bogdychana, albowiem w cesarstwie Qing poszukiwacze złota byli uważani za zbójców i karano ich śmier­cią – rząd nie chciał wypuszczać drogocennego kruszcu z rąk, ale był bezradny wobec przybyszów z zewnątrz. Generał-gubernator prowincji Heilongjiang kilka razy wysyłał wojsko z miasta Qiqihar, ale droga była długa i niebezpieczna, a Rosjanie i Amerykanie (wielu przyjechało z Kalifornii i Dakoty, gdzie w owym czasie po­kłady złota już się wyczerpały) witali chińskich żołnierzy ogniem, więc ci uciekali, a część z nich zasilała szeregi poszukiwaczy. Kiedy dotarłem nad Żółciuchę, a było to wedle zachodniej miary czasu jesienią 1885 roku, żyło tam dziesięć, a może i piętnaście tysięcy ludzi, którzy mianowali się Republiką Amurskiej Kalifornii.

Na pewien czas milknie, na jego ustach pojawia się uśmiech nie­dowierzania, jakby Iwan Iwanowicz wątpił, czy własna pamięć nie płata mu figli. Rzeczywiście jego opowieść brzmi bajkowo.

– Z początku wszyscy żyli tam, jak chcieli, cieszyli się brakiem jakiejkolwiek władzy, panował nieporządek, bo silni odbierali złoto słabym i zajmowali ich złotodajne działki, wszyscy chodzili pijani i strzelali, gdzie popadnie, ale w końcu ludzie mieli dość chaosu i zro­zumieli, że wolność musi być ograniczona jakimiś prawami, inaczej nie da się żyć – to bardzo ciekawe, że w ciągu trzech lat istnienia ta samowładna republika przeszła drogę, na którą ludzkość potrze­bowała trzech tysiącleci. Pierwsze prawo dotyczyło formy rządów, i bardzo słusznie, bo bez mózgu w żaden sposób nie da się kierować ciałem, a ponieważ Amerykanie jako jedyni wiedzieli, w jaki sposób przekształcić zbieraninę włóczęgów w zorganizowaną społeczność, postąpiono po amerykańsku: cały obszar poszukiwań podzielono na pięć „stanów” i każdy stan wybrał po dwóch senatorów, którzy weszli w skład rządu, a na czele republiki postawili pochodzącego z wyborów urzędnika, którego Rosjanie nazywali „starszyną”, Ame­rykanie „prezydentem”, a Chińczycy i Koreańczycy „wan”, jednak on sam mienił się „kanclerzem”, dlatego że pochodził z Cesarstwa Austriackiego – był inżynierem górniczym, człowiekiem bardzo surowym, ale sprawiedliwym, a nazywał się Karl Fosse.

Drugie prawo dotyczyło podatków, czyli systemu krwionośnego, bez którego mózg nie może funkcjonować i zarządzać ciałem: każdy poszukiwacz miał wpłacać do wspólnej kasy za pozwolenie na użyt­kowanie działki, każdy przyjezdny kupiec – dziesiątą część wartości swojego towaru, a każdy kupiec miejscowy – dziesięć procent obrotu, i pieniądze te szły na wypłaty dla rządu, utrzymanie straży liczącej stu pięćdziesięciu ludzi, a także na szpital, który leczył bezpłatnie.

Następnie ustanowiono prawo o własności, dlatego że człowiek powinien dobrze wiedzieć, co na tym świecie należy do niego, a co do innych, zatem główny złotonośny obszar, ciągnący się wzdłuż rzeki przez sześć wiorst, został podzielony na działki po sześć sążni, z których każda należała do jednego właściciela lub artelu, a w oko­licznych lasach każdy mógł kopać i wypłukiwać złoto, gdzie chciał, żadne prawo własności tam nie obowiązywało, z tym że karano od­bieranie tego, co zdobył kto inny – tu działało prawo o karach, dla­tego że słabo rozwinięty człowiek przypomina bezmyślne dziecko i jeśli nie będzie się bał kary, to stanie się zagrożeniem dla innych. Prezydent Fosse, który był również sędzią, na początku swoich rządów nakazał powiesić trzydziestu zabójców, złodziei i gwałci­cieli, po czym nad Żółciuchą zaprzestano zabijać, grabić i stoso­wać przemoc seksualną wobec kobiet – co prawda również dlatego, że odtąd przywożenie kobiet na teren republiki było uznawane za ciężkie przestępstwo...

– Ale dlaczego? – wykrzykuję. Do tej pory słuchałam z aprobatą i zainteresowaniem, ale teraz jestem zbita z tropu. – Czy mężczyźni muszą zawsze o wszystko obwiniać kobiety?

– Podobnie jak kobiety obwiniają mężczyzn – podśmiewa się Iwan Iwanowicz – ale prezydent Fosse postąpił mądrze i wcale nie z pobudek moralnych – po prostu kobiet w tej dzikiej krainie było tak niewiele, że pojawienie się każdej wywoływało falę awantur, skandali i zabójstw, dlatego rząd zadecydował: kto się chce zabawić, niech jedzie na drugi brzeg Amura, do osady Ignaszyno, gdzie są i szynki, i sprzedajne dziewki, tym bardziej że nad Żółciuchą, żeby uniknąć gżenia się gdzie popadnie i pijaństwa, wódka też była zabro­niona, chociaż naturalnie nie karano za nią śmiercią, tylko rózgami, jednak bez wódki mężczyźni usychają jeszcze szybciej niż bez ko­biet, dlatego w okolicznych lasach, ryzykując życiem, pojawiali się handlarze, za duże pieniądze sprzedawali chińską wódkę, samogon z sorgo i z pszenicy, i stawali się bogatsi od każdego poszukiwacza złota, ale najlepiej powodziło się mieszkańcom osady Ignaszyno, dlatego że właśnie tam poszukiwacze złota zostawiali swoje nie­małe zarobki, a nawet najbardziej niedoświadczony wyrobnik, na­jemny kopacz, wypłukiwał w ciągu kilku godzin nie mniej niż pięć zołotników piasku, a za zołotnik płacono po trzy i pół rubla – jak się potem dowiedziałem, w Rosji wiejski parobek dostawał tyle za miesiąc pracy. Za to ceny były tu jak nigdzie indziej, funt chleba kosztował pięć razy więcej niż normalnie, wino sprzedawano spod łady za stukrotną cenę, a w dodatku trudno je było dostać, pła­cono zaś nie pieniędzmi (skąd by wzięli tyle papierków i monet) – wszystko przeliczano na „sztuki”, jedna sztuka odpowiadała zołotnikowi piasku albo czterem kartom do gry, na które był ogromny popyt, albo też sześciu zapałkom, których też wiecznie brakowało, taka tam krążyła waluta...

Kolejny raz uśmiech przypominający wspomnienie o śmiechu rozchyla cienkie, prawie bezbarwne wargi.

– Amurska Kalifornia ukazywała, jaki byłby świat, gdyby na ziemi żyli sami mężczyźni: straszny i śmieszny, jak gdyby dzieci urządziły sobie życie bez dorosłych, umówiły się, że same ustanowią swoje prawa – wyszedł z tego bezład z paroma srogimi zakazami, jak to u dzieci – z jakiegoś powodu nagle nie wolno robić pew­nych rzeczy pod groźbą kary, nieodmiennie straszliwej, bo dzieci są okrutnymi istotami. Lubią świecidełka, wielkie słowa, pospolite widowiska, lubią objadać się łakociami aż do bólu brzucha, bawić się kolorowymi szkiełkami i papierkami po cukierkach – wszystko to widzieliśmy nad Żółciuchą: główna ulica nosiła dumną nazwę Milionowa, choć zabudowana była byle jak skleconymi domkami i chińskimi lepiankami, w których okna z braku szyb zasłaniano natłuszczonym papierem; zajazdy zwano „hotelami”, a na każdym z tych zapluskwionych przybytków puszył się szyld „Marsylia”, „Kalifornia”, „Tajga”, było też kasyno „Monte Carlo”, gdzie grała sprowadzona z Zachodu orkiestra, a brodaci poszukiwacze złota krążyli po sali parami w takt walców wiedeńskich, był też cyrk ze sztukmistrzami, akrobatami i żonglerami, a nawet zwierzyniec z dzikimi zwierzętami, które sprowadził z Ameryki pewien świeżo upieczony milioner, i tam po raz pierwszy zetknąłem się z lwem, tygrysem, słoniem...

– Zaraz, jak pan mógł to wszystko widzieć? – (żachnęła się głupia Sandra, sądząc, że przyłapała opowiadającego na oszustwie). – Domy, szyldy, zwierzęta? Przecież pan był ślepy.

– Nie mówiłem, że to widziałem, ja to węchosłyszałem, trochę opowiadali mi ludzie, wśród których żyłem, z własnych odczuć po­jąłem, że lew jest ciężki, nieulękniony, leniwie powolny ze stalową sprężyną w środku, a poza tym taki... ciężko to opisać... obojętny, a od innych wiem, że jest brudnożółty z długą sierścią na głowie, która wygląda jak rozpuszczone włosy.

Zapominam o swoim podejrzeniu i chcę już tylko słuchać dalej.

– Nocowałem na odkrywce wraz z ludźmi, z którymi przy­szedłem nad Mohe, samymi Chińczykami, mieszkaliśmy w jed­nym z pięciu stanów, w całości chińskim, Rosjanie nazywali nas „dziewczynami” z powodu warkoczy, ale moi towarzysze to byli dzielni i silni mężczyźni, łowcy jeleni i soboli, zbieracze żeń-szenia, doświadczeni żołnierze – różni ludzie, także źli, ale mnie nikt nie krzywdził, przeciwnie – otaczali mnie szacunkiem i dobrze karmili, dlatego że potrafiłem leczyć chorych, łagodzić cierpienia rannych, wtedy już sporo umiałem, mieszkałem przy sklepiku handlują­cym tygrysim tłuszczem na rany, tygrysią żółcią dodającą odwagi i proszkiem z kości tygrysa, też na odwagę, ale całymi dniami wę­drowałem po tajdze – szukałem tego, co trzeba było znaleźć, i wiesz, Mała Tygrysico, wkrótce odkryłem, że ślepemu w tajdze jest łatwiej i bezpieczniej niż na przykład w dużym mieście, dlatego że las jest bardziej przewidywalny i wyraźny, czające się w nim niebezpie­czeństwa są niestraszne człowiekowi doświadczonemu, zwłaszcza jeśli potrafi węchosłyszeć maść, a z czasem zacząłem chodzić po tajdze nocą i wtedy było już zupełnie łatwo, sam nie potrzebowa­łem dziennego światła, za to rozbójnicy (wokół działek kręciło się ich wielu) w ciemnościach niczego nie widzieli.

– To czego szukał pan w tajdze? – pytam. (Nareszcie!) – Też złota?

– Nie, złota nie szukałem, ale co rusz natykałem się na nie, bo było go tam pełno, przy tym jeśli w rzece i na brzegach przeważał złoty piasek, to w tajdze kilka razy trafiłem na wysyp samorodków, leżały blisko powierzchni, a ja te miejsca wyczuwałem, dlatego że złoto jest co prawda nieżywe, ale ma bardzo silnie oddziałującą maść, tak że węchosłyszałem ją z daleka i czasami mi to przeszka­dzało, bo zagłuszało maść rzeczy, których szukałem, więc zacząłem wybierać największe samorodki, żeby mnie nie rozpraszały, i cho­wałem je w jamie na brzegu rzeki; po kilku miesiącach uzbierało się ich całkiem sporo i na pewno nikt ich nie znalazł, więc złoto wciąż tam jest.

Dobrze, teraz wiem to, co najważniejsze: złoto nie jest wymy­słem, istnieje naprawdę. Przynajmniej istniało ponad czterdzieści lat temu... Ale przecież może już go tam nie być. W mojej gło­wie mnożą się pytania, ale już zrozumiałam, że należy zadawać je ostrożnie, pytać tylko o najistotniejsze sprawy, inaczej utknę na ko­lejnej rozwlekłej odpowiedzi. Najpierw pytam więc o to, co mnie najbardziej zaskakuje:

– Dlaczego nie zabrał pan złota ze sobą?

Iwan Iwanowicz mruży oczy – najwyraźniej pomyślał o czymś przyjemnym.

– Zimą, kiedy liczni poszukiwacze przedostawali się na drugi brzeg, aby tam czekać na wiosnę i przepijać złoto, dotarła do nas wieść, że generał-gubernator wysłał z Qiqihara nad Mohe mnó­stwo wojska i wszystkich poddanych cesarza czeka kara śmierci, dlatego wielu rzuciło się do ucieczki, a inni – przeciwnie – zaczęli wypłukiwać złoto na porzuconych działkach, tych też było wielu, ja za to dniem i nocą zacząłem szukać tego, co musiałem znaleźć, nauczyłem się jeździć na nartach, spać w śniegu, wiedziałem już, gdzie w tajdze maść węchosłyszy się silniej, i z każdym dniem za­wężałem krąg poszukiwań, aż w końcu dopisało mi szczęście, znala­złem to, czego szukałem, na dzień przed tym jak nad Mohe dotarli siepacze gubernatora. Oni przyszli, a ja odszedłem – za rosyjską granicę, bo gdybym pozostał w Chinach, obcięliby mi głowę tak jak pozostałym Chińczykom i Mandżurom, którzy zostali schwy­tani – Rosjanom i ludziom innych nacji żołnierze pozwolili odejść za Amur. Spytałaś, dlaczego nie zabrałem ze sobą złota. Dlatego, że po tajdze krążyli źli ludzie – hunhuzi i zbiegli rosyjscy katorżnicy, którzy napadali na uciekających znad Zółciuchy, okradali i zabijali ich, tak że mało komu udało się ocalić wydobyte złoto, ale co ra­busiom po ślepcu? Kilka razy złapali mnie, przeszukali i wypuścili, a mój największy skarb ich nie zainteresował, dlatego że szukali tylko złota, dzięki temu pozostałem przy życiu, dotarłem do Rosji, nauczyłem się tamtejszej mowy i wiele lat przeżyłem wśród Rosjan, bo przywykłem do nich i chociaż czasami jeździłem wędrować po świecie i mieszkałem w innych krajach, to zawsze wracałem, kiedy zaś Rosjanie wybudowali w Mandżurii swoje miasto, przeniosłem się tam, gdzie spotkały się obie moje ojczyzny.

– A jeśli ktoś odkrył skrytkę i ukradł nasze złoto?

(Nie do pojęcia, znowu puściła mimo uszu to, co najważniejsze!)

– To byłoby źle. Bardzo źle – z nietypową dla niego lakonicz­nością odpowiada Iwan Iwanowicz, a jego twarz zastyga.

– Ale jeśli złoto przepadło, tylko tracimy czas! Dawida zabiją! – krzyczę.

Cicho i znów krótko rzuca:

– Akurat to nie stanowi problemu. Złoto ci znajdę, jest go tam pod dostatkiem.

(Nawet wtedy niczego nie zrozumiałam, a przecież uważałam, że jestem mądra).

– No tak, oczywiście – mamroczę bezsilnie.

Moje myśli tłoczą się, pogrążone w chaosie i strachu. Gorzej, że na twarz Iwana Iwanowicza, zawsze tak beztroską, pada ponury cień.

Dopiero z opowieści Iwana Iwanowicza dowiedziałam się, do­kąd jedziemy. Dzień wcześniej po prostu kazał mi kupić dwa bilety do stacji Yakeshi i podyktował spis rzeczy potrzebnych w podróży. Lista była dziwaczna, ale bez sprzeciwu wszystko przygotowałam. Mimo że spotkanie z mieszkańcem slumsów nie przekonało mnie, że wszystko dobrze się skończy, to nie widziałam innego sposobu na uratowanie Dawida. Poszłabym na koniec świata, z każdym, byłe tylko nie siedzieć bezczynnie i nie wariować z bezsilności!

Kupiłam kaszę, koncentrat bulionowy, moskitierę, dwa kom­plety ubrań myśliwskich, dwie pary butów, zapałki w wodoodpor­nym opakowaniu, kilof i łopatę, wiadro, kociołek, komplet naczyń podróżnych, namiot i mnóstwo innych rzeczy, tak że musieliśmy zapłacić za przewóz dodatkowego bagażu.

Wyruszamy więc do najdalszego zakątka Mandżurii, do miejsc dzikich i bezludnych, oddalonych od dróg i osad. W czasie pięt­nastominutowego postoju w Qiqiharze kupiłam mapę północnych prowincji i świeżo wydany przewodnik po Mandżukuo.

Trasa naszej podróży stała się dla mnie bardziej przejrzysta. Droga wiodła przez obszar należący do chińskiej kompanii wydo­bywającej złoto, ale przewodnik informował, że okres wydobywczy rozpoczyna się dopiero pod koniec kwietnia, kiedy opadają wody w rzekach, a do tego czasu okolice Mohe są wyludnione. Ta wia­domość bardzo nas ucieszyła.

Za to droga, którą musieliśmy przemierzyć, okazała się dłuższa i trudniejsza, niż sądziłam.

Dawniej można było dotrzeć nad Mohe w ciągu dwóch dni: najpierw jechać Koleją Wschodniochińską, przesiąść się na Trans­syberyjską, ze stacji Karymskiej dostać się na stację Jerofiej Pawło­wicz, a potem przeprawić przez Amur – dwadzieścia kilometrów od granicy rosyjsko-chińskiej zaczynał się rejon odkrywkowy. Te­raz o przedostaniu się przez terytorium radzieckie nie było co ma­rzyć. Musieliśmy wysiąść z pociągu w Yakeshi i wyruszyć na północ.

Sądząc po mapie i informacjach z przewodnika, nie ma tam dróg i czeka nas wędrowanie pięćset kilometrów przez doliny i góry Północnego Hinganu. Czy to wykonalne zadanie dla mieszkanki miasta i ślepego staruszka?

Nie, nie bałam się trudności i niebezpieczeństw. Ale chciałam być pewna, że wszystko to nie jest bezsensowną awanturą.

Istniał tylko jeden sposób: rozgryźć mojego towarzysza podróży, zrozumieć, jakim jest człowiekiem i czy warto mu wierzyć.

Ostrożnie i z przyjemnością otwieram stronę, na której Sandra, próbując „rozgryźć” Iwana Iwanowicza, zasypuje go pytaniami i po­grąża się w coraz gęstszej mgle.

 

Przypominam sobie to i owo z uniwersyteckich zajęć z psycho­logii, którą interesowałam się jako nauką przydatną w przyszłej działalności społeczno-politycznej. Żeby człowiek się otworzył, najlepiej na pewien czas zmienić temat, zwłaszcza jeśli rozmówca zdaje sobie sprawę z tego, co nas interesuje, i może zawczasu prze­widzieć pytania.

Miłym dziewczęcym głosem pytam:

– A dlaczego cały czas nazywa mnie pan Małą Tygrysicą? O ty­grysicy już mi pan mówił, ale czemu mała? Jestem wyższa od pana, mam metr siedemdziesiąt z ogonkiem.

– Tygrysica powinna mieć ogonek. – Śmieje się. Okazuje się, że na wydarzenia rozgrywające się w danej chwili Iwan Iwanowicz reaguje prawdziwym śmiechem, a nie tylko jego cieniem. – Nazy­wam cię Małą Tygrysicą, bo na razie jeszcze rośniesz.

– Do jakiego wieku będę rosnąć?

– Jeśli będziesz żyć jak trzeba, to do czterdziestki albo pięć­dziesiątki.

Krzywię się:

– To już będzie pod koniec życia. Ledwo się obejrzę, jak czeka mnie starość.

– Nie, Mała Tygrysico, mylisz się – mówi i już się nie uśmiecha – prawdziwe życie zacznie się dopiero, kiedy dorośniesz, a jeśli ci się to uda (mało komu się udaje), będziesz żyć pełnią życia kolejne siedemdziesiąt albo i sto lat, dopóki nie wypełni cię życioświatło, które Chińczycy nazywają energią chi, Hindusi praną, a Europej­czycy nie mają dla niego nazwy, bo mylnie wierzą w istnienie in­dywidualnej duszy, tymczasem dusza jest ogólna i każdemu z nas przy narodzeniu zostaje podarowana na ograniczony czas jej mała cząstka, a już od człowieka zależy, czy uczyni ją wielką i jasną, czy pozwoli jej zmarnieć.

Słucham, uśmiechając się wyrozumiale – dobrze, że nie może widzieć mojego uśmiechu. Magia, którą emanowała jego opowieść, osłabła i znowu jakoś nie chce mi się wierzyć, że gaduła ma dzie­więćdziesiąt dziewięć lat. Zresztą to nie najważniejsze, ale czy nie wymyślił całej historii o złocie?

– Uśmiechasz się z powątpiewaniem, wiem o tym. – Iwan Iwa­nowicz też się uśmiecha. Chyba go bawię. – To nic, nauczę cię, jak z małej tygrysicy stać się wielką i pozostawać nią przez wiele, wiele lat, jeśli oczywiście zechcesz się uczyć.

– A jak można się tego nauczyć?

– Jak w szkole: słuchając nauczyciela i odrabiając zadania do­mowe. Im pilniej będziesz się uczyć, tym szybciej i lepiej wszystko przyswoisz, przecież ja tylko wyjaśnię ci, jak ćwiczyć ciało i du­cha, żeby urastały w siłę i długo ją zachowywały, ale czy uda ci się wszystko opanować i jak będziesz to wykorzystywać, to zależy tylko od ciebie, i weź pod uwagę, że sam nie jestem najlepszym przykła­dem prawidłowo zachowanego życioświatła, dlatego że nigdy nie byłem prawdziwym taoistą, który przebył cały cykl nauki, bo pra­wie do wszystkiego doszedłem sam, a to źle i dobrze, jako że z jed­nej strony rozwija to umysł i twórczo go stymuluje, ale z drugiej – trzeba stracić mnóstwo czasu na odkrycia, których inni już dawno dokonali.


Date: 2015-12-18; view: 625


<== previous page | next page ==>
Sandra z Iwanem Iwanowiczem 1 page | Sandra z Iwanem Iwanowiczem 3 page
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.012 sec.)