Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






Sandra z Iwanem Iwanowiczem 1 page

 

Z wyglądu dałabym Iwanowi Iwanowiczowi około sześćdzie­sięciu lat. Nie muszę uciekać się do pomocy pamięci ejdetycznej, żeby go sobie wyraźnie wyobrazić.

Jest bardzo chudy, ale nie wychudzony, tylko jakby wysuszony słońcem i wiatrem. Białe włosy, ostrzyżone niemal „na zero”, spra­wiają, że głowa wygląda jak pokryta cienką warstwą szronu. Powieki na wpół przymknięte, spod siwych rzęs pobłyskują ogniki, jednak przygaszone, inne niż u widzących.

Kiedy zobaczyłam Iwana Iwanowicza, miał na sobie płócienną tołstojowską koszulę przewiązaną rzemieniem, siedział nierucho­mo na krześle, wystawiając spokojną, uśmiechniętą twarz na pro­mienie słońca.

Po raz pierwszy znalazłam się na wschodnich przedmieściach Harbina, zamieszkanych przez Chińczyków, w labiryncie wąskich, brudnych zaułków, zabudowanych parterowymi domkami. Praw­dziwe slumsy. Czuję się, jakbym wyjechała daleko ze swojego mia­sta, mimo że taksówka przywiozła mnie tutaj z centrum w ciągu piętnastu minut.

(Już nie jestem tutaj, tylko tam. Nie wspominam, a widzę. Słyszę dźwięki, czuję zapachy, mrużę oczy od porannego słońca).

„Nie wiedziałam, że w Harbinie jest tak wielu Chińczyków” – to pierwsza myśl, jaka przychodzi mi do głowy, kiedy miotana nie­pokojem wysiadam z samochodu i rozglądam się po ulicy. Gdzieś w okolicach Przystani, na Nowym Mieście, w dzielnicach urzęd­niczych albo na Słowiance wydaje się, że nasze miasto zamiesz­kane jest głównie przez Rosjan, a Chińczycy tylko nas obsługują. Tymczasem ich jest mrowie. Nie mniej niż nas, a może więcej. Od­krywam, że to ich miasto, ich kraj, my jesteśmy u nich w gościnie i bardzo możliwe, że nie będzie to trwało w nieskończoność. Ale w tej chwili nie interesuje mnie przyszłość Harbina. Sofia Andriejewna powiedziała: „Za małą pagodą, w podworcu, domek z ot­wartą werandą”.

Widzę pagodę. Obchodzę ją z prawej strony. Zapuszczone po­dwórko tonie w śmieciach. Wychodzę na chałupę z zakopconymi ścianami, zbudowaną nie tyle na sposób chiński, ile raczej japoń­ski: przednia ściana rozsuwa się. Na drewnianym pomoście siedzi człowiek z krótką siwą bródką i uśmiecha się do słońca.

Witam się po chińsku. Proszę o wybaczenie, że naruszam jego spokój. Pytam, czy mogę wejść na werandę, bo mam ważną sprawę. Nie ośmielam się używać imienia gospodarza. Bóg wie, jak się naprawdę nazywa. W ogóle jestem nastawiona podejrzliwie. Wy­obrażałam sobie zgarbionego mędrca z kozią bródką i długą fajką, w szacie i czapeczce, oddającego się medytacji w ustronnej świą­tyni. Tymczasem zamiast świątyni zastałam ruderę na śmietnisku, a zamiast oświeconego taoisty karykaturę naśladowcy Tołstoja.



Nie zwracając ku mnie twarzy, człowiek wzdycha i po męcząco długiej pauzie wygłasza coś zawikłanego i dziwacznego:

– Wejdź, Mała Tygrysico, usiądź na tej ławeczce, chociaż jest za niska dla twoich długich nóg, i opowiedz, z czym przyszłaś, dlatego że dopóki nie opowiesz, z czym przyszłaś, nie odejdziesz, a jeśli nie będę chciał cię wysłuchać, zaczniesz mnie prosić, nalegać, i w końcu osiągniesz swój cel, dlatego będzie prościej i szybciej, jeśli od razu pozwolę ci mówić.

(Tak! Dokładnie tak było! Mowa Iwana Iwanowicza robiła na nienawykłych do niej ludziach wielkie wrażenie. Płynęła nieprzerwanym potokiem, bez podziału na zdania czy akapity. Iwan Iwanowicz koń­czył zdanie, dopiero gdy doprowadził myśl do końca, a myśli snuł nie­spiesznie i długo. Słyszę jego głos i robi mi się cieplej na duszy).

Głos ma miękki, o takim mówi się, że płynie prosto z serca, ale ja myślę „przymilny”, dlatego że nic mi się tu nie podoba.

To jakieś szachrajstwo!

Po pierwsze, nie sądzę, żeby ten człowiek był Chińczykiem. Chińczycy nie mówią tak czysto i mądrze po rosyjsku.

Po drugie, nie wygląda na to, żeby był ślepy. Oczka świecą się spod powiek, no i skąd niewidzący miałby wiedzieć, że mam dłu­gie nogi?

Po trzecie, jaka tam ze mnie tygrysica?

– Mam na imię Sandra, już się przedstawiłam! – wybucham, bo właśnie do mnie dociera, że przyszłam tu na próżno. – Jaka ze mnie tygrysica?!

– Już mówiłem jaka: mała – dobrodusznie odpowiada nieślepy nie-Chińczyk.

– Proszę posłuchać, Iwanie Iwanowiczu, czy jak pan się na­zywa! – do reszty tracę równowagę. – Przyjechałam tu w bardzo poważnej sprawie. Jeśli jest pan nastrojony do żartów, to sobie pójdę. Nie będę marnować pańskiego cennego czasu. Proszę sobie siedzieć na swoim śmietnisku, a ja idę!

Nagle uświadamiam sobie, że ten spryciarz celowo stara się mnie zirytować, żebym go zostawiła w spokoju. No, nie! Skoro już od­nalazłam tę ruderę, to doprowadzę sprawę do końca.

Gospodarz wygląda na nieco zaskoczonego:

– Dlaczego nazwałaś to miejsce „śmietniskiem”? Jest bardzo piękne, najpiękniejsze w całym mieście, po prostu nie potrafisz na nie właściwie spojrzeć.

Kpi sobie ze mnie! Tyle ja też potrafię.

– Ma pan słuszność. Tutaj jest piękniej niż w Peterhofie i Wer­salu.

– W Peterhofie nie byłem, chociaż wiele o nim słyszałem, tak że niczego nie mogę na ten temat powiedzieć, ale w Wersalu na pewno nie jest tak pięknie jak tu, z tym się całkowicie zgadzam, jako że Wersal w swoim czasie niezmiernie mnie rozczarował swoją mę­czącą chaotycznością i niezrozumieniem naturalnych linii.

(Zabawnie jest obserwować, jak złości się i dziwi głupia, niczego nierozumiejąca Sandra. Wciąż jej się zdaje, że gospodarz wyśmiewa się z nieproszonego gościa. Tymczasem Iwan Iwanowicz mówił zupełnie poważnie. Stosował inną miarę piękna. Oceniał je nie wzrokiem, a tym nieznanym nauce zmysłem, który niezręcznie nazywał „węchosłuchem”, a ja nazywam „biorecepcją” – też nieprecyzyjnie, bo emanację roztaczają nie tylko żywe organizmy.

Śmieci na podwórzu i obłażących ścian Iwan Iwanowicz nie widział, za to prawdopodobnie odbierał szczególną aurę tego miejsca. Nieprzy­padkowo świątynię z posągami ipagodę postawiono właśnie tutaj. Czy­tałam, że niektórzy mnisi i kapłani każdej religii dysponują „szóstym zmysłem”, podpowiadającym, gdzie należy budować. Sami duchowni naturalnie objaśniają swoje natchnienie interwencją zgóry, ale według wszelkiego prawdopodobieństwa w duszy osoby głęboko wierzącej po prostu zachodzi wyostrzenie zdolności biorecepcyjnych.

Teraz i ja zupełnie inaczej odbieram brzydotę i piękno. Na przy­kład nie wiem, jak wygląda moja sąsiadka Weronika. Może zezuje albo ma bokserski nos. Ale z całą pewnością jest piękna. Miłą powierzchow­ność ma starsza pielęgniarka Marina Wasiliewna. A nowa masażystka, chociaż rozsiewa wokół zapach perfum, emanuje brzydotą. Na miejscu mężczyzn uciekałabym od niej, gdzie pieprz rośnie, ale ludzie, zwłasz­cza płci męskiej, nie umieją widzieć prawdziwej urody).

– Kim pan jest? – pytam coraz bardziej podejrzliwie. – Kim pan jest tak naprawdę? Przecież nie Chińczykiem? Rosyjski jest pana ojczystym językiem, to jasne. Pewnie skończył pan gimnazjum albo i uniwersytet, słychać to w pańskim sposobie mówienia. Imię też, szczerze mówiąc, ma pan niezupełnie chińskie.

– Nazywam się Wan In, ale tyle lat mieszkałem w Rosji, że tam­tejsi ludzie przemianowali mnie na Iwana Iwanowicza, bo tak było im wygodniej i bardziej swojsko, a co do wykształcenia mylisz się, nigdy się specjalnie nie kształciłem, oprócz szkoły wiejskiej w dzie­ciństwie, ale wtedy byłem zwykłym głupim chłopakiem i uczyłem się z przymusu, a wszystkiego, co wiem teraz, nauczyło mnie długie życie, w tym i różnych języków, bo wiele podróżowałem i miesz­kałem nie tylko w Rosji.

(Do tej pory nie wiem, iloma językami władał Iwan Iwanowicz. Ze mną rozmawiał po chińsku i mandżurskuzawsze mówił takimi niekończącymi się zdaniami, a raz w pociągu słyszałam, jak rozmawiał z towarzyszem podróży, amerykańskim komiwojażerem. Amerykanin byt przekonany, że rozmawia z człowiekiem urodzonym w Stanach Zjednoczonych, dlatego że angielszczyzna Iwana Iwanowicza była płynna i pozbawiona akcentu. Zaintrygowana spytałam go później, jak mu się udaje do takiego stopnia przyswajać obce języki. Odpowiedział, że obce języki nie istnieją. Rzecz w tym, że ludzie uważają nieznany język za obcy, tymczasem on nie jest obcy, tylko trzeba się go uczyć jak małe dziecko, to jest zapomnieć o wszystkich innych znanych językach i traktować nową mowę jak jedyną na świecie. Z początku oczywiście się bełkoce, sepleni i gaworzy (on powiedział: mówi się z akcentem nie­mowlęcia), ale potem stopniowo człowiek uczy się wypowiadać jak do­rosły, skutkiem przysposobienia się mózgu i aparatu mowy).

Słowa „Iwana Iwanowicza” wcale mnie nie przekonują, nie wie­rzę staremu błaznowi, który nie wiedzieć po co, odgrywa przede mną komedię. Mimo wszystko przedstawiam swoją prośbę – po­nuro, bez ładu i bez nadziei.

Nie przerywa mi. Dobrze, że przynajmniej przestał się uśmie­chać. Zrozumiał, że chodzi o poważną sprawę.

Wzdycha, przeciąga dłonią po siwym jeżyku.

Słuchając jego niespiesznej odpowiedzi, załamuję się do reszty. Nie, ten dziwny człowiek nie kpi ze mnie, ale na pewno mi nie pomoże.

– Słyszałem o hunhuzie o przezwisku Słowo – mówi ze smut­kiem. – Wiele mi o nim mówiono, dlatego że ludzie często przy­chodzą do mnie i opowiadają o różnych sprawach, także o takich, o jakich wcale nie chcę wiedzieć, chociaż naturalnie na świecie nie ma rzeczy niegodnych naszej wiedzy, po prostu bardzo nie lubię takich jak hunhuz Słowo, jako że to najgorszy rodzaj człowieka, pozbawiony zasad moralnych, chociaż oczywiście rozumiem, że ludzie zupełnie wyzuci z moralności są w naturze potrzebni, jako że bez ciemności nie byłoby światła, a bez absolutnego Zła nie ist­niałoby absolutne Dobro, to ogólnie znana prawda, jednakże w ża­den sposób nie mogę wpłynąć na hunhuza Słowo, bo on zna tylko dwa języki – język siły i język złota, ja zaś...

O dziwo, zupełnie nie gubię się w tym natłoku stwierdzeń. Wszystko rozumiem.

– To znaczy, że z nami koniec – przerywam monotonną prze­mowę nie w porę filozofującego gawędziarza. „Z nami” wyrwało mi się, chciałam powiedzieć: z nim koniec, ale się nie poprawiłam, tym bardziej że powiedziałam prawdę. Ze mną też koniec, nie mogę żyć bez Dawida.

– ...już dawno zapomniałem język siły, do niczego się nie przy­daje – ciągnie mój rozmówca – tylko przysparza Zła i tobie samemu odbiera siły, ale co dotyczy złota...

Milknie na długo. Powieki mu się zamykają, głowa opada na pierś. „Zasnął czy co?” – myślę. Nieśmiało go przywołuję – nie od­powiada. Mija minuta, kolejna i jeszcze jedna. Starzec prawie się nie porusza, jedynie skrzydełka nosa drgają leciutko. (Iwan Iwanowicz zawsze tak robił; kiedy chciał maksymalnie wyostrzyć swój węchosłuch). Mam sobie pójść? Audiencja skończona?

– To ja już pójdę... Dziękuję, że mnie pan wysłuchał.

Ostrożnie dotykam rękawa jego koszuli.

Nagle na nadgarstku czuję uścisk suchych, gorących i bardzo silnych palców. Półzamknięte oczy patrzą, a przynajmniej są zwró­cone w moją stronę.

– Nie pomyliłem się, nazywając cię tygrysicą, emanujesz energią tygrysicy broniącej tygryska, a to bardzo piękna energia.

– Co? – bełkocę, próbując wyzwolić rękę.

Rozluźnia palce.

– To co, Mała Tygrysico, pomóżmy sobie nawzajem.

– Jak? W jaki sposób?

– Ty mi pomożesz dostać się w jedno miejsce, w które chcę się dostać od dawna, ale sam nie dam rady, a ja pomogę ci pomó­wić z hunhuzem Słowo za pomocą zrozumiałego dla niego języka złota.

Próbuję pojąć sens usłyszanych słów.

– Pomoże mi pan zapłacić okup za Dawida? Ale to trzysta ty­sięcy juanów!

Siwe brwi unoszą się w zadumie.

– Nie bardzo wiem, ile są warte dzisiejsze pieniądze, ale nie są­dzę, żeby wymieniona przez ciebie sumabyła na tyle duża, żebyśmy we dwoje nie mogli unieść odpowiadającej jej ilości złota.

– Zna pan miejsce, gdzie jest tyle złota? I oddaje pan mnie?

Nie potrafię sobie wyobrazić, żeby ten człowiek, gnieżdżący się w szopie, pośród rozpadających się chałup, miał dostęp do takich skarbów. A już zupełnie nie do pomyślenia, żeby był gotów oddać górę złota Bóg wie komu.

„Jednak szarlatan – myślę. – Albo nienormalny. Raczej to dru­gie”. Z chorymi psychicznie trzeba się obchodzić delikatnie.

– Przepraszam, ale trudno mi uwierzyć, że odda pan pierwszej z brzegu osobie trzysta tysięcy – mówię uprzejmie. – Z jakiej racji?

– Co prawda spotykamy się po raz pierwszy, ale nie jesteś pierw­sza z brzegu – z widoczną przyjemnością zaczyna wyjaśniać sta­rzec – w tym sensie, że kobiety takie jak ty spotyka się rzadko, ja osobiście żadnej nie spotkałem, dlatego że najlepszych kobiet, jak i najlepszych mężczyzn, jest na świecie niewiele, bo i nie może być wiele, inaczej Dobro zwyciężyłoby nad Złem i życie by się skończyło.

– Wcale nie jestem „najlepsza”. Dziękuję za komplement, ale jednak nie bardzo rozumiem...

(Ty byś co rozumiała! Nie przerywaj mu, tylko słuchaj! Cholerna idiotka później też ciągle mu będzie przerywać – dobrze to wiem. I nic nie mogę na to poradzić..?)

– Nie, ja węchosłyszę, że należysz do kategorii najlepszych ko­biet, i zaraz ci wyjaśnię, co to takiego...

– Węcho... co?

Jakby nigdy nic ciągnie:

– Najlepsi z mężczyzn kochają ludzkość, ale nie bardzo umieją kochać jednego człowieka, najlepsze zaś z kobiet nie bardzo inte­resują się ludzkością, za to pojedynczego człowieka potrafią ko­chać bardzo mocno – to pierwszy powód, dla którego zgadzam się ci pomóc, drugi zaś polega na tym, że trudno znaleźć pomocnika, który nie oszaleje na widok takiej ilości złota, tobie nic nie będzie, bo już straciłaś rozum z miłości i jestem pewien, że weźmiesz tylko tyle, ile potrzeba na okup, a resztę złota zostawisz mnie, a mnie się ono przyda na jedną wspaniałą rzecz, którą chcę zrobić od dawna. Istnieje również trzeci powód: jestem ślepy i bez kogoś zaufanego byłoby mi bardzo trudno, a właściwie nie mógłbym dostać się tam, gdzie leży złoto, a potem przywieźć go tutaj, tak że od dawna już czekam na odpowiedniego człowieka, i oto dzisiaj pojawiłaś się ty, ja przeniknąłem twój charakter i wiem, że się nadajesz. – Nagle się ożywia. – Ale pewnie chcesz się dowiedzieć, co to za wspaniała rzecz, na którą potrzebuję pieniędzy?

Gubię się. Prawdopodobnie ma rację i naprawdę doznałam po­mieszania zmysłów, ale z jakiegoś powodu zaczyna mi się wyda­wać, że jego słowa są czymś więcej niż tylko majaczeniem wariata. A raczej bardzo chcę w to uwierzyć.

– Nie, niech mi pan najpierw opowie, co to za złoto – mówię nerwowo.

– To długa historia, a długie historie lepiej opowiadać i ich wy­słuchiwać podczas długiej podróży.

Wstaje lekko i okazuje się wzrostem sięgać niewiele ponad moje ramię.

– Jakiej podróży? Dokąd? – pytam, czując, że moje myśli i uczu­cia nie nadążają za rozwojem wydarzeń.

 

* * *

 

– ... Słyszałem, że na brzegach rzeki Mohe, w lasach na połu­dnie od Amura, przy granicy rosyjskiej, znaleziono złoto, a wszyst­ko zaczęło się od tego, że jeden wieśniak o imieniu Wańka kopał mogiłę dla swojej matki i znalazł w ziemi kilka żółtych kamycz­ków, pokazał je Rosjaninowi z przyamurskiej strażnicy, ten po­szedł we wskazane miejsce i wykopał wiele samorodków, a wieść o tym rozeszła się najpierw nad Amurem, potem po całej Syberii i Mandżurii, a potem po całym świecie. Mówiono mi, że nad rzekę Mohe już od dwóch łat ze wszystkich stron przyjeżdżają, przycho­dzą, przypływają tysiące ludzi, Rosjan, Chińczyków, Amerykanów i innych, żeby wypłukiwać złoty piasek i kopać samorodki, i że po­kłady złota wcale się nie kończą, ale w tamtych czasach złoto znaj­dowano w wielu miejscach i za każdym razem wszyscy rzucali się ku nowym złożom, ale inne miejsca wcale mnie nie interesowały, co innego lasy wzdłuż rzeki Mohe, wiedziałem o nich, że gdzieś tam znajduje się bardzo potrzebna mi rzecz, ale ślepcowi trudno wybierać się w taką dal samemu, tymczasem wielu Chińczyków za­częło ciągnąć na północ i łatwo mi było przyłączyć się do jednego z arteli poszukiwaczy złota, bo u nas w Chinach ślepych traktuje się z szacunkiem, zwłaszcza jeśli umieją robić coś pożytecznego, a ja do tego czasu nauczyłem się wielu rzeczy...

(Opowiadanie Iwana Iwanowicza ożywa we mnie wraz z towa­rzyszącym mu miarowym stukotem kół).

Jedziemy pociągiem z Harbina do stacji Mandżuria na granicy radzieckiej. Widzę nieobecną, pomarszczoną twarz z przymknięty­mi oczami i miękki uśmiech, jak gdyby drwiący z własnej przeszło­ści. Słyszę głos, spokojny i cichy. O czymkolwiek mówi gawędziarz, wszystkie emocje są przygaszone. Nie śmiech, a cień śmiechu. Nie strach, tylko słabe zdziwienie z powodu przeżytego strachu. Nie smu­tek, a przelotne zasmucenie. Od czasu do czasu odwracam wzrok i spoglądam w okno. Pejzaż północnej Mandżurii jest tak samo mo­notonny i skromny jak opowieść mojego towarzysza podróży: wy­palony słońcem żółty step, łagodne wzgórza, ciemny zarys lasu na horyzoncie.

(Z czasem polubię i opowiadania Iwana Iwanowicza, i jego sposób mówienia, ale na razie dla Sandry wszystko jest nowe, drażni ją niespieszność płynących słów, chce jak najprędzej usłyszeć to, co najważ­niejsze).

– ... Od pewnego mądrego człowieka dowiedziałem się, gdzie mniej więcej może znajdować się to, czego potrzebowałem, i cho­ciaż to „mniej więcej” obejmowało obszar kilkudziesięciu li, [18] mia­łem nadzieję, że pomoże mi węchosłuch, w końcu odkąd oślepłem, minęło ponad trzydzieści lat, i umiałem węchosłyszeć prawie tak dobrze jak teraz.

– A jak to się stało, że pan oślepł?

(Jak można być tak tępą? Znowu puściła mimo uszu niezrozumiały „węchosłuch”, a w dodatku swoim pytaniem przerwała historię na sa­mym początku. W takich przypadkach opowieść Iwana Iwanowicza, jak strumyk napotykający przeszkodę, zwykle zbaczała z drogi i nieprędko powracała do swojego koryta).

– W czasie najkrwawszej wojny w historii ludzkości. Ty, Mała Tygrysico, na pewno wiesz, jaka wojna była najbardziej krwawa?

– Jak to jaka? Światowa oczywiście. Zginęło dwadzieścia milio­nów ludzi! Drugiej takiej nie będzie – oświadczam z przekonaniem. (Błogosławiona niewiedza trzydziestego drugiego roku).

Iwan Iwanowicz uśmiecha się smutnie:

– Ależ będzie, znacznie krwawsza od tamtej i pewnie niedługo, bo przeżywamy teraz epokę Twardych Prawd, które raczej się ze sobą nie pogodzą, a to zawsze kończy się wielką rzezią, dlatego zawsze lepiej żyć w epoce Miękkich Prawd, bo one umieją się ze sobą po­rozumieć. – Kiwa głową z miną człowieka, który żałuje, że nie jest w stanie zmienić biegu rzeczy. –Tak, przyjdzie wielka wojna, zginie mnóstwo ludzi, ale i tak ofiar będzie mniej niż podczas wojny, która wydarzyła się osiemdziesiąt lat temu.

Jestem zaskoczona:

– Przepraszam, ale nie wiem, o jakiej wojnie pan mówi.

– Dla ciebie to nie była prawdziwa wojna, bo ludzie Zachodu przywiązują wagę tylko do swoich nieszczęść i opłakują tylko swoje ofiary. – Kiwa głową z wyrzutem. – Najbardziej krwawa w historii ludzkości rzeź zaczęła się od tego, że wiejski nauczyciel uwierzył w sen, w którym był Synem Bożym i Bratem Jezusa, posłanym, aby ocalić przed zagładą Najważniejszy Naród Ziemi, czterysta mi­lionów dusz, a ponieważ Hong Xiuquan był człowiekiem wielkiej siły ducha, umiał zarazić swoją wiarą wielu ludzi, którzy poszli za chińskim Bratem Jezusa i ocalali lud chiński przez całe osiemdzie­siąt lat, po czym w Chinach ubyło sto milionów dusz. Zginęło sto milionów ludzi! A ty mówisz „wojna światowa”.

– Aaa, mówi pan o powstaniu tajpingów – potakuję. – Tak, oczywiście. Przerabialiśmy to na studiach. Zaraz, ale nie mógł pan stracić wzroku podczas powstania tajpingów. O ile pamiętam, za­kończyło się ono podczas ósmego lata rządów cesarza Tongzhi, czyli w 1868 roku.

– Dla mnie zakończyło się o wiele wcześniej, wkrótce potem jak się zaczęło. – Iwan Iwanowicz śmieje się bezdźwięcznie, a ja za­uważam, że ma białe, zdrowe zęby. – Jestem starszy, niż się wydaje, Mała Tygrysico, bo według zachodniej miary czasu urodziłem się w 1833 roku po narodzeniu Jezusa, starszego brata HongXiuquana i skończyłem już dziewięćdziesiąt dziewięć lat.

(Dzięki Bogu, w tym momencie Sandra rozdziawiła usta i naresz­cie się zamknęła. Przez pewien czas mogę spokojnie słuchać opowieści Iwana Iwanowicza).

– Miałem osiemnaście lat, kiedy uwierzyłem w Hong Xiuquana i poszedłem za nim, to jest nie za samym Hong Xiuquanem (był wielkim człowiekiem i nigdy go nie widziałem), a za jego sprzy­mierzeńcami, dlatego że mówili świeże słowa, nikogo się nie bali i wierzyli w zwycięstwo Dobra nad Złem, a najważniejsze, że kiedy ich słuchałem, stawało się dla mnie jasne, czym jest Dobro, a jesz­cze bardziej – czym jest Zło, a właściwie nie czym, tylko kim, lu­dzie przecież nigdy nie walczą z samym Złem, tylko z jego wciele­niami, które bardzo łatwo znaleźć: wtedy byli to chciwi urzędnicy, tłuści ziemianie, okrutni strażnicy, więc zacząłem mówić językiem Stali, chciałem nauczyć się tej mowy i poszło mi bardzo dobrze, bo byłem zręczny, silny, nie znałem strachu, tak że w końcu dowódca naszego oddziału złożonego z tysiąca żołnierzy Man Sy zaczął sta­wiać mnie za przykład i byłem z tego bardzo dumny.

Słucham z początku nieufnie, trudno mi uwierzyć, że Iwan Iwa­nowicz z jego dziarskimi ruchami i pomarszczoną, ale wcale nie obwisłą twarzą ma całe sto lat. Ale wiem już, że każde jego słowo to prawda.

– Pierwszym znaczącym zwycięstwem odniesionym przez nasz oddział było zdobycie miasta powiatowego tam, na południu. – Iwan Iwanowicz macha ręką w stronę okna, a mnie się wydaje, że rzeczywiście wskazuje południe. – Pachołków Zła, którzy nie zgi­nęli w walce i nie zdążyli uciec, zamknięto w składzie ryżu, żeby następnego dnia na głównym placu oddać ich pod sąd ludowy za wszystkie przestępstwa, a razem z nimi pojmano ich żony, dzieci i rodziców, jako że w Chinach syn zawsze odpowiada za ojca i je­śli ktoś jest karany za zły postępek, to razem z całą rodziną. Wie­czorem, świętując zwycięstwo z towarzyszami broni i słuchając ich rozmów, zorientowałem się, że żadnego sądu nie będzie, nikt nie rozważy, kto jest winien bardziej, kto mniej, a kto wcale – wszy­scy aresztanci pójdą na śmierć razem z krewnymi, i wtedy poszed­łem do dowódcy Man Sy, który potem został księciem, i spytałem: „A co z chrześcijańskim przykazaniem »Nie zabijaj«? Przecież co innego zabijać wroga w walce, a co innego kiedy jest bezbronny, w dodatku razem z żoną i dziećmi?”. Man Sy odpowiedział: „Jeste­śmy Chińczykami, mamy własne chrześcijaństwo oparte na naszej mądrości. A mądrość uczy: zabijając żmiję, rozdepcz jej dziecko, inaczej dorośnie i cię ukąsi. Zapamiętaj to, Wan In. Jesteś młody i niedoświadczony, musisz się jeszcze wiele uczyć”. Ale ja dlatego właśnie zostałem tajpingiem, że nie chciałem uczyć się takiej mą­drości, mieliśmy jej wcześniej pod dostatkiem, więc zgłosiłem się do straży pilnującej jeńców, a nocą po cichu wyjąłem ze ściany dwie deski, żeby aresztanci mogli uciec, i wszyscy uciekli, rano zaś Man Sy ustawił nas w szeregu, jedenastu ludzi, i zapytał: „Kto to zrobił? Niech się przyzna i wyjaśni, czemu tak postąpił. Nie zabiję winnego, daję słowo. Wiecie, że słowa dotrzymuję. Jeśli to zrobił ukryty wróg naszej sprawy, pozwolę mu odejść – niech lepiej mierzy się z nami w otwartej walce, a nie kąsa z ukrycia. Jeśli zaś zrobił to nasz czło­wiek, chcę poznać jego motywy”. Man Sy powiedział też, że jeśli się nikt nie przyzna, będzie musiał wszystkich nas wydać na śmierć dla własnego spokoju duszy, dlatego że odpowiada za bezpieczeństwo swojego oddziału i nie może pozwolić zdrajcy działać na wolności, więc po tych słowach naturalnie wystąpiłem z szeregu, nie miałem nic do stracenia, a poza tym naprawdę chciałem wyjaśnić nie tylko dowódcy, ale i moim towarzyszom, dlaczego wypuściłem jeńców, właśnie dlatego nie odszedłem z aresztantami, chociaż oczywiście domyślałem się, jak to wszystko się skończy.


Date: 2015-12-18; view: 637


<== previous page | next page ==>
Sandra. Początek drogi 4 page | Sandra z Iwanem Iwanowiczem 2 page
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.013 sec.)