Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






Sandra. Początek drogi 4 page

Tętniak jak zwykle czeka na swój czas. I do diabla z nim, niech sobie czeka.

Z drugiej strony, gdyby nie ten mały wypadek, nie doszłoby do wspaniałej rozmowy z ojcem Leonidem, emerytowanym popem.

Był to człowiek starej daty, uprzejmy, ale trzymający się na dy­stans. Wiera podejmowała liczne nieudane próby nawiązania z nim bliższych kontaktów. Trudno zbudować serdeczne stosunki z kimś, kto ich nie potrzebuje, dlatego że i bez nich żyje w harmonii ze sobą i światem.

Jednak zdarzyło się, że ojciec Leonid akurat szedł po schodach, kiedy Wiera siedziała w pozycji lotosu i sapała swoje „omm, omm”. Naturalnie zapytał, co się stało. „Wszystko w porządku” – odparła ze sztucznym uśmiechem. Przestrzegała żelaznej zasady, żeby nie obarczać starych ludzi swoimi problemami. Ale kapłan coś wyczuł. Nagle stał się niezwykle życzliwy, zaprosił ją do siebie tak stanow­czo, że nie mogła odmówić. Wcześniej nigdy nie wypuścił Wiery do pokoju. Takiej okazji nie mogła zmarnować. Tym bardziej że tykanie prawie ustało.

Pokój, a raczej jednopokojowe mieszkanie, które zajmował ojciec Leonid, było nietypowe. Jeden kąt zajmowały analogion i ikonostas, przed którym paliła się lampka. Na ścianach wszędzie wisiały stare fotografie – jak w pokoju Madame, tyle że tu przeważali wojskowi w przedrewolucyjnych mundurach.

– To mój tato – gospodarz wskazał groźnie wyglądającego męż­czyznę ze sterczącymi wąsami. – Był pułkownikiem, ale wtedy pra­cował jako majster w fabryce Renault. Jego młodszy brat Witia też był pułkownikiem, ale nie prawdziwym, tylko denikińskim. Zgi­nął, służąc w Legii Cudzoziemskiej. To jeszcze jeden brat, Sasza – nie znałem go, został w Rosji i pewnie zginął... Nigdy nie byłem w Ojczyźnie. Urodziłem się już tutaj. Korpus kadetów i semina­rium też tu kończyłem.

Ciekawie się wyrażał: Rosję, której nie widział na oczy, nazywał Ojczyzną, a o Francji mówił „tutaj”. Jego francuszczyzna wydawała się Wierze dziwna, jakby martwa, chociaż bez obcego akcentu.

– Co, dziwi panią to wszystko? – uśmiechnął się emerytowany kapłan i pogładził swoją krótką siwą brodę. – Moja mowa i te twarze? – Pokazał na fotografie. – Mnie samego to nieraz zaska­kuje. Wcześniej było nas dużo, mnóstwo znajomych, rosyjski język i rozmowy. A teraz przychodzą do mnie ludzie do spowiedzi, a ja odpuszczam im grzechy, chociaż połowy nie rozumiem. Albo oni są z innej planety, albo ja. Nie, oczywiście, że ja. Bo zostałem sam. Jak w wierszu Georgija Iwanowa, pamięta pani?



 

Był cały świat i nie ma go.

Los nam zgotował straszny witz.

Zniknął Lodowy Marsz za mgłą,

Odszedł kapitan Iwanow.

I już zupełnie nie ma nic. [17]

 

– Madame też jest z pierwszej fali emigracji – przypomniała Wiera, myśląc: „Dlaczego przez tyle czasu trzymał mnie na dy­stans i nagle się tak otworzył? Domyślił się? Lituje się nade mną?”.

– Nie, ona jest dwadzieścia lat starsza. I wychowała się w Oj­czyźnie. To jednak co innego... – Poprawił okulary, uważnie patrząc na rozmówczynię. – Weroniko, wiem, że Rosja przeżywa teraz od­rodzenie religijne. Nawet młodzi chodzą do cerkwi. A pani nigdy do mnie nie przychodziła. Jest pani ateistką? Nie pytam, żeby osą­dzać. Po prostu jestem ciekaw.

– Może nie ateistką... – Wiera starannie dobierała słowa, żeby nie obrazić starca. – Po prostu nie mam potrzeby, żeby modlić się, wierzyć w Boga. A iść za modą w takich sprawach to żałosne.

– Prawda – z łatwością zgodził się ojciec Leonid. – Może jest pani za młoda, żeby myśleć o śmierci. Przecież wielu zwraca się ku religii ze strachu. Zresztą to nie takie ważne, z jakiego powodu człowiek zaczyna wierzyć.

Czy dlatego, że tak bardzo nie trafił z tym myśleniem o śmierci, czy raczej z powodu przeżytego dopiero co lęku, Wiera poddała się nieświadomemu impulsowi. Opowiedziała wszystko: o bombie z opóźnionym zapłonem i o swoim stosunku do życia. Przy okazji też o tym, dlaczego nie szukała pocieszenia w religii. Rodzice za bardzo się o to starali. Wcześniej sprawy kościelne ich w ogóle nie obchodziły, a jak córka zachorowała, zaczęły się modlitwy, ikony, świeczki, pielgrzymki i tym podobne łzawe nudziarstwa.

– ... Jak mam żyć jak oni, to wolę od razu się od tego odciąć – mówiła Wiera. – Zamiast się żywcem pochować i panichidę od­śpiewać. Uważam, że mam szczęście. Ani jednej minuty nie mar­nuję. Ile mi życia dano, tyle będzie moje.

Powiedziała to bez patosu, a lekko, nawet z uśmiechem, zupeł­nie nieudawanym, ale spostrzegła, że kapłanowi zwilgotniały oczy, i ją samą też zaszczypało w nosie.

– Tylko proszę się nade mną nie litować. Po pierwsze, nie ma powodu. A po drugie, „Litość poniża człowieka”, jak twierdził Gorki – powiedziała Wiera ze sztuczną powagą.

– Nie Gorki, tylko Satin. Nie należy przypisywać autorowi słów, które wypowiada postać z jego dzieła, to wieczny błąd cytujących. Gorki był mądrym człowiekiem, nie mógł tak sądzić – surowo od­parł ojciec Leonid. – Litość poniża tylko człowieka z kompleksami. Duma też wynika z kompleksów.

Wiera zdziwiła się, że emigrant pierwszej fali z takim szacun­kiem wyraża się o „Zwiastunie Burzy”. A o dumie i kompleksach postanowiła pomyśleć później, w Świątyni Samotnych Rozmyślań.

– Dobrze, dziecko. Nie wierzysz, to nie wierz. Będę się za cie­bie modlić. Mam was dwie takie, za które muszę dużo się modlić: ciebie i Madame.

Po uśmiechu Wiera poznała, że żartował. Ale w pierwszej chwili ogarnął ją strach. Roześmiała się, podziękowała. Fajnie, że ojciec Leonid zwrócił się do niej na ty. To znaczy, że teraz będą mieli bliższy kontakt.

Od tej pory często myślała o swojej więzi z Madame.

Z początku Wiera czuła się nieswojo, że blisko, za ścianą i za zamkniętymi drzwiami, mieszka taka Baba Jaga. Pierwszej nocy po przyjeździe przyśnił się jej koszmarny sen, dziecinna mara. Madame skrobała paznokciem drzwi, prosiła, żeby otworzyć za­mek. A potem w zalanym księżycowym światłem oknie pojawiła się woskowa, koścista twarz z zapadniętymi oczami i w czarnej ja­mie ust błysnął jedyny żółty ząb. „Wpuść mnie, dziecinko, wpuść – skamlało widziadło. – A jak mnie nie chcesz wpuścić, to chodź do mnie, na tamten świat”.

Wiera przebudziła się rano zupełnie rozbita. Już chciała prze­stawić łóżko do sąsiedniego pokoju, jak najdalej od Madame, ale rozzłościła się na siebie: co za dziecinada! Jak można bać się nie­szczęsnej sparaliżowanej staruszki? To strach przed śmiercią, który za dnia nie ośmiela się wyjść z ukrycia, skorzystał z nocnego braku kontroli i wylazł z podświadomości. Skądinąd, skoro już myśleć o nieprzyjemnych rzeczach, wcale nie wiadomo, komu sądzono wcześniej wyprawić się na tamten świat. W pewnym sensie sąsiadka zza ściany jest kompletnym przeciwieństwem Wiery: bardziej mar­twa od trupa, ale ze zdrowym układem krążenia.

Kolejnej nocy znowu miała sen, nie tyle straszny, co dziwny. Siedziały w fotelach, prowadziły swobodną rozmowę, gdy nagle Madame ze śmiechem oznajmiła: „Ja jestem Starucha-Życie, a ty Dziewczyna-Śmierć”. „Chyba się pani pomyliła – niepewnie za­protestowała zaskoczona Wiera. – To Śmierć jest staruchą, taką z kijem albo z kosą”. Ale Madame przytoczyła argument, który sennemu umysłowi Wiery wydał się nie do odrzucenia: „Nic po­dobnego! Ludzie mówią, że coś jest stare jak życie. Ja jestem stara i jestem życiem, dlatego będę żyć wiecznie, a ty jesteś młoda i dla­tego wkrótce umrzesz”. I znowu o tym samym: ty umrzesz, a ja zostanę i tak powinno być.

Prawdą jest, że Wiera zawsze miała dziwne sny, od dzieciństwa. Bardzo szczegółowe, o wyszukanej treści i logice. Może za sprawą tętniaka, a może za strukturę sennych widziadeł odpowiadała właś­ciwa Wierze skrupulatność.

Mimo wszystko po całonocnej dyskusji z Madame o życiu i śmierci Wiera obudziła się z mocnym przekonaniem, że pora ja­koś rozwiązać sytuację. Sąsiedztwo chorej staruszki najwyraźniej źle wpływało na jej psychikę.

Rano, wybierając chwilę, kiedy w pokoju nie było pielęgniarki, weszła, siadła przy łóżku, wzięła chorą za bezwładną, bardzo lekką rękę i zaczęła rozmowę – zgodnie z zasadami psychoterapeutycz­nego autotreningu.

– Biedna jesteś – szeptała współczująco. – Tak mi cię żal! Je­steś najbardziej nieszczęśliwa na świecie. Największy biedak, który wszystko stracił, może przynajmniej załamać ręce, a ty nawet tego nie możesz. Jesteś zupełnie, zupełnie sama. Będę cię odwiedzać po sąsiedzku. Więcej do mnie nie przychodź, to ja będę przychodzić do ciebie, dobrze?

Staruszka poruszyła prawą powieką. Jakby przytaknęła albo mrugnęła porozumiewawczo. Okropność! Wierze od razu przypo­mniał się posąg Komandora, wyciągający rękę do Don Giovanniego. Wyjaśniła to sobie, jak na lekarza przystało: zaszła mikrokonwulsja, mimowolny skurcz mięśni. Ale obietnicy dotrzymała i od tej pory zaglądała do sąsiadki prawie każdego dnia.

Umowy przestrzegała również Madame – więcej nie wdzierała się w sny Wiery.

Wchodząc do pokoju, Wiera najpierw rzucała powitanie w pustkę, po czym podchodziła do okna i patrzyła na park. Roz­taczał się stamtąd wspaniały widok, było to jedyne okno na całym piętrze, z którego w prześwicie pomiędzy drzewami widać było do­linę z zakolem rzeki. Nieprzypadkowo Madame wybrała na swój gabinet właśnie to pomieszczenie. Wszystkie fotografie i dyplomy rozwieszone na ścianach Wiera dawno obejrzała, a spoglądać na krajobraz mogła w nieskończoność, bez znudzenia.

Przychodziła, kiedy nie było pielęgniarki, żeby nie narażać się na jałowe rozmowy. Za to autystyk w ogóle jej nie przeszkadzał. Jeśli siedział w pokoju, nie zwracali na siebie uwagi.

Pewnego razu Wiera weszła do Madame nocą. Nie mogła spać, księżyc świecił jasno, było jej ciężko na sercu, więc narzuciła szlaf­rok, przeszła się ciemnym korytarzem i nagle zapragnęła popatrzeć na park, dolinę i rzekę zalane księżycowym światłem.

Cicho minęła łóżko, gdzie u wezgłowia mrugały wskaźniki apa­ratury medycznej. Stanęła przy oknie i aż jęknęła z zachwytu nad gwiaździstym niebem i światem w świetle księżyca. Za nią rozle­gał się oddech chorej – słaby, ale równy. Wiera stała długo, chło­nąc piękno i doniosłość życia. Potem wróciła do siebie, położyła się i od razu zasnęła. Od tej pory kiedy nie mogła spać, a noc była gwiaździsta, zawsze odwiedzała Madame.

Nie chodziło jedynie o piękny widok. W nocnej ciszy ogarniało ją przeczucie, że stary dom ma duszę i przebywa ona właśnie w tym pokoju. Tu, gdzie świecą się ogniki i rozlega ledwie słyszalny od­dech, znajduje się nieruchome centrum, wokół którego skupia się życie zamku. A może i czegoś większego.

Na terenie budynku i parku było wiele pięknych miejsc, ale gdyby ktoś spytał Wierę, które jest jej ulubione, bez wahania odpowiedzia­łaby, że pokój Madame. Co stanowiło, delikatnie mówiąc, nieco­dzienny wybór.

 

* * *

 

Sławę przyprowadziła tu tego dnia wcale nie w jakimś szczegól­nym, symbolicznym celu, lecz z powodów praktycznych. Powiedział, że przyleciał porozmawiać z nią w ważnej sprawie, w cztery oczy, i że nikt nie ma im przeszkadzać, bo czasu jest jak na lekarstwo. Usiąść gdzieś w parku albo co gorsza w zamku nie mogli, bo „sta­ruszkowie są wścibscy jak muchy” i nie dadzą spokojnie pomówić. Stosunki stażystki z „kawalerem” budziły wzmożone zainteresowa­nie rezydentów. Dlatego właśnie nie mogła zaprosić go do siebie – wywołałoby to niezdrową sensację. W końcu Wierze przyszedł do głowy świetny pomysł. Do Madame nikt z mieszkańców nie będzie zaglądać, a pielęgniarki mają przerwę obiadową.

Szli przez hol, odprowadzani spojrzeniami ciekawskich. Re­stauracja była jeszcze zamknięta, ale przed drzwiami tłoczyli się już goście. W życiu zakładu działo się niewiele, dlatego każdy obiad i każda kolacja stanowiły istotne wydarzenie. Staruszki stroiły się, nakładały makijaż, staruszkowie też starali się wyglądać odświęt­nie. Na pół godziny przed rozpoczęciem posiłku zebrało się już całe zgromadzenie.

Witając się ze wszystkimi z uśmiechem, Wiera wskazywała na Bierzina, powtarzając: „To mój szef ze Stowarzyszenia Pomocy We­teranom”. Chociaż rezydenci znali Sławę, nie od rzeczy było pod­kreślać zawodowy charakter jego wizyt. Bierzina tutejsi nie intere­sowali, na nikogo nie patrzył, po prostu szedł przed siebie. Dopiero przy schodach, gdzie twarzą w twarz zetknął się z wychodzącym na papierosa Muchinem, zatrzymał się i zmarszczył brwi.

– O, przybyło nam narodu! – wykrzyknął obywatel lat siedem­dziesiątych ubiegłego stulecia, krótkowzrocznie mrużąc oczy zza okularów przeciwsłonecznych. – Lelkam, maj frend. Bo tu sami weterani pracy i nudy na pudy. Jak się nazywasz? Ja – Mucha.

Poznali się już wcześniej. Wiera widziała, jak podczas jednego z krótkich pobytów Bierzina Mucha męczył go rozmową, a ten słu­chał z takim samym cierpiętniczym wyrazem twarzy. Ale biedny człowiek z chorą pamięcią naturalnie o tym nie wie. Z Wierą też zapoznał się na nowo tego ranka. Podrywał ją na przejażdżkę do Rygi, do koktajl-baru.

– Ledwo przyjechałeś, a już sobie najfajniejszą gerlę przygruchałeś. Szacunek – powiedział Mucha i mrugnął do Sławy.

Bierzin nie wiedział, co ze sobą począć. Marszczył się, sapał, jego skóra pokryła się czerwonymi plamami. Wiera wzięła go pod rękę, a Eduardowi Iwanowiczowi powiedziała, że się spieszą. Oddalili się.

– Nie zwracaj na niego uwagi. To Muchin, ma problemy z pa­mięcią. Mówiłam ci.

– Pamiętam – burknął Sława. – Dość tego, chodźmy gdziekol­wiek. Nie mam czasu.

 

Koniec końców zaprowadziła go do Madame. Dwa razy powie­dział Emenowi „bonjour”, nie doczekał się odpowiedzi. Kiedy Wiera wyjaśniła mu, że to człowiek z autyzmem i nie będzie im przeszka­dzać, Bierzin pokręcił palcem przy skroni – nie odnosząc tego do Emena, lecz do Wiery.

– Ale nam miejsce znalazłaś! Nie rozumiem, dlaczego nie mo­żemy iść do ciebie. Przecież to obok! Nie, musiałaś mnie przypro­wadzić do wariackiej izolatki. Nika, ty masz jednak nierówno pod sufitem.

– A mam – odgryzła się. – To jest najspokojniejsze miejsce. Do mnie ciągle ktoś przychodzi, a tu co najmniej przez godzinę nikt nie zajrzy. Mów, o co chodzi. Jakie masz sekrety, o których nie mo­żesz rozmawiać na Skypie?

Bierzin rozejrzał się, gdzie mógłby usiąść. Z westchnieniem przysiadł na parapecie, jedyne wolne krzesło odstąpił Wierze.

– Ani na Skypie, ani przez telefon nie mogłem.

– Jakieś ciemne sprawki? – spytała. Ale Sława nie zrozumiał żartu i odpowiedział z pełną powagą:

– Żadne ciemne sprawki. Ale sama wiesz, w jakim kraju żyjemy. Nigdy nie wiadomo, kto cię słucha. Namnożyło się różnych służb specjalnych, nie da się spokojnie kichnąć. Podłączają się do kogo trzeba i nie trzeba, słuchają wszystkiego, jak leci, a nuż się przyda. Wyniuchają jakikolwiek przekręt i zaraz hajs doją. Albo konku­rencji info sprzedają. Mnie nie potrzeba, żeby naszym projektem się interesowali przed czasem. Ale ty jesteś moim strategicznym partnerem. Musisz widzieć całość. I teraz przyszedł czas, żebyś się dowiedziała, co i jak.

Wierze imponowało, że jest „strategicznym partnerem”, ale na „widzenie całości” się nastroszyła. Znaczy, że wcześniej Bierzin coś przed nią ukrywał?

– Jesteś w projekcie kluczową figurą – ciągnął Sława, z niezado­woleniem zerkając na Emena, który akurat zaczął się bujać na skrzy­piącym krześle. – Od ciebie dużo zależy. Ale nie czaisz subtelności spraw, dlatego czasem stajesz w poprzek. Tak jak z tym show w telewizorni... Słuchaj, można mu powiedzieć, żeby tak nie skrzypiał?

– Powiedzieć można, ale nie posłucha. A z telewizornią się od­czep. Żadnej „Doktor Wiery” nie będzie.

– Wolnego, Nika, nie schizuj. Wszystko ci po kolei opowiem, po to przyleciałem, żeby ci rozjaśnić sytuację. Potrzebna mi jesteś, słowo daję.

Gniew Wiery ustąpił miejsca życzliwości. Każdemu jest przy­jemnie usłyszeć, że odgrywa dużą rolę w znaczącej sprawie. Sta­nisław Bierzin, prawie już oligarcha, nie do każdego partnera bi­znesowego pomknie na swoim łatającym dywanie za siódmą górę „rozjaśniać sytuację”.

W tym momencie Bierzin wszystko zepsuł. Mrugnął swoimi białawymi rzęsami, spuścił wzrok:

– No i w ogóle... Dawno cię nie widziałem. Stęskniłem się.

W głosie Wiery zabrzmiały metaliczne tony:

– Gadaj o sprawie.

– Okej, okej – odpuścił od razu. – Krótko mówiąc, wystarto­wałem z pierwszym etapem. Dogadałem się z ludźmi z obwodu. Już w tym roku przydzielą działkę pod budowę, a za rok – kolejne dziewięć. Obiecali dwa dobre place pod Petersburgiem, to też już zaklepane. Ziemia jest droga, zwłaszcza pod Moskwą. Jak tam coś kupię, to za sto lat się nie odkuję. Dlatego biorę niezbyt prestiżowe lokalizacje, tak jest łatwiej. Dla staruszków nie są ważne topowe miejsca, tylko życie w naturze. Za ziemię będziemy się rozliczać metodą kapitałową, to znaczy, że połowa miejsc w naszych maisonach będzie przeznaczona dla ludzi z danego rejonu. Za ich utrzy­manie, na tym samym poziomie co reszta, zapłacimy my. Chociaż jakieś kopiejki dostaną z socjalu.

– To wspaniale! – krzyknęła Wiera. – Po prostu super! Każdy bogaty pajacyk będzie utrzymywał zwyczajnego, biednego eme­ryta! To mi się podoba.

Sława popatrzył na nią z politowaniem.

– Nika, chyba się z księżyca urwałaś. Jakiego, kurka wodna, „biednego emeryta”? Swoją dolę miejsc szychy z obwodu i z rejonu będą sprzedawać za łapówki albo wciskać nam swoich krewnych i znajomych. Ulokują u nas kilku weteranów na pokaz i tyle. – Bierzin zobaczył gwałtowne rozczarowanie na twarzy Niki i mrug­nął do niej. – Nie martw się, Korobiejszczykowa, oni są cwani, a my jeszcze cwańsi. Na początek najważniejsze, żeby stworzyć i umocnić brand. To jest nasze wspólne zadanie. Jak staniemy na nogi, wyj­dziemy na poziom mass mediów, to biurwy się odchrzanią. Pla­nuję za pięć lat mieć w różnych regionach koło setki maisonów na dwadzieścia tysięcy miejsc. Za dziesięć lat, kiedy zaczną odchodzić na emeryturę pierwsi przodownicy rosyjskiego kapitalizmu, liczba domów dojdzie do tysiąca i pokryje swoją siecią cały kraj.

Wiera wbrew woli zachwyciła się jego płonącym wzrokiem i wy­piekami na twarzy. Bierzin przypominał teraz poetę deklamują­cego wiersze. Takiego lubiła go najbardziej. Jednak przyjemnie jest obserwować mężczyznę, który bierze się do prawdziwie męskiego zajęcia – organizowania przedsięwzięć na wielką skalę.

– Do tego czasu, czyli za dziesięć lat, nasze państwo ucywilizuje się na tyle, żeby na serio zacząć bulić starym ludziom na utrzyma­nie. A oni do kogo się zwrócą? Do tych, co jako pierwsi weszli na rynek i dobrze się zareklamowali. To jest, maluchu, ogromny, wie­lomiliardowy budżet, rozumiesz?

– Czego mam nie rozumieć?

Bierzin uśmiechnął się, łagodnie poklepał ją po policzku.

– Nic nie rozumiesz. Myślisz, że chodzi tylko o pieniądze?

Wiera roześmiała się:

– Jasne, mógłby ktoś pomyśleć, że tylko pieniądze mi w głowie.

Nie słuchał. Pochylił się nad nią i popatrzył jej prosto w oczy.

– Tego, co teraz powiem, nikomu jeszcze nie mówiłem...

Z jej twarzy zniknął uśmiech. Nigdy dotąd Sława nie mówił do niej takim głosem, nie patrzył tak otwarcie, wręcz bezbronnie. Była to właściwa droga do serca Wiery. Poczuła, że mięknie, i się przestraszyła. Co będzie, jeśli Bierzin zacznie wyznawać jej miłość? Czy starczy jej sił, żeby odrzucić tego silnego człowieka, poświęca­jącego dla niej swoją dumę?

– Czy wiesz, że za piętnaście lat, jeśli nie przytrafią się zarazy i rewolucje, emeryci będą stanowić około trzydziestu procent oby­wateli? – powiedział przenikliwie. – Moje, to jest nasze maisony staną się dla nich symbolem szczęśliwej starości. Staruszkowie po­dzielą się na tych, którym udało się do nich dostać, i na tych, którzy o tym marzą. Co najważniejsze, my będziemy czyści. Realnie pod­niesiemy jakość życia ludzi, którzy teraz na starość lądują w czar­nej dupie. To oznacza, że nasz ruch, a także ja i ty, staniemy się dla jednej trzeciej ludności Federacji Rosyjskiej Dziadkiem Mrozem i Śnieżynką z hasłem „niech nastaną błogie święta”.

– I co z tego?

Serce Wiery ścisnął smutek. Czyżby była rozczarowana?

– Nie nadążasz, Korobiejszczykowa. Za dziesięć, piętnaście lat, jak to się stało w Europie, emeryci będą u nas główną siłą wybor­czą. A my akurat wejdziemy w wiek, kiedy człowiek powinien za­siąść u sterów.

– Ta historia mnie nie dotyczy – powiedziała Wiera. – Steruj sobie sam.

– I będę sterować! Nie dlatego, że jestem megalomanem – ko­lejny raz Bierzin zadziwił ją mądrym spostrzeżeniem – a dlatego, że w Rosji, jeśli chce się coś zmienić albo czegoś dokonać, trzeba wziąć władzę w swoje ręce. Taki już jest nasz cholerny kraj.

– Kraj będzie dobry, kiedy starym ludziom będzie dobrze, tyle wiem na pewno.

– No! Przecież właśnie o tym mówię! Emerytura nie powinna oznaczać końca życia, tylko jego początek. Tego powinno dotyczyć hasło naszej kampanii wyborczej. Coś typu: „Dojrzałość najlepszym okresem w życiu” albo: „Po sześćdziesiątce czas na start!”.

 



Date: 2015-12-18; view: 605


<== previous page | next page ==>
Sandra. Początek drogi 3 page | Sandra z Iwanem Iwanowiczem 1 page
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.015 sec.)