Home Random Page


CATEGORIES:

BiologyChemistryConstructionCultureEcologyEconomyElectronicsFinanceGeographyHistoryInformaticsLawMathematicsMechanicsMedicineOtherPedagogyPhilosophyPhysicsPolicyPsychologySociologySportTourism






TOMEK I BECKY W PIECZARACH

W niedzielę rano, ledwie na niebie ukazała się pierwsza zapowiedź świtu, Huck po ciemku wdrapał się na wzgórze i cichutko zapukał do drzwi starego Walijczyka. [Mieszkańcy domu spali, ale tak się przejęli nocnym wypadkiem, że sen ich był czujny i niespokojny. Ktoś zawołał przez okno:

- Kto tam?

Odpowiedział cichy i wystraszony glos Hucka:

- Proszę mnie wpuścić! To tylko Huck Finn!

- To jest nazwisko, przed którym otwierają się drzwi do mego domu w nocy i za dnia. Witaj, chłopcze!

Niezwykłe były to słowa dla uszu małego włóczęgi, a przy tym najmilsze, jakie słyszał w swym życiu. Nie mógł sobie przypomnieć, by ktokolwiek tak serdecznie zapraszał go do domu. Szybko otwarły się drzwi i Huck wszedł do środka. Podano mu krzesło. Stary i obaj jego drągale szybko się ubrali.

- No, synku, pewnie bardzo ci się chce jeść. Śniadanie będzie gotowe, jak tylko wzejdzie słońce, prosto z ognia - możesz być tego pewny. Spodziewaliśmy się w nocy, że wrócisz tutaj i przenocujesz u nas.

- Okropnie się bałem - Wyznał Huck - i uciekłem. Gdy się zaczęła strzelanina, dałem dęba i biegłem tak ze trzy mile. Teraz przyszedłem, bo chciałem się dowiedzieć, jak to było. Przyleciałem przed świtem, żeby się nie nadziać na tych szatanów, nawet gdyby już byli trupami.

- Widać po tobie, mój mały, żeś nie spał tej nocy. Zjesz śniadanie i zaraz się położysz. Nie, synku, tamci dwaj nie zginęli - wielka to szkoda! Wiedząc od ciebie, gdzie możemy ich capnąć, podkradliśmy się na palcach i znaleźliśmy się w odległości piętnastu stóp od nich. Na ścieżce między krzakami sumaku ciemno było jak w grobie... I właśnie wtedy zaczęło mi kręcić w nosie! Któż by się tego spodziewał? Wstrzymywałem się, jak mogłem... nie, musiałem kichnąć... i kichnąłem. Szedłem pierwszy z pistoletem gotowym do strzału. Gdy usłyszałem, że spłoszeni bandyci rzucili się w zarośla, zawołałem: „Ognia, chłopcy!" i sam palnąłem z pistoletu tam, gdzie szeleściły krzaki. Ale tamci zwiali, dranie. Goniliśmy za nimi przez las. Moi. chłopcy też dali ognia. Tamci chyba nic nie oberwali. Odpowiedzieli nam ogniem - kule świsnęły, ale nic nam się nie stało. Kiedy przestaliśmy słyszeć ich kroki, zaniechaliśmy pościgu. Zeszliśmy na dół i zaalarmowali policję. Cały oddział wyruszył natychmiast w stronę rzeki, by obstawić brzeg, a gdy tylko zrobi się jasno, szeryf ze swoimi ludźmi przetrząśnie las. Moi chłopcy też pójdą z szeryfem. Dobrze by było wiedzieć, jak wyglądają te łotry, to by znacznie ułatwiło poszukiwania. Ale ty ich pewnie nie widziałeś, bo było ciemno, prawda?



- Ależ tak, zobaczyłem ich jeszcze w mieście i szedłem za nimi.

- To świetnie! Opisz ich, opisz, chłopcze!

- Jeden to stary głuchoniemy Hiszpan, który ostatnio pokazał się w naszym mieście, a drugi - taki obdartus z zakazaną gębą...

- Dosyć, znamy tych ptaszków! Sam natknąłem się raz na nich w lesie, za domem wdowy. Zwiali, gdy mnie zobaczyli. No, jazda, chłopcy! Opowiedzcie wszystko szeryfowi. Śniadanie zjecie jutro rano.

Synowie Walijczyka natychmiast wyszli. Gdy już przestępowali próg, Huck zerwał się i zawołał:

- Proszę was, nie mówcie nikomu, że to ja ich wydałem. Och, nie mówcie!

- Ależ dobrze, Huck, jak chcesz, ale powinieneś być dumny z tego, coś zrobił.

- Och, nie, nie! Nikomu nie mówcie!

Po wyjściu synów stary Walijczyk zapytał:

- Oni nie powiedzą i ja nie powiem, dlaczego jednak nie chcesz, aby ludzie o tym wiedzieli?

Huck wolał się jaśniej nie tłumaczyć. Powiedział tylko, że o jednym z bandytów wie bardzo dużo i nie chce za nic na świecie, aby ten człowiek wiedział, że on cokolwiek o nim wie, bo za to, że coś wie, na pewno by go zabił.

Stary jeszcze raz przyrzekł dochować tajemnicy i zapytał:

- Skąd ci przyszło do głowy iść za tymi ptaszkami? Czy wyglądali podejrzanie?

Huck milczał chwilę, obmyślając najbardziej wymijającą odpowiedź, wreszcie rzekł:

- Jak by to powiedzieć... ja jestem okrutne ladaco, przynajmniej tak wszyscy mówią, i wcale się o to nie gniewam. Nieraz jednak nie mogę usnąć, bo martwię się tym i myślę, jak by tu wejść na dobrą drogę. Tak było wczoraj w nocy. Nie mogłem zasnąć, więc o północy wszedłem na ulicę i zamyślony zawędrowałem aż do starego składu cegieł, obok gospody Towarzystwa Wstrzemięźliwości. Oparłem się o mur, żeby mi się lepiej myślało. No i właśnie wtedy prawie że otarli się o mnie ci dwaj goście. Jeden z nich niósł coś pod pachą. Od razu poznałem, że to kradzione. Jeden palił cygaro, a drugi poprosił go o ogień. Zatrzymali się blisko, cygara oświetliły im twarze i zobaczyłem, że wysoki to głuchoniemy Hiszpan z siwymi bokobrodami i plastrem na oku, a drugi jakiś okropny obdartus.

- Jak to, przy świetle cygara widziałeś, że jest obdarty?

To nieco zbiło Hucka z tropu, ale zaraz powiedział:

- Ee... nie wiem, ale coś tak, tego...

- Więc oni poszli dalej, a ty...

- Poszedłem za nimi. Tak. O, tak. Chciałem zobaczyć, co się dzieje... oni się tak czaili. Szedłem krok w krok za nimi aż do dziury w parkanie wdowy. Tam ukryty w ciemnościach słyszałem, jak obdarciuch wstawiał się za wdową, a Hiszpan odgrażał się, że ją oszpeci. Mówiłem już o tym panu i pańskim...

- Jak to! Głuchoniemy mówił to wszystko?

Huck popełnił drugi straszliwy błąd! Kręcił, jak mógł, aby stary się nie domyślił, kim jest Hiszpan, ale język chłopca wyraźnie się uwziąłby go wydać na przekór jego wysiłkom. Starał się wydostać z pułapki, lecz stary nie spuszczał go z oczu, i chłopak strzelał jedno głupstwo za drugim. Nagle Walijczyk powiedział:

- Czemu ty się mnie boisz? Za nic na świecie nie pozwolę, żeby ci włos spadł z głowy. Będę cię bronił, na pewno. Więc Hiszpan nie jest głuchoniemy! Wygadałeś się i teraz nie odwracaj kota ogonem. Ty coś wiesz o tym Hiszpanie, ale chcesz to ukryć. Zaufaj mi... powiedz, o co chodzi... ja cię nie wydam.

Huck patrzył chwilę w poczciwe oczy starego, potem pochylił się i szepnął mu do ucha:

- To nie Hiszpan, to Indianin Joe.

Walijczyk omal nie spadł z krzesła. Po chwili rzekł:

- Teraz wszystko jasne! Gdyś mówił o karbowaniu uszu i obcinaniu nosa, myślałem, żeś trochę przesolił, bo biali nie mszczą się w ten sposób. Ale Indianin! To całkiem co innego.

Przy śniadaniu rozmawiali dalej! Walijczyk opowiedział, je zanim poszedł z synami spać, wzięli latarnię i poszli dokładnie obejrzeć miejsce koło przełazu, aby zobaczyć, czy nie ma w pobliżu śladów krwi. Nie było ich jednak, znaleźli natomiast spory węzełek z...

- Z CZYM?

Gdyby to były nie słowa, lecz błyskawice, nie mogłyby szybciej strzelić z pobielałych ust Hucka. Z szeroko otwartymi oczami i z zapartym oddechem Huck czekał na odpowiedź. Walijczyk urwał i wpatrywał się w chłopca. Trzy sekundy - pięć sekund - dziesięć - wreszcie odpowiedział:

- Były to złodziejskie narzędzia. Hm, co ci się stało?

Huck opadł na krzesło ledwie dysząc, ale z uczuciem niewysłowionej ulgi. Walijczyk popatrzył na niego bystro i powtórzył:

- Tak, złodziejskie narzędzia. Zdaje się, że to ci ogromnie ulżyło. Ale czemuś tak skoczył? Co miało być w tym węzełku?

Huck znów był w opałach. Patrzyły na niego przenikliwe oczy Walijczyka. Wiele by dał za to, by znaleźć jakąś możliwą odpowiedź. Ale nic mu nie przychodziło do głowy. Badawcze oko starego świdrowało go coraz głębiej i głębiej. Wtem nasunęła mu się idiotyczna odpowiedź - czas naglił, niewiele więc myśląc wykrztusił słabym głosem:

- Myślałem, że to były moje książki szkolne...

Biedny Huck zbyt był zgnębiony, aby się śmiać, ale stary ryknął tak głośno i wesoło, że zatrzęsły mu się wszystkie (bliżej opisane w anatomii) części ciała, od czubka głowy po palce u nóg, a gdy się uspokoił, oświadczył, że taki śmiech to pieniądz w kieszeni, bo oszczędza wydatków na lekarzy. Potem dodał:

- Ach, mój stary! Zbladłeś i robisz już bokami. Nic dziwnego, że gadasz, jakby ci piątej klepki brakowało. Ale to ci przejdzie. Odpoczniesz, wyśpisz się i wszystko będzie dobrze.

Huck był zły na siebie, że pokpił sprawę i że sam - przez brak opanowania - naraził się na podejrzenie. Kiedy podsłuchał rozmowę przy parkanie wdowy, stracił pewność, że węzełek przyniesiony z gospody zawiera skarb. Ale była to tylko wątpliwość. Jak jest naprawdę - nie wiedział i dlatego tak się przejął, gdy Walijczyk wspomniał o znalezionym zawiniątku. W gruncie rzeczy jednak nie żałował, że rozmowa ze starym przyjęła taki obrót, gdyż teraz wiedział, co zawiera węzełek i czego w nim nie było. Uspokoił się i humor znacznie mu się poprawił. Przecież wszystko układało się teraz jak najlepiej: skarb musi być jeszcze pod numerem drugim, obydwa ptaszki zostaną dziś złapane i znajdą się w klatce, a on z Tomkiem w nocy capną skarb - spokojnie i bez obawy, że ktoś im w tym przeszkodzi.

Ledwie zjedli śniadanie, ktoś zapukał do drzwi. Huck zerwał się, aby się ukryć, nie chciał bowiem mieć nic wspólnego z ostatnimi wypadkami. Walijczyk wpuścił kilka pań i panów, wśród których była także wdowa Douglas. Na ścieżce ujrzał procesję obywateli, którzy pięli się w górę. Najwidoczniej szli popatrzeć na dziurę w płocie wdowy. A zatem - wiadomość obiegła już miasteczko.

Walijczyk musiał opowiedzieć gościom o nocnym zdarzeniu. Wdowa wyraziła mu swą wdzięczność za to, że ocalił jej życie.

- Nie ma o czym mówić, łaskawa pani. Jest ktoś, komu pani zawdzięcza znacznie więcej niż mnie i moim chłopcom, ale nie pozwolił mi ujawnić swego nazwiska. Gdyby nie on, wcale by nas tam nie było.

Wywołało to, oczywiście, tak wielkie zaciekawienie, że niemal zapomniano o samym wypadku. Walijczyk, chociaż wiedział, że gości pożera ciekawość i że ich niepokój szybko udzieli się całemu miastu, stanowczo odmówił wydania tajemnicy. Poza tym udzielił gościom wyczerpującej informacji. Gdy skończył, wdowa powiedziała:

- Usnęłam w łóżku nad książką i nic nie słyszałam. Czemu pan nie przyszedł mnie obudzić?

-Uznaliśmy to za niepotrzebne. Było pewne, że tamci hultaje już nie wrócą, bo porzucili narzędzia zbrodni. Po cóż więc było budzić panią i straszyć? Zresztą trzech moich Murzynów pilnowało pani domu aż do rana. Właśnie wrócili.

Nadchodzili coraz to nowi goście i Walijczyk przez parę godzin bez wytchnienia opowiadał wszystkim tę samą historię.

Chociaż podczas wakacji szkółka niedzielna nie była czynna, całe miasto przybyło do kościoła długo przed nabożeństwem. Wstrząsający wypadek został wszechstronnie omówiony. Nadeszła wiadomość, że nie trafiono na ślady bandytów. Po kazaniu pani sędzina Thatcherowa podeszła do pani Harperowej, która właśnie wraz z całym tłumem przeciskała się ku wyjściu, i spytała:

- Czy moja Becky będzie spać cały dzień? Na pewno jest strasznie zmęczona.

- Becky?

- Tak. - Strach wyjrzał z oczu pani Thatcher. - Czy nie spała dziś w nocy u pani?

- Skądże znowu!

Pani Thatcher zbladła i opadła na ławkę, właśnie w chwili, gdy przechodziła ciotka Polcia, wiodąc ożywioną rozmowę z przyjaciółką.

- Dzień dobry, pani Thatcher! Dzień dobry, pani Harper! Mój chłopiec gdzieś mi się zapodział. Pewnie nocował u jednej z pań i teraz boi się przyjść do kościoła. Już ja mu pokażę!

Pani Thatcher zaprzeczyła ledwie dostrzegalnym ruchem głowy i jeszcze bardziej zbladła.

- U nas też nie nocował - powiedziała pani Harper i trochę się zaniepokoiła. Ciotkę Polcie ogarnęło przerażenie.

- Joe, widziałeś Tomka dziś rano?

- Nie, mamo.

- A kiedy go widziałeś ostatni raz?

Joe usiłował sobie przypomnieć, ale nic pewnego nie mógł powiedzieć. Ludzie wychodzący z kościoła zaczęli przystawać. Szeptali, a na ich twarzach malował się niepokój i złe przeczucie. Gorączkowo wypytywano dzieci i młodych nauczycieli. Wszyscy mówili, że nie zauważyli, czy w drodze powrotnej Tomek i Becky byli na pokładzie statku, bo było ciemno, a nikomu nie przyszło do głowy sprawdzić, czy kogo nie brakuje. Wreszcie wyrwał się pewien młodzieniec i wyraził obawę, że może Tomek i Becky do tej pory siedzą w pieczarach! Pani Thatcher zemdlała, ciotka Polcia zaczęła głośno płakać i załamywać ręce.

Straszna wieść biegła z ust do ust, od jednej gromadki ludzi do drugiej, z ulicy na ulicę. W pięć minut później dzwony biły na trwogę i całe miasto zerwało się na nogi. Zajście na wzgórzu zmalało do rozmiarów drobiazgu i zapomniano o bandytach. Mężczyźni siodłali konie i skakali do łódek. Załoga statku otrzymała rozkaz wyjazdu. Nie minęło pół godziny od powstania paniki, a już dwustu chłopa gnało gościńcem i rzeką ku pieczarom.

Przez całe długie popołudnie w mieście było pusto i głucho. Panie tłumnie odwiedzały ciotkę Polcie oraz panią Thatcher i starały się je pocieszyć. Płakały razem z nimi, co było lepsze niż wszelkie słowa.

Nadeszła straszna noc. Całe miasto nie spało i daremnie czekało na wiadomości. Kiedy wreszcie zaczęło świtać, z pieczar przyszło następujące wezwanie: „Przynieść więcej świec i żywności". O dzieciach nic.

Pani Thatcher bliska była obłędu, to samo ciotka Polcia. Od sędziego Thatchera nadchodziły z pieczar wiadomości pełne nadziei i otuchy, ale nikomu ulgi nie przyniosły.

Stary Walijczyk powrócił do domu o świcie, okapany łojem świec, wysmarowany gliną i śmiertelnie znużony. Huck leżał jeszcze w łóżku. Miał gorączkę, rzucał się i bredził. Wszyscy lekarze byli w pieczarach, przyszła więc wdowa Douglas i czuwała przy chorym. Powiedziała, że zrobi dla niego, co tylko będzie mogła, gdyż - dobry, zły czy też taki sobie -jest stworzeniem boskim, nie można więc odmówić mu pomocy. Walijczyk odparł, że Huck jest nie najgorszym chłopcem, na co pani Douglas powiedziała:

- Wiadomo. Jest w tym palec boży. Bóg nigdy go nie opuści. On nie odwraca się od żadnego stworzenia, które wyszło z Jego ręki.

Wczesnym rankiem zaczęły ściągać do miasta gromadki śmiertelnie znużonych mężczyzn. Najsilniejsi szukali dalej. Wiadomości były nader skąpe: przeszukano najbardziej odległe, dotąd nieznane zakątki pieczar, bada się dokładnie każde zagłębienie i każdą szczelinę: gdziekolwiek zapuszczano się wśród labiryntu korytarzy, widać było migocące światła i słyszało się nawoływania oraz huk strzałów z pistoletów, głuchym echem toczący się w mrocznych galeriach. W jednym miejscu, daleko od tej części pieczar, którą zwykle zwiedzają turyści, znaleziono słowa „Becky i Tomek", wypisane dymem świecy na skalistej ścianie, a tuż obok kawałek wstążki okapanej łojem. Pani Thatcher poznała wstążkę. Płacząc nad nią" mówiła, że to jej ostatnia pamiątka po dziecku, najdroższa ze wszystkich pamiątek, bo dziewczynka miała ją na sobie krótko przed straszną śmiercią. Opowiadano, że czasem pokazywało się gdzieś daleko w jakiejś grocie mdłe światełko - wtedy z radosnymi okrzykami biegła tam gromada mężczyzn, a kroki ich głucho dudniły w korytarzu, lecz za każdym razem spotykał ich gorzki zawód, nie były to dzieci, lecz światło któregoś z członków ekspedycji.

Przez trzy straszne dni i noce wlokły się długie godziny udręki. Wreszcie miasteczko straciło nadzieję i zapadło w odrętwienie. Nic już ludzi nie interesowało. Właśnie wtedy, dzięki przypadkowi, wydało się, że właściciel gospody Towarzystwa Wstrzemięźliwości sprzedawał gościom wódkę, ale - chociaż była to rzecz niesłychana - wiadomość o tym bynajmniej nie wstrząsnęła opinią publiczną.

W chwili przytomności Huck słabym głosem skierował rozmowę na temat gospod i w końcu - przygotowany na najgorsze - zapytał, czy przypadkiem w czasie jego choroby nie odkryto czegoś w gospodzie Towarzystwa Wstrzemięźliwości.

- Tak - odparła wdowa.

Huck zerwał się z pościeli i nieprzytomnym wzrokiem spojrzał na nią.

- Co! Co odkryto?

- Wódkę! Lokal zamknięto. Leż spokojnie, moje dziecko, tak mnie przestraszyłeś!

- Proszę mi jedno tylko powiedzieć... tylko jedno! Czy to wykrył Tomek Sawyer?

Wdowa zalała się łzami.

- Cicho, cicho, dziecko, cicho! Wiesz przecież, że nie wolno ci mówić. Jesteś bardzo, bardzo chory!

A więc znaleźli tylko wódkę. Gdyby znaleźli złoto, w mieście zawrzałoby jak w ulu. To znaczy, że skarb przepadł na zawsze., na zawsze! Ale czemu ona płacze? To ciekawe, że wdowa płacze.Myśli te z trudem torowały sobie drogę przez mętną głowę Hucka i tak go zmęczyły, że usnął. Wdowa pomyślała:

No, usnął biedak. Tomek Sawyer znalazł wódkę! O, gdyby tylko ktoś znalazł Tomka Sawyera! Niewielu już zostało takich, którzy nie stracili nadziei i mają jeszcze siły, by dalej szukać Tomka.

W PIECZARACH

A teraz powróćmy do Tomka i Becky. Zobaczymy, jak im się udała wycieczka. Zrazu dreptali mrocznymi korytarzami z resztą, nieletniego towarzystwa i zwiedzali już im znane osobliwości pieczar, noszące szumne nazwy, jak „Salon", „Katedra", „Pałac Aladyna" itp. Gdy się zaczęła wesoła zabawa w chowanego, Tomek i Becky z zapałem brali w niej udział, póki im się to nie znudziło. Wówczas powędrowali krętym tunelem. Podnosząc wysoko świece odczytywali nazwiska, daty, adresy, aforyzmy wymalowane sadzą świec i okrywające ściany skalne jakby tkaniną o zawiłym i poplątanym wzorze. Idąc wciąż przed siebie, zajęci rozmową nie spostrzegli, że weszli w rejony, w których nie było już malowideł ściennych. Wypisali swoje imiona kopciem na wysokim występie skalnym i poszli dalej. W pewnym miejscu strumyk, ściekając po ścianie i żłobiąc wapień przez setki, setki lat, ułożył się w błyszczącej, niezniszczalnej skale na kształt Niagary z marszczonych koronek i w tej postaci z niej spływał. Tomek wcisnął swą szczupłą figurkę pomiędzy ścianę a wodospad i oświecił go od tyłu, co się Becky ogromnie spodobało. Zauważył, że za tą zasłoną wodną ukryte są naturalne schody, stromo opadające w wąskim przesmyku. Odezwała się w nim ambicja odkrywcy. Zawołał Becky. Przystała na jego propozycje. Aby nie zabłądzić w drodze powrotnej, zrobili kopciem znak na skale i ruszyli po nowe odkrycia. Skręcili w prawo, i w lewo, zapuszczając się coraz dalej w tajemnicze głębie pieczar. Zrobili jeszcze jeden znak na ścianie. W pogoni za odkryciami, o których świat się dowie, gdy wyjdą na powierzchnię ziemi, zagłębiali się w boczne korytarze. Odkryli obszerną komorę, w której ze stropu zwisało mnóstwo lśniących stalaktytów wielkości ludzkiej nogi. Obeszli grotę wkoło, pełni zdumienia i zachwytu, po czym puścili się dalej jednym z wielu korytarzy, które rozchodziły się stąd w różne strony. Doszli do uroczego źródła, którego dno pokryte było warstwą błyszczących lodowatych kryształów. Znajdowało się ono w środku groty, której strop podpierało mnóstwo fantastycznych filarów - stalaktytów zrośniętych ze stalagmitami. Olbrzymie te sople powstały wskutek nieustannego sączenia się wody przez wiele setek lat. Pod stropem wisiało mnóstwo nietoperzy pozlepianych ze sobą w wielkie gniazda. Stworzenia te podrażnione światłem, sfruwały całymi chmarami i z piskiem rzucały się na świece.

Tomek znał zwyczaje nietoperzy i zdawał sobie sprawę z niebezpieczeństwa, w jakim się znaleźli. Chwycił Becky za rękę i pociągnął ją w pierwszy z brzegu korytarz. Uczynił to w samą porę, bo właśnie gdy Becky już wybiegała z groty, nietoperz skrzydłem zgasił jej świecę. Nietoperze ścigały ich jeszcze kawał drogi, ale zbiegowie tak kluczyli w labiryncie korytarzy, że wreszcie uszli pościgu tych niebezpiecznych stworzeń. W chwilę potem Tomek odkrył podziemne jezioro, którego mgliste kontury biegły gdzieś daleko i gubiły się w mroku. Miał ochotę zbadać jego brzegi, ale zdecydował, że wpierw trzeba usiąść i nieco odpocząć. Głucha cisza tutaj po raz pierwszy położyła na ich sercach swą zimną i lepką rękę. Becky powiedziała:

- Nie uważałam, ale zdaje mi się, że dawno już nie słyszeliśmy głosów innych dzieci.

- Pomyśl sama, Becky, przecież jesteśmy głęboko pod nimi, nie wiadomo jak daleko na północ, południe, wschód i w ogóle. To nie możemy ich słyszeć.

Becky się przelękła.

- Jak długo tu już jesteśmy, Tomku? Wracajmy.

- Trzeba wracać. Tak będzie najlepiej.

- Czy odnajdziesz drogę z powrotem? Mnie się wszystko poplątało.

- Trafiłbym z powrotem jak nic, gdyby nie te nietoperze. Jeśli zgaszą nam obie świece, tośmy wsiąkli na amen. Musimy poszukać innej drogi, żeby się z nimi nie spotkać.

- Dobrze, ale chyba nie zbłądzimy? To byłoby straszne! - Dziewczynka wzdrygnęła się na samą myśl o tym.

Skręcili w jakiś korytarz i długo szli w milczeniu, zaglądając w każdą odnogę w nadziei, że ją rozpoznają. Ale wszystko było tu obce. Ilekroć Tomek się rozglądał, Becky patrzyła mu w oczy szukając w nich otuchy; a on powtarzał z wesołą miną:

- No, tak, wszystko w porządku. To jeszcze nie tu, ale zaraz wyjdziemy na dobrą drogę!

Wciąż jednak spotykał go zawód i ogarniało coraz większe zwątpienie. W końcu rzucał się na oślep to w jedno rozwidlenie, to w drugie, w rozpaczliwej nadziei, że przecież muszą jakoś trafić do wyjścia. Ciągle powtarzał: „Wszystko w porządku", ale strach przytłaczał mu serce ołowianym ciężarem, a głos brzmiał głucho, jakby mówił: „Wszystko przepadło!" Przerażona Becky przytulała się do niego, na próżno usiłując powstrzymać łzy. Wreszcie powiedziała:

- Tomku, co tam nietoperze! Wracajmy starą drogą! Teraz, zdaje się, idziemy coraz dalej i dalej.

Tomek przystanął.

- Słuchaj!

Głęboka cisza - tak głucha, że słychać było, jak oddychają. Tomek krzyknął. Odpowiedziało mu echo, które przebiegło przez puste korytarze i gdzieś daleko zamarło słabym odgłosem podobnym do szyderczego śmiechu.

- Och, przestań, Tomku, to potworne!

- Potworne, Becky, to prawda, ale trzeba wołać. Może nas usłyszą. I krzyknął po raz drugi.

To „może" budziło jeszcze większą grozę niż upiorny śmiech, było bowiem wyznaniem zwątpienia. Dzieci stały i nasłuchiwały- odpowiedzi nie było.

Nagle Tomek zawrócił i przyspieszył kroku. W chwilę potem jego niepewne zachowanie odkryło Becky drugą straszną prawdę: Tomek nie mógł odnaleźć drogi, którą tu przyszli.

- Och, Tomku, że też nie robiłeś znaków!

- Ach, co za głupiec ze mnie! Co za głupiec! Nie przyszło mi do głowy, że będziemy musieli wracać tą samą drogą. Nie, nie mogę się zorientować. Wszystko się tu poplątało!

- Tomku, Tomku, jesteśmy zgubieni, zgubieni! Nigdy nie wydostaniemy się z tych ogromnych pieczar! Ach, czemuśmy się od nich odłączyli!

Becky osunęła się na ziemię i wybuchnęla spazmatycznym płaczem. Tomek z przerażeniem pomyślał, że Becky umiera albo dostała pomieszania zmysłów. Usiadł obok i otoczył ją ramionami. Ukryła twarz na jego piersi, tuliła się do niego i płakała gorzkimi łzami, a dalekie echo zamieniało w szyderczy śmiech jej przerażenie i próżne żale. Tomek błagał ją, by nabrała otuchy. Odpowiedziała, że nie ma już sił. Zaczął głośno robić sobie gorzkie wyrzuty, że to wszystko jego wina. To poskutkowało. Becky powiedziała, że będzie się starała nabrać otuchy, że wstanie i pójdzie za nim wszędzie, byle tylko przestał tak mówić, bo oboje jednakowo są winni.

Ruszyli więc dalej przed siebie, gdzie ich oczy poniosą. Nie pozostawało im nic innego, jak iść i nie zatrzymywać się po drodze. Chwilami ożywała w nich nadzieja, właściwie bez żadnego powodu, tylko dlatego, że taka już jest jej natura. Nadzieja bowiem poty podnosi głowę, póki nie zdławią jej lata i ustawiczne klęski.

Tomek wziął z rąk Becky świecę i zgasił ją. Ta oszczędność była bardzo wymowna. Niepotrzebne były tu słowa. Becky zrozumiała i straciła resztę nadziei. Wiedziała, że Tomek ma jeszcze w kieszeniach całą świecę i trzy czy cztery ogarki, mimo to musiał oszczędzać.

Z wolna zaczęło ich ogarniać znużenie, ale nie zważali na to, gdyż strach ich zdejmował na myśl o odpoczynku, gdy czas był taki drogi. Idąc w jakimkolwiek kierunku, posuwali się jednak naprzód i mogli się uratować. Jeśli usiądą - przywołają do siebie śmierć i skrócą jej pościg.

Wreszcie słabe nóżki Becky odmówiły posłuszeństwa. Usiedli i odpoczywali. Rozmawiali o domu, o drogich im osobach, wygodnych łóżkach, a nade wszystko - o świetle. Becky płakała, a Tomek łamał sobie głowę, jak ją podtrzymać na duchu, ale wszystkie słowa już się wytarły od częstego użycia i zakrawały na ironię. Becky była tak wyczerpana, że zasnęła. Tomek bardzo się tym ucieszył. Patrzył na jej przybladłe lica - pod wpływem jakichś miłych snów rozpogodziły się, a nawet zakwitły uśmiechem. Ukojenie, jakie malowało się teraz na twarzyczce Becky, udzieliło się Tomkowi. Powędrował myślami w przeszłość, obudziły się mgliste wspomnienia. Był zatopiony w marzeniach, gdy Becky ocknąła się z radosnym uśmiechem, który nagle zamarł na jej ustach. Dziewczynka ciężko westchnęła.

- Och, jakże mogłam spać! Wolałabym nigdy się nie obudzić! Nie, nie, Tomku to nieprawda! Nie patrz tak na mnie! Już więcej tak nie powiem!

- To dobrze, żeś się trochę przespała. Odpoczęłaś i teraz na pewno znajdziemy drogę do wyjścia.

- Spróbujemy, Tomku. Taką cudowną krainę widziałam we śnie. Pewnie tam teraz pójdziemy.

- Jeszcze nie, mamy czas. Głowa do góry, Becky! Idziemy! Wstali, wzięli się za ręce i szli, ale bez żadnej nadziei. Próbowali uprzytomnić sobie, jak długo już są w pieczarach. Zdawało im się, że minęły dni, a może nawet tygodnie, od chwili gdy tu weszli, ale wiedzieli, że to nieprawda, bo świece jeszcze się nie wypaliły.

Po upływie dłuższego czasu -jak długiego, tego nie umieli określić, Tomek oświadczył, że muszą stąpać cicho, by usłyszeć szmer wody, bo trzeba znaleźć źródło. Gdy im się to udało, Tomek powiedział, że pora znowu odpocząć. Oboje byli śmiertelnie znużeni, ale Becky odparła, że mogłaby jeszcze trochę iść dalej. Zdziwiło ją, że Tomek się na to nie zgodził. Nic nie rozumiała. Usiedli. Tomek gliną przylepił świecę do ściany. Zamyśleni, długo nic nie mówili. Wreszcie Becky przerwała milczenie.

- Tomku, jestem strasznie głodna! Wydobył coś z kieszeni.

- Pamiętasz to? - zapytał. Becky leciutko się uśmiechnęła.

- To nasz placek weselny, Tomku.

- Tak, chciałbym, żeby był wielki jak koło od wozu, bo nie mamy nic więcej.

- Schowałam go na wycieczce, żebyśmy położyli sobie po kawałku pod poduszki i mieli słodkie sny. Tak robią dorośli z weselnym plackiem, tymczasem będzie to dla nas...

Urwała. Tomek podzielił ciasto. Becky z wielkim apetytem zjadła swoją część, a Tomek tylko obskubywał swoją połówkę. Źródlanej wody było pod dostatkiem, pić więc mogli, ile chcieli. Nareszcie Becky zaproponowała, by ruszyć w dalszą drogę. Tomek milczał przez chwilę, wreszcie rzekł:

- Becky, czy masz dość siły, by wysłuchać, do ci powiem? Becky zbladła, ale odparła, że chyba wytrzyma.

- Widzisz, Becky, musimy zostać tu, gdzie mamy wodę. To jest już ostatni ogarek!

Dziewczynka zaniosła się płaczem. Tomek robił, co mógł, aby ją pocieszyć, ale niewiele zdziałał. Wreszcie Becky się odezwała: - Tomku!

- Co, Becky?

- Oni zauważą, że nas nie ma, i będą nas szukać?

- Tak, na pewno! Oczywiście!

- Może już nas szukają?

- Chyba tak. Pewnie.

- A kiedy mogli zauważyć, że nas nie ma?

- Pewnie jak wrócili na statek...

- Tomku, wtedy było ciemno... i może nie spostrzegli, że myśmy nie wrócili.

- Nie wiem. W każdym razie twoja matka narobi hałasu, gdy wycieqzka wróci bez nas.

Po wystraszonych oczach Becky Tomek poznał, że się sypnął. Przecież miała nie wracać na noc do domu!

Umilkli i oboje coś sobie myśleli. Nowy wybuch rozpaczy Becky oznajmił Tomkowi, że oboje myśleli o tym samym: pani Thatcher dopiero w niedzielę około południa mogła się dowiedzieć, że Becky nie nocowała u pani Harperowej.

Dzieci utkwiły wzrok w ogarku i śledziły, jak dogasał powoli i bezlitośnie. Widziały, jak pozostał już tylko sam knot półcalowej długości, widziały, jak słaby płomyk wznosił się i opadał, aż puścił w górę cienką strużkę dymu, trzymał się jeszcze chwilę końca knota i... zapadł czarny, straszliwy mrok!

Kiedy wreszcie Becky zaczęła pomału zdawać sobie sprawę, że płacze ukryta w ramionach Tomka, żądne z nich nie wiedziało, ile minęło czasu od chwili, gdy Becky straciła przytomność. Zdawali sobie sprawę tylko z tego, że ocknęli się z sennego odrętwienia, które trwało chyba niezmiernie długo, i że znajdują się w sytuacji bez wyjścia. Tomek powiedział, że to już niedziela, a może nawet poniedziałek. Usiłował wciągnąć Becky do rozmowy, ale zbyt była przygnębiona i straciła już resztę nadziei. Tomek powiedział, że w mieście już dawno wiedzą, co się stało, i na pewno szukają ich w pieczarach. Będzie wołał, może ktoś ich usłyszy i przybiegnie tutaj. Krzyknął raz, ale dalekie echa odezwały się w ciemnościach głosem tak strasznym, że Tomek dał spokój.

Mijały godziny za godzinami. Głód dręczył małych więźniów. Tomek nie tknął jeszcze swego kawałka placka. Podzielili się nim i zjedli po połowie. Ale chciało im się teraz jeść bardziej niż przedtem, gdyż kęs ciasta tylko zaostrzył ich głód.

Nagle Tomek szepnął:

- Psst! Słyszałaś?

Oboje wstrzymywali oddech i nasłuchiwali. Doleciały ich jakieś odgłosy, jakby ktoś wołał gdzieś bardzo daleko. Tomek natychmiast odpowiedział okrzykiem, wziął Becky za rękę i po omacku poszli w kierunku głosów. Chłopiec nadstawił uszu: znów dał się słyszeć ten sam głos, tylko nieco bliżej.

- To oni! - zawołał Tomek. - Idą! Choć, Becky, teraz już wszystko będzie dobrze!

Mali więźniowie omal nie oszaleli z radości. Posuwali się jednak bardzo wolno, gdyż co parę kroków trafiali na rozpadliny i trzeba było mieć się na baczności. Właśnie jedna taka jama legła im na drodze i musieli się zatrzymać. Mogła mieć trzy stopy głębokości albo i sto - przejść przez nią nie było można. Tomek położył się na brzuchu i sięgnął ręką, jak mógł najgłębiej. Dna ani śladu. Trzeba było więc czekać, aż przyjdą tu ci, którzy ich szukają. Nasłuchiwali. Niewyraźne głosy oddalały się i po chwili zamilkły. Znów ogarnęła ich rozpacz. Tomek krzyczał, aż ochrypł, ale na nic to się nie zdało. Przemawiał potem do Becky słowami pełnymi nadziei, minęła jednak chwila oczekiwania, długa jak wieczność, i nic więcej nie słyszeli.

Po omacku wrócili do źródła. Czas wlókł się bez końca. Zasnęli. Gdy się obudzili, byli głodni i zupełnie wyczerpani. Tomek myślał, że chyba już jest wtorek.

Nagle wpadł na nowy pomysł. Z korytarza, w którym utknęli, biegło kilka odnóg. Czy nie lepiej pójść zbadać jeden taki korytarzyk niż bezczynnie uginać się tutaj pod brzemieniem czasu? Wyjął z kieszeni sznurek od latawca, przywiązał jeden jego koniec do występu skalnego i ruszyli. Tomek szedł pierwszy. Posuwając się po omacku, rozwijał sznurek. Po dwudziestu krokach natknęli się na urwisko. Tomek przyklęknął. Macał w głąb, próbował sięgnąć ręką za róg skały. Właśnie usiłował przesunąć się trochę w prawo, gdy nagle, w odległości najwyżej dwudziestu jardów, wysunęła się zza skały ręka trzymająca świecę. Tomek głośno krzyknął z radości. Za ręką wysunęła się reszta ludzkiej postaci. Był to... Indianin Joe! Tomek skamieniał i nie mógł się ruszyć z miejsca. Z uczuciem niezmiernej ulgi ujrzał jednak, że „Hiszpan" odwrócił się, dał nogę i zniknął w ciemnościach. Tomek dziwił się, że Joe nie poznał jego głosu i nie zabił go za to, że zeznawał przeciwko niemu w sądzie. Widocznie echo zmieniło jego głos. Niewątpliwie tak się stało. Ze strachu osłabł ogromnie. Jeśli tylko starczy mu sił, wróci do źródła i będzie tam siedział. Nic nie skusi go do narażenia się na niebezpieczeństwo spotkania Indianina Joe'ego. Był na tyle ostrożny, że zataił przed Becky, kogo widział. Powiedział jej, że wolał tak sobie, na wszelki wypadek.

Ale na dalszą metę głód okazał się silniejszy niż strach. Nieznośna męka wyczekiwania przy źródle i nowy długi sen przyniosły pewne zmiany. Obudził ich straszny głód. Tomek był pewny, że jest już środa, czwartek, a może nawet piątek lub sobota - i że zaniechano już poszukiwań. Postanowił zbadać inny koratarz. Gotów był teraz na spotkanie z Indianinem i na każdą inną okropność. Ale Becky była bardzo osłabiona. Popadła w otępienie i w żaden sposób nie można jej było podnieść na' duchu. Mówiła, że tutaj będzie czekała, aż przyjdzie śmierć, że tylko patrzeć, jak to się stanie. Tomek niech sobie idzie ze sznurkiem i szuka wyjścia, jeśli ma ochotę. Prosiła tylko, by od czasu do czasu wracał i powiedział coś do niej. Musiał jej przyrzec, że gdy nadejdzie straszna chwila, będzie stał przy niej i trzymał ją za rękę, póki się wszystko nie skończy.

Tomek pocałował ją, czując, że coś go ściska za gardło. Zapewniał ją, choć sam w to nie wierzył, że znajdzie tych, którzy ich szukają, albo sam dotrze do wyjścia. Potem wziął sznurek i na czworakach, szukając drogi po omacku, wpełzł w boczny chodnik. Był ledwie żywy z głodu. Dręczyło go przeczucie bliskiego końca.


Date: 2015-12-18; view: 1801


<== previous page | next page ==>
W JASKINI MIESZAŃCA JOE'EGO | WYCHODZIĆ! ZNALEŹLI SIĘ!
doclecture.net - lectures - 2014-2024 year. Copyright infringement or personal data (0.018 sec.)